sobota, 26 listopada 2016

666. Przylądek Złej Nadziei

Spuszczam żagle,
wywieszam białą flagę,
dobijam do najbliższego
Przylądka Złej Nadziei.

Na tej pustelni nie ma żywej duszy,
zgodnie z życzeniem
niepotrzebna jest znajomość mowy nienawiści,
nie ma komu splunąć w twarz,
choć za pogodę wciąż odpowiedzialny jest Ten Sam.
Trzyma się jednak z dala od jałowego pastwiska,
nie sieje, gdzie nie kwitnie,
nie naraża plonu na chwast.

Kompas wskazywał tragiczną konieczność,
drogowskaz postawił ktoś o podobnej temperaturze ciała,
kilka stopni zmarnowanych
na wszczęcie skazanego na straty działania,
wychłodzenie gruczołów
odpowiedzialnych za emocje.

Wygłodniały ląd pożera resztki mojej identyfikacji,
zanik fizyczny
w sprzeczności z życiem wiecznym,
bo muszę przecież gdzieś,
bez ust nie wypowiem roszczeń
o choć minimum przysługujące
nieuniknionej egzystencji.

Zgodnie z życzeniem,
wsłuchuję się w natrętną ciszę,
pracę fabryki pompującej krew.
Zbyt głośno woła o sprawę ludzką,
bo jak inaczej nazwać
nieśmiałą próbę przywołania
podobnego mi zbłąkanego żeglarza?

Tej nici porozumienia
grozi poważne sprzężenie
z tutejszą strefą klimatyczną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz