Na kominku wciąż leżą stare listy,
grzeją się do ponownego przeczytania.
Na ich twarzach odciski drżących palców
wciąż pachną zeszłoroczną jesienią.
Zjadałam papier dzień po dniu,
czasem w usta wcierał się słodki wyraz,
pytajnik milcząco zahaczał się o powiekę,
wykrzyknik przypominał zbyt głośno
o uśpionym mieście.
Metropolia miała być prowincją,
wszak oboje nie znosili zgiełku.
To kłamstwo rozgryzam na gęstą papkę
i pluję nią w lustro
ku przestrodze obłąkanej.
Na drugim końcu świata
lub ulicy,
nie wiem,
wiedza zbyt drogo kosztuje;
gdzieś tam stoi podobny kominek,
na nim leżą równoletnie listy
z buziami jak dotąd zamkniętymi na kłódkę.
Z głodu przełknęłam wszystkie,
zostały puste koperty,
imitacja pamięci,
a ja wciąż nienasycona,
niecierpliwie zaglądam do skrzynki na listy,
uważniej śledząc adresy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz