piątek, 30 grudnia 2016
702. Za kulisami
środa, 28 grudnia 2016
701. Pamięć
grzeją się do ponownego przeczytania.
Na ich twarzach odciski drżących palców
wciąż pachną zeszłoroczną jesienią.
Zjadałam papier dzień po dniu,
czasem w usta wcierał się słodki wyraz,
pytajnik milcząco zahaczał się o powiekę,
wykrzyknik przypominał zbyt głośno
o uśpionym mieście.
Metropolia miała być prowincją,
wszak oboje nie znosili zgiełku.
To kłamstwo rozgryzam na gęstą papkę
i pluję nią w lustro
ku przestrodze obłąkanej.
Na drugim końcu świata
lub ulicy,
nie wiem,
wiedza zbyt drogo kosztuje;
gdzieś tam stoi podobny kominek,
na nim leżą równoletnie listy
z buziami jak dotąd zamkniętymi na kłódkę.
Z głodu przełknęłam wszystkie,
zostały puste koperty,
imitacja pamięci,
a ja wciąż nienasycona,
niecierpliwie zaglądam do skrzynki na listy,
uważniej śledząc adresy.
700. Jutro
z jednym siwym włosem,
łzawą mgiełką tuż przy skroni;
jutro świat mnie wzruszy.
Już nie kocięta z pocztówki,
lecz coś, co już dawno wyszło z mody;
ludzkie kocięta,
te, co jesienią wypadły z gniazda,
siwa czapka na głowie mamy
i jej przedwczesne linienie,
słowa wpadające w oko,
te w roztargnieniu rzucone na wiatr
przez kogoś, kto nie był jeszcze gotowy
na gwałtowną zmianę temperatur,
mimika zmarszczek na czole
współgrająca z pląsem brwi,
serce dzielone na dwoje
jak dotąd chore z samotności,
pęczniejący potomek,
ten, co przywłaszczył sobie ułamki obu połówek,
pustostan ciała,
wywietrzony przed schowaniem do wiecznej szuflady.
Wczoraj było podobne,
tylko ja przestaję być podobna.
Z siwym włosem jest mi całkiem do twarzy.
699. Węzeł
biję mięsień co sekundę,
często nawet szybciej
wyładowuję na nim napięcie.
Włosy splątane mam w węzeł,
uwiera w szyję nastroszony pukiel.
Łatwiej byłoby obciąć, przy samej głowie,
wyłysieć nienaturalnie
to jak przegrać na starcie.
Rozplątuję go kawałek po kawałku,
czasem parzy palce
lub zahacza o sukienkę.
W przypływie zniecierpliwienia szarpię zbyt mocno,
lecę razem z głową.
Czekam na moment,
w którym przepłyną mi przez ręce,
zadźwięczą jak struny
świeżo nastrojone
do zwolnienia tętna
z obowiązku pośpiechu.
wtorek, 27 grudnia 2016
698. Dawca
kaszle twoimi ustami,
jak braknie sumienia, to pożyczy.
Zrzucasz skórę, by otulić jej ramiona,
próżno dmuchać na zimne,
tych żył boi się nawet krew.
Ciepły jest tylko palec
do wytykania wszelkich niesubordynacji
i okręcania zmarzniętych kości.
Była biorcą organów,
ty zaś potrzebujesz dawcy.
Trzymam w kieszeni zapasowe serce.
poniedziałek, 26 grudnia 2016
697. Wychowanka
napęczniały w siłę powabne macki,
dziś czynią cuda.
Długopis w zaciśniętej piąstce,
jeszcze zanim nauczyłeś tabliczki mnożenia
wiedziałam, że starczą trzy opuszki.
Miękkie litery rozpływały się po papierze,
dmuchaliśmy je do siebie,
kropiłeś mi nimi oczy i usta,
bym już zawczasu zasmakowała ich widoku.
Równolegle ze mną podnosiłeś poziom trudności,
macki kroiły już bez skaleczenia,
wargi tańczyły z językiem obcym,
rozprawiały o istocie bycia
brzuch, uda i szyja,
najtrudniej było z oddechem serca.
Kiedyś poprowadzę kruche rączki,
spłaci dług uczciwa wychowanka.
niedziela, 25 grudnia 2016
696. Wojna domowa
Głaszczą mi policzek ciepłe dłonie;
jeszcze wczoraj równie czule obejmowały karabin.
Formułka w zwartym szyku,
grubiańskie przecinki strzelane na rozkaz.
Rozbiegają mi się niepozbierane myśli,
cel namierzony.
Wtórne szkolenie,
przygotowujące do wojny domowej,
bez podziału na strony,
bez broni palnej czy siłowej,
na dzień dzisiejszy
niezaliczone;
raz włożonego munduru nie da się już zrzucić.
695. Mozaika
puchną policzki, czerwone nie tylko od wstydu,
blizna pod okiem jest pierwszym objawem zakwitania.
Podłożyła mi nogę,
całuję bruk.
Łażą mi po kostkowanych plecach,
nie szczędzą głowy,
czule głaszczą podeszwami,
odciskając trwałe ślady;
mozaika.
Ściółka miejska w receptorach zmysłowych,
coś utknęło w gardle,
bo nie trzymałam gęby na kłódkę.
Jeszcze posiłkuję się rękami,
walczą palce bez kości
tylko
lub aż dziesięć,
by udźwignąć dorosłość.
piątek, 23 grudnia 2016
694. Moda warta podkreślenia
o rzuconą sobie pod nogi kłodę,
w tłumie na szczęście było na kogo wpaść;
powiedzieli, bym wpadła kiedyś ponownie.
Struny głosowe splątane w węzeł;
zaraz znalazł się ledwie znany piosenkarz,
niszowy śpiewak operowy
i aktor komediowy
z teatru lokalnego;
w mig stworzyli wspólny recital.
Ktoś okradł mnie z godności
lub zgubiłam ją w pośpiechu,
nie wiem,
nie pamiętam, jak to jest
trwać w niedoborze wartości,
topić się w grzechu
własnym
albo cudzym;
obojętność dawno wyszła z mody.
693. Apel kontra paradoksy
wloką za sobą multum manifestacji,
perpetuum mobile destabilizacja
i jej więźniowie, skuci w paradoksy.
Przykazanie dla wyrokujących:
nie zaglądaj bliźniemu swemu
do portfela,
do łóżka,
do korespondencji,
domowej biblioteczki,
do talerza (nawet przysłowie nazywa to nietaktem),
historii przeglądania,
(pseudo)tradycji,
składu chemicznego organizmu,
wzoru na koszulce;
nie zaglądaj w złej wierze.
Przykazanie dla wyrokowanych:
nie pozbawiaj pospolitości
tego, co pragniesz uznać za pospolite.
Jutrzejszy bilans wykaże kolejne multum wyroków,
powloką za sobą multum manifestacji,
perpetuum mobile destabilizacja
i jej więźniowie, wiecznie skuci w paradoksy.
czwartek, 22 grudnia 2016
692. Droga mleczna
miasto w zawiesinie,
bez orientacji w terenie
żyję po omacku.
Czyjś kontur wtopiony w otoczenie
lewituje mi przed oczami
mleczna masa
o niewiadomych intencjach,
kłębek imaginacji
na wyciągnięcie ręki
jest jedyną wiadomą,
dającym się nazwać
dzieckiem skrytych pożądań.
691. Pociąg
środa, 21 grudnia 2016
690. Tragikomedia bez audytorium
nieważne, skąd wziął się przecinający spojrzenia odłamek białej śmierci,
generuje łzy pozbawione ideologii,
frazesy, w razie gdyby ktoś patrzył,
a przybyli z każdej części miasta,
zebrali się, by kolejny raz zaznać codzienności,
niby tamtych dwojga, a jakby swojej,
na wizji prezentuje się to całkiem nieciekawie.
Wygląda, że nie mają już czym zabawić spragnionych rozrywki widzów,
grzebią nerwowo w szufladach
w poszukiwaniu najbardziej absurdalnych przypraw,
celują sobie w oczy,
nożem przecinają powietrze;
Nie ma żadnej publiczności.
Dla kogo więc to całe przedstawienie?
689. Przemijalnie
odłamków stłuczenia
będzie ranić bose stopy,
dotkliwie się ujawniać?
Przeźroczyste trudniej wychwycić.
Kłębię się w tym niepozmiatanym kalectwie,
dziura w głowie staje się coraz bardziej bolesna,
wpuszcza do myśli powietrze, którym oddychamy wszyscy;
psy
dzieci
i kominy.
Tracę przy każdym gwałtownym ruchu szyją,
wciąż niepotrzebnie ciekawa znamion na plecach,
dogoniło mnie
już nie odejdzie
już
przeminęło,
jak każdy moment, w którym formułuję nową sentencję
na dalsze przemijalnie,
przemiła to świadomość
życia w ciągłym pędzie
choćby i bezczynnym.
Wpatrzona, choćby i ślepym wzrokiem,
jedynie w następstwa.
688. U źródeł poczęcia
to ma swoje wytłumaczenie nawet w naturze,
związek przyczynowo-skutkowy,
przerosłam cię
ziarenko pod sercem
kiedyś trzeba będzie bezprzewodowo
udowadniać, że z biegiem
nie zmienia się punkt wyjścia,
puszczam mentalne korzenie,
podlewane słowem, które pragnę usłyszeć,
wiesz najlepiej
co tak naprawdę żyje pod powierzchnią
spacer po być może istniejącej galaktyce,
lubię, gdy marzysz o przestrzeni bez ograniczeń,
uwydatniasz pragnienie istnienia najdogłębniej,
wciąż nie pojmuję, skąd czerpiesz tę siłę,
która już dawno upadła mi gdzieś w pośpiechu
lub, zamieciona pod stary mebel, cierpliwie czeka,
aż zdobędę się na twoją odwagę.
Czasem chciałabym wrócić
do wnętrza
do ciała
znów się stać
dosłowną jednością,
dostawać przefiltrowane
przez jedyne godne zaufania
twoje usta.
niedziela, 18 grudnia 2016
687. Miasto umysłu
apokalipsa tak czy siak wdziera się przez wirtualne okno,
słyszę, że przedziera się już przez uszy,
siejąc spustoszenie nawet w tym małym świecie.
Burzy metropolię poglądów,
odsłaniając zubożenie mieszkańców.
Uciekają w głąb umysłu, nie kryjąc już swej słabości
z całym dobytkiem intelektualnym
chowanym po kieszeniach
duchowym emblematem,
rozmawiają szeptem
w języku nieistniejącym
o tym, jak przywrócić świeżość,
zrodzić nowe życie
wolne od zagrożeń.
z szansą na przyszłość,
bez obawy o uzewnętrznienie.
Miasto wiernie trzyma się starych tradycji,
na zgubę prowadzi je sentymentalność,
nijak się odnajduje
w państwie przybytku
cmentarzysko wartości.
Izoluje się, odbierając zmysłom ich właściwości.
Ledwie oddycha, pozbawione dopływu powietrza,
uchyla się, jak może,
szuka sposobów na przetrwanie.
Nijak zrównać z ziemią tak silny fundament.
sobota, 17 grudnia 2016
686. W sprawie parodii
ogłosiła prasa codzienna przy porannej kawie.
Przełykam was
na zimno,
by niepotrzebnie się nie sparzyć.
Znów zaszeleściło niewyraźnie,
rozmowa przez głuchy telefon
dała aż nad wyraz spodziewane skutki.
Wiele trzeba, by byli w stanie mnie zaskoczyć.
Nudny cyrk zasiedziałych słoni,
tylko w zoo tańczą jak potrafią najlepiej,
tyle że przy minimalnej widowni,
atencji pożądanej tylko z odległości.
Mogę wam pokazać język,
rozewrzeć gębę, aż zaświszczy,
zachrząkać przez zatkany nos,
napęcznieć do granic,
pęknąć z hukiem,
mówiąc zwięźle
rozebrać się z godności,
byłoby we mnie
tyle z was, co w was nie jest ze mnie,
więc lepiej dajmy spokój przedstawieniom,
parodia nijaką jest bowiem konkurencją
dla kontemplatora świata od podszewki.
685. Święto
piątek, 16 grudnia 2016
684. Egzamin z bytowania
czwartek, 15 grudnia 2016
683. Nieznajomy
drganie ciszy przerywane sporadyczną wizytą
człowieka z drugiego końca świadomości.
Przepraszam, nie rozmawiam z obcymi.
Przyczyną braku jest sam brak,
próżnia pożywiła się chlebem powszednim.
Twój był świeży, choć sam go nie piekłeś,
znakiem pokoju był,
lecz okazyjnym.
Wyraz tęsknoty uznaję za archaizm.
Gra na starych zasadach czasem wychodzi,
tyle, że po spektaklu gromkie oklaski wątpliwych koneserów sztuki.
Gdy już opuszczą salę, mamy czas
na współgrające milczenie.
Nie znajduję wyjścia w potwierdzeniu lub przeczeniu,
raczej szukam otworu w tylnych drzwiach.
Na dobre utknęło w gardle słowo wdzięczności,
zgrzyta nienaturalnie
dźwięk nieczysty,
wiekuiste piętno,
zatrucie żołądkowe.
Na powitanie wypadałoby podać rękę.
Nie zrozumie tego para nieznajomych.
W kieszeniach uparcie trzymają pięści,
w pięściach zaciskają galaktyki,
za ciasno
w jednym kosmosie
sprowadzonym do więzów nierozerwalnych.
Do mózgu wdarła się kiedyś kropla krwi,
karmi myśli mniej lub bardziej pożądanym;
do tego ograniczamy powinowactwo.
wtorek, 13 grudnia 2016
682. Z pamiętnika prezesa na piątkę
mają skrzela, więc żyją tą zabawą na co dzień.
Całkiem często zapraszają do niej drogie panie,
spływa po nich cały ten przedsiębiorczy trud.
A po godzinach umawiają się na relaks,
w myśl kanonu dbają o zewnętrzną strukturę.
Tylko mięśnie mózgowe takie jakby zaniedbane
kurczą się w ciasnej celi za uszami.
W porze najbardziej nerwowej wyciągają kolorowanki,
zakreślają flamastrem na mapie konturowej
co do kogo,
co od kogo
zaznaczają na czerwono,
potem ustawiają ołowiane żołnierzyki,
wtedy aż huczy od artylerii okrzyków,
emocje
sięgają
dna
a tę słodką życia gorycz zapijają środowiskiem naturalnym,
z tego rodzi się istna poezja
interpretowana dowolnie.
681. Zaniedbanie etapu przejściowego
przespałam zimę pod stertą letnich kreacji
o
jak
przytulnie
zamarzyły mi się plażowe święta,
w skarpetach piasek
w oku piasek
między zębami okruch
sprzeniewierzenia.
Na skróty obejść,
zaliczyć trzysta sześćdziesiąt pięć
na jednym oddechu,
bez szwanku
ratować się lekiem na zmęczenie,
środkiem na myślenie
zagryźć by trzeba tę jedną szklankę
wysokoprocentowych łez.
Raz odwiązał mi się but,
kokardka puściła wodze fantazji,
drętwy huk,
nawet Bóg się nie obejrzał,
nawet bez śladu na ostatnim schodku;
zatańczył kurz,
upomniał się o zaniedbanie.
Było się niedokładnie.
Po wyjściu za furtkę edukacji
wchodzi się w edukację właściwą,
wiązanie sznurówek
matce, ciotce, dziecku, babci,
jeden węzeł
uwiera w szyję,
nie chcę
tak się
podsumowywać.
Znów drwi sobie ze mnie zegar biologiczny,
tyka nerwowo pośpiesznym monologiem,
nijak współgra z przygotowaniem na etap przejściowy
kotłuję się jeszcze na dnie szafy.
niedziela, 11 grudnia 2016
680. Topnienie jako skutek naturalny
już nie przed tobą.
Wietrzę emocje
przez usta milczenie
krzyczy prosto w oczy.
Noże pod powiekami,
krwawimy już we własnym tylko zakresie.
Rana goi się szybko,
leczę ją rozsądkiem.
Na krótki zaledwie moment przystaję,
zatrzaskuję w dłoni minutę,
byśmy przyjrzeli się raz jeszcze
jak szybko
topnieją
śniegi.
sobota, 10 grudnia 2016
679. Uczę się ciebie
wokół własnej osi,
maluję twarz brokatem,
błyszczę nienaturalnie.
Śpiewam o północy
o tym, że ciemność gra mi w duszy,
do melodii monotonnej.
Usypiam się
na co najmniej kilka przyszłych lat.
Byłam na mieście
jedną z wielu,
rozpuścił mnie deszcz.
Brudzę czyjeś obuwie,
mieszkam pod podeszwą,
starając się
zachować choć pozór samodzielności.
Karmię się bajkami bez morału,
puste kalorie,
zwiększam obwód próżni;
dom bez powietrza to nie dom.
Lepiej, bym pokruszyła się na kawałki,
odłamek dla każdego,
przekąska,
mrugnięcie okiem
lub poprawa dnia.
Lepiej rozłożyć się na czynniki pierwsze,
poskładać ponownie,
w nowe przyodziać się kształty,
wywietrzyć sobie
sumienie.
Uczę się ciebie, życie.
piątek, 9 grudnia 2016
678. Tylko sen
W rogu ulicy runął budynek mieszkalny,
metropolia rodzinna,
jeszcze zapach w atmosferze,
bladoróżowy świt;
tylko utul mnie do snu.
Spacer za rękę,
ręce obmyte deszczem,
spłukana skóra na policzkach,
mętna wizja z pokoju na drugim piętrze;
tylko utul mnie do snu.
Lwia część środowiska,
garści tlenu wdycha mały organizm,
rośnie do rozmiarów równych o nim myślom,
katastroficzna metafora;
tylko utul mnie do snu.
Każdemu się
nie należy,
konkluzja zawsze rani.
Zepsuty zegar
co dzień śpieszy o inną godzinę.
Kanonada uczuć,
wojna na emocje
skłania do kapitulacji.
Każdego dnia odkładam to
na jutro,
nie czekam na wsparcie z zewnątrz,
w ogóle nie czekam,
leżę pod nagą nocą,
nieboskłon nigdy nie ciemnieje,
lustro płodnej ziemi,
widzę siebie wyraźniej,
wilgotne oczy,
łzy kapią, osadzając się rosą na zieleni.
Wkrótce znów wróci przejaskrawione.
Wiem już zbyt wiele,
więc nie pytam,
nie zabiegam o więcej;
proszę tylko, byś utulił mnie do snu.
wtorek, 6 grudnia 2016
677. Pas
Skrycie pragnę
Wiara nie wymaga już ofiary,
Opróżniam ciało,
Nie łatwo mi pogodzić się,
676. Synteza bezpowrotnych po przejściach
synteza
oddycha jej płucami
jednym dzielą się sercem
przykładem się stając
nie od pierwszego wejrzenia
poniedziałek, 5 grudnia 2016
675. Echo z dna osobowości
przyjemne mrowienie
zapełnia ciasne pomieszczenie,
drży krew,
bębni w kilku tempach,
pulsuje niecierpliwie
uwięzione w ciele.
Ujrzałam światło w rogu na suficie,
jaskrawa plama na ciemnej przestrzeni,
dzień walczyć chce z przesileniem zimowym,
przemawia głosem samego Stwórcy,
to ta muzyka,
aż chce się tańczyć do późnego ranka,
za partnera obrać sobie
lewa ręka prawą
prawa lewą,
a usta milczą,
niedomknięte
od przesytu niewypowiedzianego.
Pozwólcie, że przedstawię wam nocnego barbarzyńcę,
dopuszcza się autodestrukcji,
pluje pod wiatr,
smarka w rękaw,
wydłubuje sobie oczy,
banalny zmysł,
by wyczulić pozostałe;
zdefiniuje cię inaczej,
przejrzy do szpiku kości,
przerobi na metaforę,
dowie się o istnieniu tajemnicy,
że nie jesteś tylko
dwa plus dwa
główka na szyjce
tak-nie-tak-nie,
anatomia;
nie wierzę w dowody doświadczalne.
Każdy taki zryw,
gnający przez drogi oddechowe,
wydobywa się zaledwie szczątkowo
w postaci echa z dna osobowości.
niedziela, 4 grudnia 2016
674. Czynne przesilenie
korozja skóry,
rdzawe nastroje.
Po deszczu nie rozpoznam pory roku,
szaruga jest złożonym procesem,
nagie drzewa nie przyoblekają się latami,
czekają na wątpliwej natury przesilenie,
wtapiają się w jednostajny krajobraz,
czekają.
Każdy wydany owoc został zerwany,
każdy liść zmieszał się z błotem,
po co więc ukwiecać się na krótki moment,
utkwić spragnione barw spojrzenie
w zaledwie szczątkowym zakwitaniu
na jedno mrugnięcie,
uzmysławiać sobie istnienie
zjawisk chwytających za serce?
Czekanie,
bierne pożądanie przykrywa białym uśpieniem,
a tu trzeba z impetem
uzbroić się w stabilne korzenie,
na przekór wypuszczać pąki,
bezczelnie porządkom cyklicznym
zdmuchiwać harmonogramy,
spłukiwać wraz z deszczem
suche pozostałości zastygłej jesieni;
umiar jest tu bynajmniej niewskazany.
673. Pseudotradycje
połykam odpowiedzi, wydmuchując zaledwie potwierdzenia lub przeczenia
kto on?
czy pracuje?
ile na rękę?
krztuszę się przy każdym przesłuchaniu,
wietrzę przez uszy nadmiar adrenaliny,
chwytam przez okno świeży powiew świata zewnętrznego;
za ciasne pomieszczenie
na dwa wielkie wybuchy.
nie byłoby w tym nic nad wyraz,
powodu do wzmożonego strzępienia języka,
gdyby nie groźne spojrzenia mecenasów,
fundatorów biografii stopniowalnej,
jeszcze wyżej
jeszcze wyżej
jesteś stworzona do rzeczy wielkich,
możesz więcej
możesz więcej
nie pytaj o nasz w tym interes,
zdjęcie wciśnięte do obskurnej ramki
zdobionej na styl nowoczesny,
na niej absolwent uniwersytetu kosmicznego
zasłania twarz dokumentem rozwodowym;
krew z nosa,
katar alergiczny
na wieczne wasze
z brzucha wyssane
z kieszeni wygrzebane
pseudotradycje.
sobota, 3 grudnia 2016
672. Pobudka rutynowa
na zewnątrz
i próżne
na wewnątrz
godzina szósta
wyrywa mnie krzyk
spod łóżka
rozedrgane usta
muszą się
powstrzymać od soczystego
smażonego na tłusto
ja
pier
wsza
stoi w kolejce po kawę
uwaga, bo może kąsać
mąci we włosach
rozczesuje senne kołtuny
zaciska zębami resztki wczorajszego
kina familijnego
z wątkiem romantycznym w roli głównej
z kaleczonym wątkiem w roli trudnej
pocieszanej przez liczne grono
klasyka gatunku
jak nudno
we współczesnym przybytku kultury
we wstępnej fazie ze-snu-wstania
dziecko karmi matka
liczy się prąd w łazience
śniadanie na stole
całus na drogę
umyte ręce
można by rzec
kanon kardynalny
potomka z prawdziwego zdarzenia
godzina wciąż nie ta, co trzeba
w tył zwrot
plecami do życia
(i nie tylko plecami,
są zgoła inne bowiem ozdobniki
lepiej oddające istotę rzeczy)
twarzą do ściany
to nie wojenna przeszłość
a jednak chce się krzyczeć głośniej
daj
upust
napiętym mięśniom sercowym
znów karygodnie przymierzam się
znów do szkaradnego widowiska
ciemno rano
głucho rano
boli receptor czuciowy
na widok nagłego światła
nie jestem
wołam
gotowa
na tak gwałtowne przesilenie
samorozkładu
próżnia tu
na zewnątrz
i próżnia
na wewnątrz
jutro
będzie
równie
całkiem
nie całkiem
piątek, 2 grudnia 2016
671. Stop-klatka
bawię się kakofonicznym milczeniem,
prowokowana lustrzanym odbiciem
ocieram się
o zdarty fragment ściany.
Celuję trafnie
w ognisko zaprzeczeń,
ciskam papierowym samolocikiem
prosto w twarz,
tak, by choć jedno oko uchwyciło
moment,
pierwsza fotografia.
Usta rozwarły się dostatecznie,
by wykrzyczeć alarm przeciwwłamaniowy,
stop-klatka,
źle interpretujesz model czterech ścian,
przestrzeń azylanta;
gasimy pragnienie w tej samej kałuży,
studni drobnych grzechów
uzupełnianej krachem atmosferycznym;
to twój przydział z moich skromnych zasobów
środków przetrwania
odurzających systemy wartości.
Pozwól się
upodobnić jeszcze bardziej.
czwartek, 1 grudnia 2016
670. Wojna dwudziestego pierwszego
do rozpuku
roześmiani
współcześni żandarmi
biją na alarm,
nowa afera
rozżarzone pręty w rękach -
to ich restrykcyjne sztandary.
Będą dusić nowe propozycje
wyjścia z kryzysu
lub wpędzenia w kryzys.
Macają bezwstydnie
czyjś wstyd,
wywlekają na ulicę
obdarte ze skóry
zdobycze inwigilacji,
zachłannie pobierają
na twój koszt
kredyt zaufania,
pławią się w swych żądaniach
zawsze na przekór,
zawsze dla podburzania.
Ten spokój
jest nie do zniesienia,
ich smród
drażni świńskie nozdrza,
podjudza do prychania
alergia,
nowy rodzaj przewrażliwienia
na prostą komendę,
gotowi w każdej chwili
przejąć urzędy kierownictwa
aparatu na jedno pstryknięcie
raz
dwa
już wisisz
w ramce nad łóżkiem,
śledzisz sen warchlaka
o lepszym tu i wszędzie,
znasz zamiary jutrzejsze -
co nowego
wnet obalą,
co starego
wnet przywrócą.
Wojna dwudziestego pierwszego
to ta sama od stuleci
słowna potyczka,
drzemiąca w ludziach
zwierzęca artyleria.
wtorek, 29 listopada 2016
669. Listy platoniczne
najdroższy,
witaj,
a może dzień dobry?
Mogę to barwnie naznaczyć
lub pozostać w odcieniach szarości.
Jaką mnie lubisz najbardziej?
Sowy szept w języku węży,
mądra gnida
o zajęczym sercu.
Przeistaczam się
dwadzieścia cztery na siedem,
nie wiem, jak i kiedy
oddycham pod powierzchnią,
pytam o krawędź kosmosu;
miałeś wiedzieć wszystko.
Listy przesyłam z prędkością nagłych impulsów,
poparzenie najwyższego stopnia,
dziura w sumieniu,
krach w systemie rozeznań.
Tu chodzi tylko o walor dydaktyczny,
lekki wstrząs,
mentalny cios
platonicznej pięści.
Zerwał nam się zasięg.
Korespondencja w zawieszeniu,
targanie myśli na strzępy,
drogi,
najdroższy,
żegnaj,
a może do zobaczenia?
To nie ja pukałam wczoraj do twoich drzwi.
niedziela, 27 listopada 2016
668. Spotkanie przy świecy
niedostępna jestem
od zeszłego końca świata.
Bo tu trzeba spotkania,
spojrzenia w żywe oczy,
poezji mówionej,
przepływających przez usta
miodowych drgań powietrza.
Koncert szeptanych wyznań,
najlepiej w ciemnym, przytulnym pomieszczeniu,
pod wspólną pościelą
przetrzymać zimę,
zapalić świecę.
Niech rozpuści się
woskowe ciało,
ciężkie od doświadczeń,
dziurawe od licznych szarpań
naderwanych samoistnie
papierowych umocnień.
To codzienne wichury trzaskają drzwiami,
zamykają mnie gwałtownie,
wymagają klucza,
skomplikowanych kombinacji
pytań i przeprosin.
Chcę uprościć schemat odejść i powrotów
do stanu nieustających dociekań.
Skrzynka opróżniona z nieprzeczytanych listów,
udostępniam się
do następnego końca świata,
licząc na to,
że tym razem nie nadejdzie.
sobota, 26 listopada 2016
667. Perspektywa dla myślozbiega
kryjące rajstopy,
makijaż wodoodporny.
Zmagam się z wiatrem,
pod prąd każe mi brnąć codzienność.
Szykownie potykam się o dwie lewe nogi,
skręcam kostkę na zakręcie,
idę dalej, niestrudzenie domagając się końca
tej pogody niestabilnej,
jesieni latem,
wieczystej, błogosławionej jesieni.
Trzeba mi trwać w porze niezdecydowania,
lecz to właściwa przestrzeń dla zbłąkanego myślozbiega.
Byleby uniezależnić się od nieznośnego cyklu,
zegara nad łóżkiem.
Odmawiam takiemu stróżowi,
który nie odróżnia
sekundy napięcia
od sekundy ukojenia.
To najwłaściwsza przestrzeń,
tyle że uboga o detal,
schowany pod skórą
woreczek próżniowy.
Natura mnie odrzuca,
natura nie przyjmuje niedopełnień.
Czasem, na szczęście, przypomina,
orzeźwiającym powiewem szeptu,
że wręcz zmuszona jest
zasiać coś w tej pustce.
666. Przylądek Złej Nadziei
wywieszam białą flagę,
dobijam do najbliższego
Przylądka Złej Nadziei.
Na tej pustelni nie ma żywej duszy,
zgodnie z życzeniem
niepotrzebna jest znajomość mowy nienawiści,
nie ma komu splunąć w twarz,
choć za pogodę wciąż odpowiedzialny jest Ten Sam.
Trzyma się jednak z dala od jałowego pastwiska,
nie sieje, gdzie nie kwitnie,
nie naraża plonu na chwast.
Kompas wskazywał tragiczną konieczność,
drogowskaz postawił ktoś o podobnej temperaturze ciała,
kilka stopni zmarnowanych
na wszczęcie skazanego na straty działania,
wychłodzenie gruczołów
odpowiedzialnych za emocje.
Wygłodniały ląd pożera resztki mojej identyfikacji,
zanik fizyczny
w sprzeczności z życiem wiecznym,
bo muszę przecież gdzieś,
bez ust nie wypowiem roszczeń
o choć minimum przysługujące
nieuniknionej egzystencji.
Zgodnie z życzeniem,
wsłuchuję się w natrętną ciszę,
pracę fabryki pompującej krew.
Zbyt głośno woła o sprawę ludzką,
bo jak inaczej nazwać
nieśmiałą próbę przywołania
podobnego mi zbłąkanego żeglarza?
Tej nici porozumienia
grozi poważne sprzężenie
z tutejszą strefą klimatyczną.
piątek, 25 listopada 2016
665. Cierpiętnicy
sami sobie szkodzą,
sprzedają się za bezcen,
płaczą w chwilach szczęścia,
próbują unieść się na połamanych skrzydłach,
bociany z zeszłej wiosny
w tym roku przylatują na zimę.
W miłości stawiają się na pozycji przegranej;
okaleczona jego ostrym językiem,
sponiewierany przez jej restrykcyjne żądania.
Dążenie do samokrytyki,
do krwi rozdrapane sumienie,
zerwany plaster,
przemoknięte przebaczenie
spłukane z zakrzepłą doktryną o sobie samych,
skrzętnie formułowaną
podbudową wartości.
Bawią się w to, kto bardziej,
kto dopłynął już do dna
bez butli tlenowej
podwodni kosmonauci.
Znudziło im się poszukiwanie nieskończoności,
ucinają drogę
do stwierdzeń nad wyraz prostych;
skończyć się
szybko
lub skończyć się
powoli.
664. Na włosku
konstrukcja z kart
nie wytrzyma zbyt szybkich oddechów.
Na ważne pytania odpowiadam milczeniem.
Na jedno kopyto
utykam,
cwałem próbując prześcignąć przyszłość.
Osiodłana przez czarną chmurę,
ciężka głowa przed burzą
niech opróżni się deszczem.
Po kolana w błocie,
pływam w nim całkiem swobodnie.
To tylko kwestia oswojenia
z glinianym sumieniem
na mulistym dnie komory sercowej.
Nie wypada,
by taką ci podać rękę.
Umywam ją,
a potem brudzę
w basenie morza śródlęku.
Nie rozumiem naszego w tym powinowactwa,
wisi na moim włosku
kropla pary z twoich ust.
Czuję ją aż przy skroniach,
gdzie pulsuje ciągłą obecnością.
Ta drobna inscenizacja
zburzyła nam,
zbyt gwałtowna,
konstrukcję z kart,
dom bez fundamentu,
próba przecięcia zakrętu
nie mogła skończyć się
znalezieniem wiatru w polu.
czwartek, 24 listopada 2016
663. Winna
Wyjechać tak daleko,
by ktoś zdążył zatęsknić.
Otrzeć się o krawędź
odwrotnie do wskazówek zegara.
Tak naprawiam każdy błąd.
Zbyt wcześnie wyplułam
niespełna przetrawioną papkę określeń.
Tłusta plama na koszulce jest niezmywalna,
wieszasz ją, jak chorągiewkę,
wystawiasz na widok publiczny,
bym mogła nosić się w niej bezwstydnie.
Wyrok aż nad wyraz sprawiedliwy.
Pomyliłam się w obliczeniach.
Miało być dzielone na dwoje,
a tę dwoistość odnalazłam w sobie.
Ten związek niespójnie wiąże przyczyny i skutki.
Budżet miał być wspólny,
a ja spłacam dług obojętności
z nadwyżką przykrych treści.
Wyjechać tak daleko,
by ktoś zdążył zatęsknić.
Otrzeć się o krawędź
odwrotnie do wskazówek zegara.
Tak nieumiejętnie naprawiam każdy błąd.
wtorek, 22 listopada 2016
662. Politonia
W tym mieszkaniu siedzę sama,
w szybie zdjęcie z zeszłego lata,
lustra przeszłości
odłamki na parapecie.
Martwo spoglądam na żywe oblicze,
na to jedyne w zasięgu mojego wzroku.
Silne dłonie powabnym gestem
strzepują mi kurz z policzka,
jakby powiedzieć chciały:
oczyść się
tą jedną łzą.
Pod maską tylko kości,
więc prawdziwą jest szata zewnętrzna,
spopularyzowane ujęcie
tysiąca w jednej odsłonie.
Znudziło mi się umyślne szarpanie języka,
malowanie głosem,
barwa bezbarwna,
sine usta
na bladym obliczu.
Przecinek na końcu zdania,
niedokończona fraza,
wieczne niedopowiedzenie.
Zbyt drobny to szczegół,
by o rozwiązanie prosić Centralę Główną,
specjalistów od gramatycznych reguł,
zachowania prawidłowego szyku.
Wysłucha mnie w każdej chwili,
lecz termin zlecenia jest niewyznaczony.
Noszę się
zbyt niestabilnie.
poniedziałek, 21 listopada 2016
661. Niedorzeczni rodzice
wyprowadzić dziecko z moralnego bagna.
Stań prosto,
nie rób wstydu do piętnastego pokolenia,
nie mów nikomu,
że te krzywe plecy to po dziadku;
stań przecinkiem, przerywniku naszego życia!
Wspinaj się, wspinaj,
co by kolegów objąć z góry,
nie potykaj się,
to źle wygląda
na panoramie miasta.
Uśmiechaj się, uśmiechaj
szeroko do zdjęcia
pstryk!
ile to już lat,
z każdym rokiem
coraz z tobą gorzej.
Czytaj uważnie
spisaną przez nas biografię.
My cię oduczymy
pluć atramentem po łatwopalnym papierze.
To twoja pokuta,
nasza
niespełniona obietnica
lub kultywowanie
tradycji sprzed końca wieku.
Nie słuchaj, Mamo,
to podlega najwyższej krytyce.
Powiedz, Mamo, dlaczego ich światem rządzą
niedorzeczni rodzice?
660. Eviva l'arte
do tego nie trzeba nawet pary rąk.
Ja wyszywam niemym słowem i dźwięcznym kichnięciem;
ta choroba
jest nieuleczalna.
Bo mnie w tym świecie
chodzi tylko o nią,
o jej nadrzędną rolę
w szeregu za i przeciw
kuszących propozycji.
Na niej skończyć się,
od niej liczyć lata,
ubrać w te słowa niemowlaka
i kolejne jego pokolenia,
otworzyć szeroko usta,
pozwolić, by wystawił język
na prostotę,
zwięzłość znaczeń
przy obfitej treści.
Zabić w sobie znak zapytania,
wziąć go w cudzysłów,
sprowadzić do formy prowizorycznej.
Lepiej opisać się w ramach odpowiedzi,
wielokropek,
wykrzyknik,
jesteś tym, co piszesz.
To sterta zbędnych zaszłości,
przeznaczona na recykling,
przetrawione odpady.
Nimi można się ponownie najeść
w formie niekoniecznie przystępnej,
nowym smakiem się
zbawiennie udławić;
ta choroba
jest nieuleczalna.
niedziela, 20 listopada 2016
659. Ideolo
z niedopitą kroplą czystej.
To musi być akt manifestacji
ideolo, ideolo,
ważne, z której dłoni,
której lęk, której bunt,
ideolo, ideolo.
Pies pogryzł mi buta,
ważne - prawego czy lewego,
ideolo, ideolo,
wszak wszystkim wiadomo,
że każde zoon
musi być politikon,
ideolo, ideolo.
Jestem spod znaku krucyfiksu,
widziano mnie pod jednym dachem
z tym świętym łajdakiem,
że podaję mu dłoń,
zapewne łączą nas konszachty,
przecedzamy je później
przez sakramentalne sito,
głosujemy na tą samą
ideolo, ideolo,
krucyfiksem mnie przekreślono.
W wielkiej szafie tylko dwie szuflady,
ideolo, ideolo,
idelewo, ideprawo,
nawet wyśrodkowanie
jest namagnesowane,
skład posiłku,
numer w dzienniku,
preferowana forma rozrywki
i godzina jej praktykowania.
Zmuszona jestem
chować sztandary po kieszeniach,
w ten sposób ponownie uwikłana
w przynależność
konformista.
sobota, 19 listopada 2016
658. Rola receptorów słuchowych
czwartek, 17 listopada 2016
657. Rehabilitacja
podniosłam,
pomyślałam
może jesteś sentymentalny,
szkoda stracić pamiątkę nocnych koncertów,
tragiczna perkusja
na jedno uderzenie
za kratami żeber
jeden rzewny rym
męsko-żeński,
przez co
niedokładny.
Wietrzy się przez uszy ciasne pomieszczenie,
zapchane kanały myślowe
to
dobry pretekst, żeby dać świadectwo,
przyznać się do zaniechania.
Z tych pogniecionych kartek papieru powstać może jeszcze wiersz,
fantasmagoryczne origami,
jakkolwiek by nie nazwać
wizualizacji brudów.
To objawy niewątpliwie alergiczne,
katar senny,
łzawienie,
to musi być
poważne uczulenie
na skutki uboczne
niepozmiatanych ze stołu
resztek wczorajszego obiadu.
Dziś jeszcze cierpisz na niedożywienie,
tą frazą nijak zapełnić żołądek.
Trzeba ci nowego programu rehabilitacji
nadwyrężonych tkanek nerwowych.
środa, 16 listopada 2016
656. Roszczenie o czas utracony
Ciśnienie opadło zbyt szybko,
listopad to już nie pora
na spacery w przewiewnych sukienkach.
Gdzie zawieruszyła się nieskończona chwila?
Miało być
zagrożone wyginięciem
krótkie pstryk!
napięcie
rozładowane nad wyraz prędko,
niedokrwiona bateria
pulsuje zbyt wolno,
by pobudzić na wpół przytomny organizm.
Gdzie obietnica niezapomnianych epizodów
z najlepszą obsadą w roli głównej?
Jeden zachorował od nadmiaru czynników pracotwórczych,
inny zakpił,
brawo! dopóki nie ulegnie.
A ja uparcie wpatrzona
we wskazówki pogodowe,
symptomy nastrojowe;
to tożsame wyznaczniki.
A ja błądzę ścieżkami myśloobiegu,
próbując przemilczeć
świadomość faktycznej odległości.
Poddaję się motywacji wiatru;
on pogania chmury,
zaprasza do tańca
otulającą świat pauzę,
by bębniła w rytm żwawej piosenki.
Jej koniec
będzie dla mnie znakiem.
Czas odzyskać utracone.
Czas odzyskać utracony.
655. Zatarg o pożądane
resztki czyjegoś obiadu,
podsuwa mi do ust
niedoszłe wyznanie miłosne.
Ubrania tylko używane,
wygrzebany z publicznego gardła przetrawiony wizerunek
zająca szaraka.
Rozedrgane uszy wysokie aż do nieba
słyszą zignorowane modły.
Efekt uboczny,
dziecko ostatniego sortu.
Na zakup szczęścia odłożyłam tylko kilka groszy,
a i do tego dobrali się kieszonkowcy,
współcześni myśliciele, wiedzący najlepiej,
kto zasługuje, a komu kula
u nogi psiej doli cień.
Wyszarpałam pożądane
z kubła pod blokiem,
tożsame z moim przewinieniem
skazane na powrót do pierwotnej konsystencji.
Czemu więc,
w obliczu zagrożenia
zaspokojeniem,
jak dotąd zbędne
staje się w ich oczach,
dla samego trzymania mnie w ryzach,
własnością niedopuszczalną,
objętym cenzurą
przerostem wrażeń?
W tym zatargu
nie chcą przyzwolić
na najmniejszy objaw swawoli.
654. Azyl
by odciąć dopływ powietrza.
Przeciąg tylko rozszarpywał
na miliony pierwiastków uczuciotwórczych.
Zaduch sprawia, że wdycham wciąż te same treści,
bezpiecznie pozbawiona świeżości.
To wizualizacja konsekwencji przewinienia:
zwierzę w zoo, dokarmiane regularnie
przez nieświadomych istnienia
podobnych temu instytucji.
Ta stołówka serwuje tylko chleb z roztopionym masłem,
by kubki smakowe nie oczekiwały wrażeń ekskluzywnych.
W myśl starego systemu przyciemniam szyby,
zasłaniam lustra,
by wzmocnić poczucie
zbliżających się do siebie ścian.
wtorek, 15 listopada 2016
653. Wo gulę
Czy ktoś tu,
bo ja
wo gule?,
to chyba
po niemiecku.
Pomocy! to już na jutro.
Nie wiem, jak wy,
ale ja tego
wo gulę
nie ogarniam.
Tak po prawdzie
możecie sprawdzić w słowniku
wyrazów dalekoznacznych,
że wogóle
to resztki padliny ludzkiej
w żargonie
ściśle narodowym.
Jeszcze
czegoś
takiego
nie widziałem.
652. Układanka
poniedziałek, 14 listopada 2016
651. Uwikłana
zimnym dreszczem przemknął tuż pod skórą,
krwi pomylił bieg,
serce pompuje go do najdalszych części ciała.
Pokusiłam się o jedno tchnienie
treściwie zastygłych ust.
To było jak dmuchnięcie na oślep
z wzrokiem utkwionym jeszcze
w rozkładzie zeszłego tygodnia,
należę do zamierzeń bardzo orientacyjnych.
Wystygło mi już podgrzane sprzymierzenie,
temperatura wrzenia wypaliła dziury w skarpetkach.
Stopy śmiało stawiam na twardym gruncie
dla wyrwania z uśpienia nienasyconych zmysłów.
Niech nauczy się życia od podstaw
pozbawiona dotyku personalna struktura.
Jednym z etapów musi być
ponowne zawieruszenie elementarnych części odzieży,
dla szerszego odbioru niemych sygnałów
jego szczelnie zamkniętych,
uparcie trzymanych pod nocnym okryciem
ledwo poskromionych intencji.
sobota, 12 listopada 2016
650. Niestabilność
wieloletni sen przywrócił zmęczenie.
Pragnę całodobowo poddać się cyklowi,
niech przyprószy mnie,
białą ścianą obejmie,
zetnie w pozę postawy wyprostowanej
chłodna ocena rzeczywistości.
W tym stanie nie ma szans na namiętności,
z nich powstają kałuże, wypełniające dziury w asfalcie.
Rozpływają się nam poglądy,
skrzętnie tworzona konstrukcja.
Pod wpływem ciepła parujemy,
wyciągamy dłonie ku sprawom Wysokim,
zapominając o terminie ważności
tej bezkształtnej masy
przewrażliwionej na zimno.
Nijak przystosować się do różnicy temperatur,
klimat nigdy nie był stabilny.
Mija się z celem podział kalendarza
na porę wyswobodzenia,
na porę uwikłania.
Na każdy moment
trzeba nam
uzbrajać się
na nowo.
piątek, 11 listopada 2016
649. Myślobraz
648. Eksplozja napięć
to pytanie nie miało być stanowczym żądaniem.
Milczenie sprawia, że
blizny goją się nieregularnie.
Chwiejnie się prowadzę
po utartych następstwach.
Znają to dobrze
tożsame ze mną
eksplozje napięć.
To nasz wspólny porządek rzeczy,
coś się kurczy
coś pęcznieje,
twoje płuco szybciej,
moje nie nadąża,
to grozi
nagłym uduszeniem.
Tu chodzi o koordynację,
ja wdech,
ty wydech,
dopływ świeżości,
wietrzenie wczorajszych brudów.
Tak się czasem zdarza,
zwłaszcza w tłumnych metropoliach,
że powietrze jest
nie do oddychania,
że niezdrowe jest,
przepełnione treścią,
z której nijak nam
czerpać cokolwiek,
z którą nijak nam
pogodzić rozchwianie.
Znają to dobrze
tożsame ze mną
eksplozje napięć.
wtorek, 8 listopada 2016
647. Bez poważania
Czas śmiało rozdać mogę w ramach akcji charytatywnej,
lepiej spożytkuje go architekt globu,
fachowiec bezrefleksyjny,
ale z głową na karku.
Stoję w kolejce po darmową terapię,
następny pakiet sentencji serwowany przez mecenasów prymatu,
majątkiem wypchane kieszenie,
majątkiem wypchane serca.
Codziennie skreślam plany na jutro,
by przypadkiem nie zobaczył ktoś,
że chcę
chcieć.
Tli się płomyk ostatniej zapałki,
mogę spożytkować go
do rozpalenia ogniska,
do rozniecenia pożaru,
pierwszego papierosa,
świeczki
na nie moim torcie urodzinowym.
To wieczna ucieczka przed przebaczeniem,
muska mi plecy
to, czego mieć nie mogę.
To pogoń za ofiarą sprzeniewierzenia
ciepłych obietnic,
nadzieję mających
głęboko
bez poważania.
One przychodzą tylko niechciane.
niedziela, 6 listopada 2016
646. Upojenia faza przejściowa
piątek, 4 listopada 2016
645. Zakłócenie
moim
twoim
nikt już nas nie zobaczy.
To grozi uwiecznieniem
nad zwierciadłem
wisi jeszcze zdjęcie
urywek sztucznej chwili
pociecha dla mamusi
że niby jednak
coś było/było coś
nachalnie rozciągane
do granic wytrzymałości
mojej
twojej
nikt już nas nie zobaczy.
To kurcząca się myśl przywiodła mnie
do nowej konkluzji
kolejnej śmiertelnej
próby wyjścia za próg
tak to jest, gdy się przedawkuje
nawzajem
przyprawi o zawrót głowy
a przepływamy pod wysokim napięciem...
Bez lustra na ścianie w sypialni
bez oprawiania chwil przyziemnych
bez sufitu
bez otoczki
najlepiej bez tej całej
warstwy graficznej
oddalającej nas
od najgłębszego sedna
jakim jest
bezustanne przenikanie
od zaplecza
nikt już nas nie zobaczy.
czwartek, 3 listopada 2016
644. Przestrzeni! żądanie
deszczu dość,
zmierzam wiosennym orszakiem.
Bo znudziło mi się już
wiecznie niewieczne
powiększanie zapasów żywności
gromadzonych w magazynach pamięci,
zamykanych szczelnie
na, być może, przyszłe
niewiadome nadejście...
bębni mi w uszach nieobiecane pojęcie
Trzeba mi
tu i teraz
szybkie rozeznanie
bez przełknięcia śliny
próba przetrwania
wygrany zakład
szczęście w nieszczęściu
wielka
wyprzedaż
szpargałów
minionych
Miejsca brak,
bo w głowie przepych,
na taniec wiatru,
subtelny świst,
przestrzeń!
Ciało pokryte jedynie skórą,
bliżej źródła,
gdy nie rozprasza
próżny zbytek,
a karmią tylko tym
w stołówce publicznej,
w dodatku miejsca brak
na taniec wiatru,
subtelny świst
przestrzeni!
żądanie
środa, 2 listopada 2016
643. Konflikt tragiczny
Sponiewieranie rozkoszne
Była okazja na godne
s a m o z n i e w a ż e n i e.
Po drodze popełniono zbyt wiele
odstępstw,
jak choćby
ponowne uwikłanie
człowieka w człowieka.
To mi krępuje ręce
i każe być grzeczną,
bo ja nie chcę, by Tatuś się na mnie gniewał.
Tej sprawy
należałoby nie zawalić.
I think so...
642. Ogłoszenie o pracę
nową umowę
na o niebo! dogodniejszych warunkach
z o niebo! lepszą szansą powodzenia.
O wszystko zadbam,
twój nowy szef,
twoja nowa zmora,
co otwiera ci powieki,
gdy już nie można spać.
Płacę w walucie niezbywalnej,
choć to błędnie określa moją w tym inicjatywę.
Bo ty zjesz tak, jak ci nagotuję,
zaśniesz tak, jak ci pościelę,
zrobię, jak trzeba,
zrobisz, jak nalegam.
Czy tak powinien wyglądać
współczesny zakład pracy?
poniedziałek, 31 października 2016
641. Sprzężenie zwrotne
w których płakałeś jeszcze
pocieszany przez rogatego starca.
Kilka nudnych stron
splamionych nie moim grzechem
doprasza się
o wyzwolenie.
To moje krwawienie,
tchu nabieram przy każdej wymianie
rozgrzanych impulsów.
Nie oszczędzam na przyszłe,
moje w tym
carpe diem,
życie w kosmosie
bez oparcia
o twardy grunt.
Poranki już nie należą do mnie,
przedłużeniem są
snu o przestrzeni bez niedopowiedzeń,
myślą przewodnią
piosenki o człowieku rozsądnym,
któremu wypadło po drodze
z kieszeni za uchem
proste rozeznanie.
Z natręctwami postępuje się brutalnie,
wkłada się je choćby
do rakiety,
wysyła w przestrzeń
wolną od przyciągania.
Tak powstają
spadające gwiazdy,
zabobony,
zwarcie
w systemie wartości.
Do wyzbycia się resztki
objawów wegetacji
będę leżeć w kałuży,
pod twoimi stopami
wiązać ci sznurówki
tak, żebyś się potknął
w momencie przełomowym,
a uderzając o bruk
wybił z głowy
światy równoległe.
640. Dla wymagających
Z duszą poety marzącą
A pan co? - Telegrafista!
(Julian Tuwim Piotr Płaksin)
niedziela, 30 października 2016
639. Nadmiar
temperatura jest zbyt wysoka
zbyt
chwiejnie
się
uzewnętrzniam
świeży dopływ tlenu
to jak pobudka
koniec zabiegu
śpiączka miała być tylko
etapem przejściowym
od ściany do ściany
od ściany do ściany...
ciasno mi
ciepło mi
paruje od tego
cały zapas wody
nie ma czym
napoić
spragnionej odświeżenia
tkanki mózgowej
od ściany do ściany
od ściany do ściany...
nadmiar
wrażeń
kruszy mi
konstrukcję
638. (ma)Tematyka uczuć
plus jeden
nie zawsze równa się
para
środa, 26 października 2016
637. Rozmowa mistrzyni z (ledwie) żywą śmiercią
wtorek, 25 października 2016
636. Przejaskrawienie
świecy
Utonął w słonym jeziorze
łyżeczki
Pasażerowie w pył się roznieśli,
wyparowali
Płyn niepłynny
biją się cząsteczki wodoru
poza grawitacją
o lepsze miejsca
w dusznym pomieszczeniu
jakby to od nich zależało
Ich katastrofa
sprowadza się
do spożywania obiadu.
niedziela, 23 października 2016
635. Terapia
nie posprzątałam
to niezbyt dobrze o mnie świadczy.
Tak się objawiam
nie zawsze zachęcająco,
no bo jak inaczej
w przypadku niewyleczalnego
uczulenia
na ostracyzm?
Na lek rzucam się zachłannie,
zachowuję
co najmniej niestosownie.
Założyli mi kaganiec,
bo mówiłam za dużo,
zaczepili smycz,
bo uciekałam zbyt daleko,
tak to się kończy,
jak się nie przejdzie szkolenia
z estetyki,
z subtelności,
z dystyngowania,
z prawa własności
(wbrew któremu
wszystkim należy się dzielić)
Napaskudziłam
nie posprzątałam
no i co z tego?
634. Pękanie (wiecznie ruchome)
to wydaje się
pęknięciem mydlanej bańki
jedno plum
pierwsze i ostatnie
znam takie
odejścia i powroty
mysz w kołowrotku
wiecznie ruchome
powstawania
a świat wciąż ten sam
pęcznieją bębenki uszne
zbyt nachalnie upomina się
materia abstrakcyjna
jakby w mózgu, a jakby nie
natręctwo
rozkosznie
wyczerpujące
krzyczy mi w środku nocy
nienakarmiony bachor
narasta w nim
i we mnie
frustracja
ile to takich
dziennie
na sekundę
wielkich wybuchów
sobota, 22 października 2016
633. Po egzaminie
cztery pary rąk,
trzy pary nóg
to nie wystarcza w dalszej perspektywie.
Moja doba ma
trzydzieści dwie godziny
z czego trzydzieści
owinięta pościelą
okręcając wokół palca kosmyki
umykających chimer
obmyślam sposób
na oszczędność czasu.
Z tego rodzą się
barwne innowacje
nieznane jak dotąd
niesprawdzone ideologie
(i tak nigdy nie wejdą w życie)
Scenariusz już dawno spisany,
teraz tylko doszlifowuję
(zmieniam z dnia na dzień)
Najpierw była
nieświadomość
następnie
świadomość zbyt dająca się we znaki
potem
egzamin
a po egzaminie
urywa mi się film
potem jest życie, którego nie znam.
piątek, 21 października 2016
632. Pariasi
to marginalna część ciała
bijemy (się) dla zabawy
nogi ziemi
gliniany kolos
jak dla mnie
już za ciężki.
Ty jesteś
z kasty najniższej
(zawsze to coś)
ja jestem
spoza kasty.
Kompleksy chowam za dekoltem
ubrana w golf
ściska mi szyję
wełniana groźba powieszenia
za twoje przewinienia
pożądliwość
baśniowych awansów.
Ja nie tak planowałam
a nawet, jeśli
wypisałabym się z listy.
Mieliśmy być
anonimowi
jak kluby twórców
i alkoholików
(to ułatwia wzajemne powiązanie).
W organizmie
lub odrobinę poza
mini organizm
zbyt obarczony
troską o nie swoje.
631. Modlitwa poufna
Krach pokoleniowy,
niedopowiedziane warunki stanowienia.
Od ust odjęcie biednemu chleba.
To nie Twoja wina, Boże.
Za pogwałcenie świętych zasad,
konstytucji praw złodzieja.
Zbawienie miało nie być na sprzedaż,
więc należy się każdemu.
Od ust odjęcie tchnienia choremu.
To nie Twoja wina, Boże.
Za Twoich anielskich posłańców,
przepasanych cnoty wstęgą.
Odmawiam posłuszeństwa bękarcim braciom,
okraszonych prowizoryczną aureolą,
nieprzejętych powierzoną im rolą.
To nie Twoja wina, Boże.
To wyznanie
zachowaj, proszę, dla Siebie
jako dowód ufności
Boskiego adwokata
To wyznanie
zachowaj, proszę, na czarną godzinę
jako przepustka,
gdyby nie chcieli mnie wpuścić.
Szykuje się
zamach stanu
włócznia wycelowana w bok
w ręku bicz
ostrzega Cię w porę
najmłodszy z uczniów.
To nie twoja wina, Boże.
czwartek, 20 października 2016
630. Randka w ciemno
ulubiony autor
tytuł niczego sobie
nęci mnie okładka
chciałoby się już dotknąć
powąchać
przeczytać
otworzyć
nęci mnie treść
fragment promujący uzależnił
chciałoby się więcej
i więcej
do utraty świadomości
zagłębić
w nieznanej fabule
stop! cena jest wygórowana
to jedyny egzemplarz
w zasięgu mojej ręki
czeka na półce sklepowej
a kolejki brak
pytasz, gdzie przeszkoda
książki, zwłaszcza te dobre
mają to do siebie, że
nie zawsze odwzajemniają uczucia
a dziwnym trafem
pożądamy tych kapryśnych
o otwartym zakończeniu
jakby wołały niemym zapisem
dopisz...
literacko okraszone
pierwsze nasze spotkanie
obcowanie z papierowym ciałem
słodkimi słowami
te nie muszą przedzierać się przez usta
by dotrzeć do duszy
zauroczonej czytelniczki
co jak co
nie znam jeszcze treści
randka w ciemno
629. Wiersz, w którym autorka niegrzecznie i stanowczo uprasza liczne zastępy (nie)bliźnich, aby ją w dupę pocałowali
Niedorobieni showmani
Z natury błędu cni palanci
(denerwujący, choć upośledzeni)
Choroby nieklasyfikowalne
przez NFZ - leczenia sztukę!
Obietnice niezapominalne
Całujcie mnie wszyscy w dupę
Zwierzęta w zoo parlamentarnym
Rozrzucone na prawo i lewo
Zgodnie z podziałem miarodajnym
Zielony ląd, pieniędzy drzewo
Z mównicy głoszący kazania
Kapłani dający pokutę
Za głoszenie wolności państwa
Całujcie mnie wszyscy w dupę
Item dewoci katoliccy
Walczący z Lutrem i prawosławiem
I muzułmańscy wojownicy
(kto wie, które z nich gorszym wrogiem)
Zastygłe w średniowieczu france
Tworzące całkiem zwartą grupę
By innowierców trach! kuksańcem
Całujcie mnie wszyscy w dupę
I te dzieciaki ze szkoły średniej
Co ledwie skończyły podstawówkę
(mogłyby wybrać trochę celniej
technikum, pracę, zawodówkę)
I te dorosłe pacholęta
(jak rośnie ego, tak rośnie tupet)
Zepsuci chłopcy i dziewczęta
Całujcie mnie wszyscy w dupę
I wy prawicowi fanatycy
Lewaki, trolle, socjaliści
Wyznawcy wąsa i carycy
Item niedzielni ateiści
Przedstawiciele polskiej władzy
Niezmienni ani o jotę
(wszak nie dokonali żadnej zdrady!)
Całujcie mnie wszyscy w dupę
I wy, politycy zagraniczni
Co karmią się Polaków bólem
I przeciwnicy ojczyzny liczni
(przyznanie się przychodzi z trudem)
I wy, grube gbury i prostaki
Ignorujący słów kulturę
Alkoholowych koneserów wraki
Całujcie mnie wszyscy w dupę
Celebryci, co to pstro im w głowie
Kandydaci na wzór padliny
Najpiękniejszego trupa w grobie
Item wiecznie niekontent belfer
Co stał się uczniów wiecznym łupem
Ten, co nie nadąża za życia tempem
Całujcie mnie wszyscy w dupę
Na potrzeby wyłącznie własne
Kujony, które trzeba głaskać
Aniołki nieuduchowione
I wy, pracodawcy i zboczeńcy
Co za pan brat z szatańskim duchem
I wy, nawiedzeni ideowcy
Całujcie mnie wszyscy w dupę
Co z gębą wiecznie w telefonie
I zwolennicy demokracji
(oddaj kochance, zabierz żonie)
I wy, mężatek gwałciciele
Aby podkreślić swoją butę
Wy, córek, synów pedofile
Całujcie mnie wszyscy w dupę
Mordercy świata mięsożerców
(zjedlibyście ich na śniadanie
dla złagodzenia natrętnych nerwów)
Najmędrsi historyczni kaci
Wielbiący poklask i ułudę
I wy, członkowie innych nacji
Całujcie mnie wszyscy w dupę
środa, 19 października 2016
628. Troglodyci
katar dewotyczny,
chorobliwa kolejka po wirusa.
Bóg wysmarkany do płóciennej chusteczki,
wykaszlane przykazania
(żeby nie ująć tego dosłowniej,
ulatuje z nich skutek obżarstwa)
Protest w sprawie przynależności
lewego oka do prawego ucha.
TO, co widzę, niezgodne z TYM co słyszę
(w to również wpleciona jest ideologia).
Głuchy nie słyszy problemu,
a ślepy nie widzi konsekwencji.
Na rzeczy zna się najlepiej,
na braku korelacji między listem a papierem
MÓJ (bo czyj inny?)
dziadek zmarły jeszcze przed wojną.
Chcę zapytać, kto ma rację,
lecz skuteczniej będzie spytać,
kto racji sam siebie pozbawił.
Początek temu miałby dać człowiek pierwotny,
pół zwierz, pół myśliciel,
lwie serce
o mentalności trzylatka
mówiące językiem
dwa plus dwa równa się cztery
Początek temu miałby dać pierwszy w dziejach troglodyta,
archetyp jaskiniowca
malującego biografię na ścianach.
Pół myśliciel, pół zwierzę,
dziś żadne z nich.
Początek temu m i a ł b y dać,
powątpiewam,
postęp języka
równa się
inflacja postępu
wtorek, 18 października 2016
627. Turpis
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Łzy zastygły tuż pod zaschniętą wargą,
kryształki soli, cukierki do ssania.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.
Pęcznieje w płucach słowny ślinotok.
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Uzewnętrzniam się dość nieestetycznie
dla zachęty intelektualnych kloszardów.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.
Jedna noga krótsza od drugiej.
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Kiedyś jedną odetnę i sprzedam w dobrej cenie,
a za pieniądze kupię sprzęt do biegania.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.
Zakochana w prostytutce.
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
W taki układ nijak nie wypada wplatać myśli,
wrażliwych inaczej skazuje się na banicję.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.
piękna niepięknie
odrażająco pociągająca
szok estetyczny
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.
poniedziałek, 17 października 2016
626. Colloquium niecodzienne w mieszkaniu na pierwszym piętrze
spotkanie w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Pan pozwoli, że się przedstawię
Bez zbędnych imion i tytułowań
Chyba nie muszę - Pan to w oczach widzi
Istota powabna, co panów się wstydzi
Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
gawęda w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Czy to nie tak, że Pan zaczyna?
Krótki small talk (pozwól, że się wstrzymam
Bez ceregieli przejdę do konkretu)
Mający charakter marnego pamfletu
Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
dyskurs w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Bo, widzi Pan, ja kocham ironię
Dopraszam się śmiechu, od żartu nie stronię
Popijam go chętniej niźli lampkę wina
Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
szczebiot w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Pan (proszę ciebie!) jest do mnie podobny
Równie dystyngowany, co w łachman ozdobny
Choć ja się dopraszam, to Pan mnie rozumie
Tak trafnie rozpoznał w poetów tłumie
Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
schadzka w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Jak Pan tu trafił, Panie Artysto
W dzień tak deszczowy, pogodę mglistą?
Pan tak bez windy, na pierwsze piętro
Wdrapał się, znalazł nad wyraz szybko!
Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
spowiedź w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Czy Pan tak tutaj z ważną wizytą
Barwnych metafor zabawną świtą?
Choć niezgrabna, ujmuje mnie pańska pisanina
zalotność w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Pozwoli Pan, że to ukrócę
I po imieniu do Pana się zwrócę
Jestem Istota (błagam, nie Pani!
Nie mówią do siebie tak zakochani)
Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
zdarzenie w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Zdarzyć, zdarzyło się zdarzenie niecodzienne
miłość w mieszkaniu na pierwszym piętrze
625. *** (dedykowane M.)
Potwierdzam jego przynależność,
oddaję w zaufane ramiona.
Mówisz - to nie potrwa wiecznie,
zdarzy się rozstaj dróg,
gdzieś pomiędzy
może koniec świata
albo
tylko lub aż
wielkie migracje,
nieważne.
To medycznie udowodniona prawda,
choć bynajmniej nieistotna
z perspektywy nieskończoności.
Kwitniemy w równym tempie,
wplątane w sieć pytań bez odpowiedzi,
rozważań opartych na poszukiwaniach;
w nich tkwi istota rzeczy.
Mówię - to potrwa wiecznie.
Przestrzeń jest prowizoryczną konstrukcją
nie braną przez nas pod uwagę.
Odejdę tylko na moment,
tyle wystarczy, by poznać,
że jestem wciąż tym samym dzieckiem.
Weź odłamek serca.
Potwierdzam jego przynależność,
oddaję w zaufane ramiona.
niedziela, 16 października 2016
624. Świt marzeń
wyczuwam wibracje powietrza
lekki zaduch
napięcie nie do zniesienia.
Jestem gotowa.
Aprobuję korelację oczekiwań
wbrew moralnym przykazaniom uchyliłam drzwi
(to przenośnia jawnych intencji).
Nie stoję w progu.
To powinno skłonić do inicjatywy
zbłąkanego w ciemnym korytarzu.
W mojej twierdzy płonie świeca
(dajmy na to, kryształowa latarnia,
dla podkreślenia istoty rzeczy),
żebyś przypadkiem nie pomylił
pozornych świetlików
malujących sen za oknem
z tym, co po przebudzeniu.
To świt marzeń
oplątany serpentyną gestów
cierpliwa wskazówka wiecznego zegara
tyka
coraz to szybciej
w rytm bicia serca
a chwila trwa.
środa, 12 października 2016
623. Słownik pojęć ryzykownych
622. Przeoczenie
na nieboskie konstrukcje miewam uczulenie.
Stopniowo umieram w tym zeszłorocznym brudzie,
środków czystości brak na składzie.
Połykam tabletkę na zerwanie tkanek nerwowych,
niech nie karmią się więcej nasiąkniętym mózgiem.
Napęczniały od doświadczeń domaga się odsączenia.
Wiosenne porządki.
Obudziła mnie spadająca gwiazda,
kupon na darmowe marzenie.
Co z tego, jak
nie ma go nawet na składzie.
To nic innego, jak zapodziana na poczcie paczka,
literówka w nazwisku,
przeoczenie,
jak niepozmiatana od roku podłoga.
wtorek, 11 października 2016
621. Moje niedoczekanie
to musi być zwrot
przewrót poprawności
żądnej wyswobodzenia
z kodeksu moralnego.
Od samego patrzenia tylko narastanie
spętanych roszczeń
o porcjowanie
codziennej dawki
hormonów zaspokajających
moje n i e d o c z e k a n i e.
Sny maluje mi poprzekręcane
na niekorzyść
przez korzyść lub jej brak
a stan ten sam
utrata ważnych treści
spojonych w pejzaż mentalny widziany oczami dziecka.
To uwzględnia jedynie dobre strony
dziewicze fantasmagorie
o podłożu prawdopodobnym
z punktu widzenia ważki
niesionej przez lekki powiew
migracji inicjujących
moje n i e d o c z e k a n i e.
Na czystej stronie spisany list
620. Letarg pożądany bynajmniej nie na miejscu
dzieci nasuwają czapki na uszy
w południe czerwcowego dnia
To wyśniona przez nie królowa śniegu
gra im kołysankę na rozstrojonych skrzypcach
paskudny pisk przesiąkniętego wilgocią instrumentu
mamo, tej nocy będę czuwał
bo jak zasnę, to
drżę na samą myśl o tym
ugotuje mi lepką zupę-krem
zaparzy herbatę
zaleje wystudzonym wrzątkiem
z domieszką mrożonych truskawek
prosto z sadu
To związek bez przyszłości
nienawidzę widoku jej
miłości
utraty zmysłów
nienawidzę
tej symbiozy
ze zjawiskiem atmosferycznym
poniedziałek, 10 października 2016
619. NIEdziela wieczór
Humor co najmniej
nie
rów
no
mier
ny
Flaszka
rozbiła
się
o
szklaną
konstrukcję
tygodniową
Dziecko
nie
zasnęło
okraszone
lękiem
o
szklaną
mamusię
W
tę
jednodniową
historię
wpisany
jest
dramat
pato
logicznych
prawidłowości
NIEdziela wieczór
Nastrój co najmniej
nie
po
zor
ny
618. AIDS
z poróżnień rodzą się choroby
zbadali mi kanały mózgowe
przeczyścili wacikami
zdiagnozowali
nie dało się dłużej udawać
postraszyli śmiercią
jakby miało to zmienić cokolwiek
niezmywalna plama na koszulce
od kiedy polałeś mnie gorzką czekoladą
grunt, że jesteśmy w tej samej kategorii:
A-ntyzwiązkowa
I-gnorancja
D-rastycznych
S-ymptomów
nieuleczalne fiasko
ale chyba wypada podać sobie ręce
w imię tej jednej cechy wspólnej
niedziela, 9 października 2016
617. Piekłoraj
odpusty na kartki
zbawienie za dodatkową opłatą
bez pokwitowania.
Armia anielska
prywatnych kuratorów
świętych nad świętymi
opiekunów strat i zysków.
Tylko ubodzy przekroczą ostatnią bramę
więc odciążyć was trzeba z ciężaru,
wyzwolić grobowiec faraona
od grzechu odsunąć
prawa popytu i podaży.
Módl się i pracuj
to nasza sekretna zmowa
nie działa jedno bez drugiego
to jest, proszę ciebie,
odwieczna doktryna
niepodważalne boskie prawo
a my jesteśmy jego kapłanami
po święceniach wyborczych
nie bez waszej zgody.
Kto daje, dostaje w dwójnasób
(za waszą powszechną aprobatą
odbędzie się to nieco na odwrót -
kto dostaje, oddaje w dwójnasób)
za bezcenny żywot
liczymy sobie bezcennie
(wedle aktualnych potrzeb Nieba
a, jak powszechnie wiadomo,
jest to organizacja charytatywna)
Zgodnie z cyrografem,
którym wykiwaliśmy szatana
(pisał, jak ma się faktycznie sprawa)
ochrzcimy cię przyjacielem Pana Boga
(wiemy, komu należy się ten tytuł)
a jak już osiągniesz status świętego,
będziesz sam sobie sędzią
jest dla ciebie miejsce w chórze serafinów.
Chylę czoła przed bezpartyjnym Panem Bogiem
bo jak nie, to
wygnanie z Piekłoraju.
616. Okrężnie
początek-koniec-początek-koniec
zbieżny
spacerowy.
W ustach jeszcze smak wczorajszej kawy
dziś już wiem,
że była za słodka.
Stopniowo zmniejszam dawkę
gorycz lepiej współgra z podniebieniem
ale to ciągle kawa
rutyna prowadzi do szaleństwa
a jednak, jak tu nie zacząć dnia
od łyżeczki wspomnień
nieusuwalnych
nawet przy odwyku.
Na ciele jeszcze znamię wczorajszego rękoczynu
dziś już wiem,
że to zostawia trwały ślad.
Słowo oddziałuje równie dotkliwie
a cisza ładuje akumulatory
więc to ciągle narastanie
rutyna prowadzi do szaleństwa
jutro mogę posunąć się o krok dalej
dać temu kres.
Zabezpiecz się zawczasu
wyleć poza atmosferę
(pamiętam bez względu na odległość)
Zawrót głowy
chcę zmienić kierunek
od przyszłości do przeszłości
początek-koniec-początek-koniec
to i tak bez znaczenia.
sobota, 8 października 2016
615. Drugorzędna
orkiestra marzeń
charytatywny koncert
na potrzeby wasze próżne
(z pozoru tylko)
niezbędna.
Ja jestem przecież drugorzędna
na deser
na zagryzkę
raj dla podniebienia
dla smaku
nie do syta
dla finezji
wisienka
pół kalorii
pół-spełnienie
w towarzystwie
kulturalnie jest zapalić
zacytować
wspomnieć
pochwalić
w kieszeni trzymać
w portfelu obok drobnych
wyspowiadać się
(bo wstyd przed Bogiem)
odpokutować
do snu ukochać
(a rano wyjść bez słowa)
Ja jestem przecież drugorzędna
wieczna kochanka
bez zobowiązań
cicha muzyka
(tak cicha, że prawie jej nie słychać)
zmokłe kalosze
na suchych stopach
(to nie deszcz, a płacz)
głos sumienia
generalny
optymalny
mądra księga
bez okładki
nadszarpnięte kartki
(kto by pomyślał, że czytana)
Ja jestem przecież pierwszorzędna
powiedział ten od urojeń.
614. Pokolenie dwa koła
pokolenie dwa koła
śmierdzicie profanacją
wyuzdaną zachcianką.
Spływa po was cały ten brud
krwią polany lunch
dla poprawy smaku.
Hej, wy
pokolenie dwa koła
miłością nazywacie ten bełkot
(co to za język?!)
twarze zamknięte w ekranach.
Słowa nie istnieją na papierze,
bo jak papier
to tylko toaletowy.
Hej, wy
pokolenie dwa koła
niezły żart wykręcił wam
w odpowiedzi na wasz żart
kolega z pierwszej b
lewitując pod gałęzią.
Nikt wam nie wytłumaczył,
że on już więcej do szkoły nie przyjdzie
no bo jak to
że on już więcej się nie rozpłacze
no bo jak to
jak to tak
koniec zabawy
kolego, zejdź z tego drzewa!
Hej, wy
pokolenie dwa koła
dwa plus dwa równa się osiem
a dwa minus dwa daje plus;
- bo mi się, rozumiesz, należy
mi się to wszystko jak psu należy
więc nie rób scen,
nie obchodzi mnie strajk sprzed trzydziestu lat
co mi z pomników pamięci
co mi z waluty sentymentalnej
skoro nie mogę mieć
mi się to wszystko jak psu należy!
Hej, wy
pokolenie dwa koła
jestem tylko dwa kroki przed wami
więc po co strzępić język
po co strzępić ojczysty język
ten kosmiczny słowotok ma już wyrok
a ja zawisnę u jego boku
zawisnę jako zdrajca
to tylko dwa kroki
to aż dwa kroki
odległość warta strzału w serce
ale gdzie serce?
Dwa koła
to pół wozu
marna konstrukcja.