Kolejny ciepły poranek na
wyspie Libera. Właściwie, jak każdy inny. Tutaj wszystkie wyglądają tak samo.
Za oknem słychać już
powitalny hejnał. W założeniu ma motywować obywateli do pozytywnego rozpoczęcia
dnia, a tak naprawdę tylko wzbudza w ludziach jeszcze większą irytację.
Rozbrzmiewa co godzinę, między piątą a dwunastą. Na tyle głośno, że nikt nie ma
szans się nie obudzić.
Obojętne, sobota, czy nie
sobota. Zwykle o siódmej już jestem na nogach, nie potrafię znieść nawet
trzykrotnego zerwania ze snu.
Dzień wolny od szkoły tak
naprawdę w ogóle nie jest dniem wolnym. Tutaj dzieci nie czekają na weekend.
Wszelkie wasze skojarzenia z tym słowem nie odnoszą się pod żadnym względem do
tego, jak to wygląda na Liberze.
Praca, tutaj liczy się
praca. Od najmłodszych lat. Jesteśmy samowystarczalni. Wszystko to, w co natura
obdarzyła naszą wyspę, należy do nas. Ale tylko to. Z nikim się nie dzielimy i
od nikogo nie dostajemy.
Podobno nie ma już innych.
Zgodnie z tym, czego uczą nas w szkołach i co wpajają nam władze, wszystkie
lądy zatonęły, tylko Libera nie padła ofiarą licznych wojen i katastrof.
Powinniśmy czuć się wyjątkowi, wybrani przez los, jedyni ocaleni. Pięćset
tysięcy mieszkańców. Pięćset tysięcy bohaterów.
Nie ma już świata, jest
tylko ocean i jedna jedyna wyspa. Czy w to wierzę? Oficjalnie – nie mam wyboru.
Jednym z założeń systemu
jest dążenie do coraz większego przyrostu naturalnego. Z tego względu aż roi
się od samotnych matek z co najmniej sześciorgiem dzieci. Dlaczego samotnych?
Ojcowie, poza naturalnym udziałem w rozmnażaniu, nie mają za wiele wspólnego ze
swoją rodziną. Ich zadaniem jest służba państwu – chodzi głównie o wyprawy
morskie, których celem są poszukiwania i badania, oraz, przede wszystkim, zdobywanie pokarmu. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że wielu z
nich nie powraca z tych podróży, z nieznanych nikomu powodów. Istnieją
podejrzenia, że giną w czasie sztormów lub po prostu znajdują coś, co
uniemożliwia im powrót.
Do tej służby zatrudniani
są nawet trzynastoletni chłopcy - nie słyszałam jednak, aby osoba w tym wieku kiedykolwiek przepadła.
Mówi się o licznych
niebezpieczeństwach, które czekają w wodnych odmętach. Potwór? Trąba morska?
Wszystko wydaje mi się absurdem.
Zwykły obywatel nie ma
dostępu takich informacji. Mężczyźni i chłopcy zdolni do pracy odchodzą z domu
rodzinnego i właściwie nigdy do niego nie wracają. Nietrudno więc domyślić się,
że ulice przepełnione są kobietami i dziewczętami.
Część z nich trudni się
handlem – co zdobędą to sprzedają. Wbrew pozorom, Libera nie jest na tyle mała,
żeby zgłębić wszystkie jej tajemnice. Większość stanowi ziemia zamieszkała;
istnieje jednak puszcza, do której mają odwagę i, co ważniejsze, obowiązek
wchodzić tylko pracujący mężczyźni. Mówi się jednak, że niejednej kobiecie udało
się tam dostać, jednak, podobnie jak w przypadku uczestników wypraw morskich,
żadnej z nich już nikt nigdy nie zobaczył.
Ubieram na siebie długie
spodnie i zwiewną kurtkę. Na szczęście nie ma upału; niedopuszczalne jest
noszenie odkrytych ramion i spodni przed kolano, gdyż uznano to za
nieodpowiedni wizerunek w miejscu publicznym. Na nogach mam lekkie obuwie.
Biorę ze sobą torbę i identyfikator.
Ten niepozorny kartonik,
przypominający najzwyklejszy dowód osobisty, tak naprawdę jest jedyną
indywidualną własnością każdego z nas, bez której, krótko mówiąc, jesteśmy
nikim. Nie posiadając go nie mamy możliwości dokonywania jakiegokolwiek zakupu,
czy załatwienia jakiejkolwiek sprawy w mieście, nie wspominając już o tym, że
służba miejska lubi sobie od czasu do czasu wylegitymować jakiegoś niepozornego
przechodnia. Gdyby okazało się, że dana osoba nie posiada przy sobie identyfikatora,
zostaje natychmiast wywieziona w nieznane nikomu miejsce.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nikomu raczej nie zdarza
się zapomnieć zabrać go ze sobą. Zwłaszcza, że pierwszą rzeczą, która następuje
codziennie, jest tak zwany marsz po posiłek – każdy z nas stawia się w punkcie
odbioru, w którym otrzymuje przydział porcji na cały dzień. Od piątej do ósmej,
kto przyjdzie minutę za późno, traci okazję i zostaje wyproszony. Ileż to razy
dzieliłam się z takimi osobami swoim posiłkiem. Z najzwyklejszej litości. Większość ludzi ma na tyle dobre serce, żeby w takich
sytuacjach okazać współczucie, jednak wszyscy wiemy, że zbędną żywność
najlepiej można spożytkować przez handel.
Skąd mamy pieniądze? Otóż
każdego roku, w święto państwowe, władze okazują jako taką hojność i obdarzają
każdego obywatela niewielką kwotą – najchętniej nic by nam nie dawali, jednak
wówczas nie byłoby czym obracać w handlu. Nikt nie pyta, skąd je mają – dobry
obywatel to cichy obywatel. Chyba, że komuś życie się nie podoba. O czym ja
mówię, nikomu się nie podoba!
Jak co dzień, otrzymuję dwa
bochenki chleba, jakiś owoc, dziś akurat jabłko, jajko i kęs sera. Resztę
produktów można nabyć w sklepach państwowych, oczywiście za odpowiednia sumę
pieniędzy, którą niekoniecznie wszyscy dysponują. Szczęśliwe kobiety, którym
udaje się dostać tam pracę – poza symboliczną wypłatą przysługuje im dodatkowa
porcja, składająca się choćby z mięsa czy nabiału, czasem nawet cukru i soli.
Kierowane współczuciem, dzielą się jedzeniem z najbiedniejszymi.
A ileż razy zdarza się, że
w czasie pracy znikają niepozorne porcje żywności. Czy to przy zbiorach na
polach uprawnych, czy przy zrywaniu owoców. Dlatego wciąż żyjemy, chociaż życie to zupełnie pozbawione jest sensu.
Codzienna walka o przetrwanie.
Akurat trafiam na
zamieszanie w czasie marszu. Kilkuletnia dziewczynka płacze, bo z jej
jabłka wyszła dość okazała dżdżownica. Na szczęście na dzieciach nie stosuje
się okrucieństwa, po prostu służba bezpieczeństwa przegania ją.
Gdzie jest jej matka?
Pewnie od rana pracuje przy zbiorach. Nikogo nie obchodzi odpowiedzialność za
małolatów, dlatego też szybko usamodzielniają się i błądzą, gdzie popadnie.
Pracę zaczynają w wieku 6 lat – najczęściej jest to zbieranie owoców z małych sadów albo przynoszenie jajek z kurników.
Zwykłe dni o tyle różnią
się od weekendów, że chodzimy do szkoły, uczymy się do południa, a praca
zajmuje nam zaledwie 2 godziny w ciągu dnia. O ile naukę rozpoczynamy o ósmej,
o tyle w sobotę od 6 jesteśmy w gotowości i pracujemy do wieczora. Dzieci
zazwyczaj mają więcej przerw, często też kończą już po południu.
Skuteczna praca
rzeczywiście umożliwia nam samowystarczalność. Jednak wszelkie jej efekty i
korzyści stanowią własność państwową i
to władze decydują o tym, komu ile czego przysługuje.
Nikt nigdy nie widział
naszego przywódcy – mamy do czynienia jedynie z jego przedstawicielami, on sam
zaś nie uważa za stosowne pokazywać się publicznie.
Jeśli chodzi o wszelkiego
rodzaju placówki, to posiadamy służbę zdrowia, wprawdzie dostępną dla każdego,
jednak w przypadku poważniejszych chorób czy dolegliwości bez zapłaty pomoc nie
zostaje udzielona; szkoły podstawowe i wyższe, wspomniane już sklepy z
żywnością czy artykułami codziennego użytku; nie znamy za to obiektów kultury –
nikogo na to nie stać, ani nikt nie jest zatrudniony w tego typu branży,
ponieważ każda para rąk do pracy fizycznej się liczy. Nie ma też na to czasu –
jedynie niedziela jest swego rodzaju uroczystym dniem wolnym od pracy, w którym
każdy ma obowiązek w odświętnym stroju brać udział w paradzie na cześć naszego
przywódcy, który to „uratował pozostały na świecie lud przed upadkiem”.
Maszerujemy ulicami miasteczka i śpiewamy pieśni patriotyczne. Szkoda tylko, że
nikt tego patriotyzmu nie czuje.
Ale nie ma gdzie uciec.
Niewielki ląd, a z każdej strony woda. Nikt nawet nie próbuje.
Odbieram przydział i udaję się w stronę masarni. Tak,
akurat mnie przypadła praca właśnie przy obróbce mięsa i ryb. Paskudna rzecz,
ale można do tego przywyknąć. O tyle jest ciekawie, że mamy bezpośredni kontakt
z mężczyznami, którzy wypływają na morze. Czasem zdarzy się jakiś sympatyczny
pan, który przystanie na kilka chwil i opowie, jak to jest poza wyspą.
Właściwie tylko woda i to, co się pod nią znajduje – rafy koralowe, świat
zwierząt i roślin. Rzeczywiście zdarzają się liczne burze i sztormy, jednak nie
to jest powodem zaginięć. Słyszałam od kilku osób, że część marynarzy, bo
tak ich można nazwać, po połowach wraca na wyspę, pozostali zaś płyną gdzieś dalej.
Większość już dawno
obaliła teorię o braku innych lądów na świecie, jednak nie mówią o tym, aby nie
stracić najlepszej możliwej posady. Nie są skłonni do poświęceń, gdy akurat im
wiedzie się bardzo dobrze.
Jak nietrudno się
domyślić, wszelkie pogłoski przekazuję kolejnym ludziom ze swojego otoczenia.
Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że właśnie to jest największą tajemnicą
państwową. Dziwi mnie to, iż podejrzewali, że obywatele nigdy się o niczym nie
dowiedzą.
Cóż jednak z tego, skoro
nikt nie wie, gdzie ten ląd mógłby się znajdować, ani, tym bardziej, jak można
się tam dostać. I czy właśnie tam istnieje jakiś lepszy świat?
Kolejny raz zastanawiam
się nad tym, pomagając przy wyładowaniu ryb ze statku. Wizja nowego lądu z dnia
na dzień coraz bardziej nie daje mi spokoju. Najdziwniejsze jest to, że
znajomi, czy to z pracy, czy ze szkoły, za grosz nie podzielają moich myśli.
Dla nich życie jest skończone – zaczyna się i kończy na wyspie. Śmieszą ich
moje wyobrażenia pozbawione sensu i cień nadziei, który gdzieś we mnie się tli.
Żyję z matką. Właściwie to
widzimy się tylko wieczorami, gdyż ona pracuje przy zwierzętach w
gospodarstwie. Wtedy opowiadam jej o tym, co widziałam, czego nowego się
dowiedziałam. Nie jest już młoda, a w dodatku dręczą ją liczne dolegliwości,
podobnie jak inne starsze kobiety. Dajemy sobie jednak radę na tyle, że czasem
starczy pieniędzy na drobne leki. Nie jemy zbyt dużo, toteż zyskujemy za to
jakiś grosz. W sklepach istnieje możliwość bezpośredniej wymiany żywności na
gotówkę, pod warunkiem, że jest ona w idealnym stanie, takim, w jakim ją
otrzymaliśmy.
Zaraz po skończeniu pracy
udaję się do sklepu właśnie w tym celu.
Trafiam na panią Lindę,
dobrą znajomą, u której zawsze mogę wynegocjować korzystniejszą cenę. Cieszę
się, że udało jej się dostać pracę właśnie tutaj – wprawdzie ma na utrzymaniu
tylko czworo dzieci, jednak mam z nim na tyle bliską więź emocjonalną, że tym
bardziej nie potrafiłabym znieść tego, że chodzą niedożywione.
- Masz jakieś nowe wieści?
– zagaduje.
- Właściwie nic, czego
byśmy nie wiedzieli. Kolejna grupa panów zaginęła gdzieś na morzu…
- Wciąż nie daje ci to
spokoju? Ucieczka? – przerywa mi.
- Bo to tylko mi?
- Nie znam nikogo, kto
wierzyłby w to bardziej.
Zrobiło mi się trochę żal
pani Lindy – jest chyba jedyną osobą, obok matki, która jest w stanie mnie zrozumieć.
W takim układzie powinno mi być również żal samej siebie – a póki co, nie
jest.
- Sama wiara nie pozwoli
mi niczego osiągnąć. – odpowiadam z powagą.
- Stanowi za to pierwszy
krok. Jest jeszcze nadzieja, której tobie także nie brakuje.
- Pani również wierzy…
- Owszem. Wierzę w twój
potencjał. – uśmiecha się.
Ile bym dała za to, żeby
takie rozmowy miały jakikolwiek sens. Żeby były podstawą do podjęcia działania.
Ale, szczere i dobre wprawdzie, motywacje pani Lindy nie wystarczą. Czasem mam
nawet wątpliwości, czy nie są to puste słowa, które mają mnie wyłącznie
pocieszać.
Nauczyłam się być
niezależną. Oprócz przekazywania informacji, staram się jak najmniej wspominać
o swoich wizjach ucieczki; właściwie to sporadycznie mówię o tym właśnie mamie
lub pani Lindzie, innym wolę się nie narażać. Zauważam jednak, że nawet one
zdają się poddawać to wszystko w wątpliwość, a sam temat zaczyna je powoli
nudzić.
Lubię rozmyślać o tym
w samotności. Codzienne spacery i co najmniej godzinne posiedzenia na
pobliskim wzgórzu stały się moim rytuałem. Zwłaszcza, że mam stąd najlepszy
widok na ocean od północy i puszczę od południa. Światło gwiazd i latarni
morskiej dodają temu wszystkiemu specyficzny klimat; w sam raz, żeby w takiej
atmosferze filozofować.
Zarówno puszcza, jak i
ocean rozciągają się daleko za horyzont; czasem zastanawiam się, czy one mają
gdzieś swój koniec. A jeśli, to co znajduje się dalej? Nieodkryty ląd? Próżnia?
Niekończące się wodne odmęty? Nie wspominając już o tym, co takiego kryje w
sobie sama puszcza.
Aby zachować bezpieczeństwo,
oddzielono ją płotem od reszty wyspy. Jedyna brama, która służy pracującym
mężczyznom, na co dzień pozostaje oczywiście zamknięta. Nie słyszałam jednak,
aby ktokolwiek zabronił tam podejść…
Płot jak płot – słupy
poowijane drutem pod napięciem. A za tym widać tylko drzewa, wysokie, skupione
blisko siebie tworzą jak gdyby spójną całość, w której nie ma miejsca na nic
innego. A jednak, las odwiedzają ludzie, niejednokrotnie. Nie zawsze wracają.
Przechodzę kilka kroków
wzdłuż ogrodzenia. Wieczorny chłód zaczyna dawać się we znaki. Wsadzam ręce do
kieszeni kurtki; w jednej z nich znajduję kęs sera, nienadający się do zwrotu.
A wszystko przez jednego z czworonożnych pupilów, który przybłąkał się rano gdzieś
z miasta i nie zmarnował sekundy, w której zostawiłam swój posiłek na stoliku w
pracy bez nadzoru. Udało mu się rozgryźć tylko opakowanie, co jednak z góry
przekreślało możliwość wymiany.
Nie pozostało mi nic
innego, jak posilić się tym skromnym prowiantem.
Nagle
słyszę szelest w gałęziach drzew za ogrodzeniem. Moim oczom ukazuje się
wiewiórka; nieco inna niż takie, które zwykle widuję – większa, o barwie
bardziej brunatnej niż tradycyjnie rudej. Obserwuję, jak wchodzi na najwyższą
gałąź i bez skrępowania przeskakuje na drugą stronę płotu, na drzewo rosnące po
naszej stronie. Następnie schodzi na ziemię i nieśmiałym krokiem zbliża się do mnie.
Jak widać głód przewyższa lęk przed człowiekiem; cała ta sytuacja przyprawia
mnie jednak, mimo wszystko, o niemałe zdziwienie. Odrywam kawałek sera i rzucam
w jej kierunku – nie waha się ani przez moment. Od kiedy to wiewiórki jedzą
ser?!
Po wspólnym posiłku moja nowa
towarzyszka ponownie wspina się na drzewo, a już po chwili znajduje się po
drugiej stronie i znika w ciemnościach puszczy. Przyglądam się uważnie gałęziom
– wydają się grube i wytrzymałe. Jedyne, czego mi teraz trzeba, to chęć ryzyka
– a ta, w połączeniu z ciekawością, nie da rady mnie powstrzymać. A wspinać się
potrafię.
Poszło nawet lepiej, niż
przypuszczałam, nie licząc zadrapanych rąk i dziury w spodniach. Mam już przed
sobą ową gałąź, drogę do innego świata. Przesuwam się powoli, we właściwym
kierunku; nie ma powodu do obaw. Znalazłszy się na skraju bezpiecznej granicy
sięgam ręką w stronę odgałęzienia drugiego drzewa. Po chwili czuję, że trzymam
ją w dłoni. Teraz wystarczy jeden sprawny ruch…
Odłam okazuje się zbyt
chudy i cienki; nie byłabym w stanie na nim usiedzieć. Ześlizguję się i zwisam
na odległość dosłownie kilku centymetrów nad płotem.
Nie zapowiada się, żeby gałąź
zbyt długo mogła mnie podtrzymać. Jest kwestią kilku sekund, zanim zaczyna się
odłamywać, aż w końcu spada wraz ze mną na ziemię.
Czuję tylko draśnięcie na
ramieniu i prąd przeszywający moje ciało…
·
Zamknięte oczy; powoli
powraca mi świadomość.. Czuję zapach krwi, a także ból na ramieniu i w nogach…
Słyszę czyiś krzyk; krzyk bólu. Otwieram oczy.
Nad sobą mam czyste,
bezchmurne niebo. Spoglądam obok i dostrzegam płot – nie zmieniłam swojego
położenia, bez względu na to, jak długo leżałam. Próbuję się podnieść, jednak
utrudnia mi to głęboki ból. Przypominam sobie fakty – spadłam z gałęzi,
poraziłam się prądem i, najprawdopodobniej, połamałam sobie nogi. Podwijam
nogawkę – z rany na łydce sączy się jeszcze krew. Czołgam się do pobliskiego
drzewa, opieram się o nie i wstaję. Chyba jednak nie jest tak źle, dam radę
iść.
Znów słyszę krzyk. Zapominam o ranie; rozglądam się i
nasłuchuję. Z trudem przechodzę kilka metrów do miejsca, z którego widzę bramę.
Dostrzegam grupę osób, najprawdopodobniej mężczyzn, toteż chowam się za
najbliższym drzewem i obserwuję.
Ciągną za sobą kogoś.
Jestem jednak zbyt daleko, żeby zobaczyć twarz. Sądząc po głosie i sylwetce
wnioskuję, że to chłopak. Mężczyźni poganiają go, krzyczą i biją jakimś kijem;
widać, że ledwo idzie. A ja nie jestem w stanie nic zrobić.
Postanawiam, że będę ich
śledzić ze stałej odległości; oznacza to, że dostąpię tego zaszczytu i wejdę
do puszczy. W tej chwili jednak bardziej martwi mnie los chłopaka.
Trudno idzie się
niewytyczoną drogą, pośród gęsto zarośniętych drzew i krzaków; o tyle jest to
plus, że zawsze mam się o co podeprzeć. Jako, że nie mogę pozwolić sobie na
postój, w trakcie marszu udaje mi się znaleźć większy liść i prowizorycznie
opatrzeć nim nogę; przynajmniej, żeby zahamować krwotok.
Idziemy tak już dobre pół
godziny. Panowie ani na moment nie przerywają swoich brutalnych czynności. A ja
wciąż nie mogę nic zrobić…
Żołądek przypomina mi o
moim przydziale jedzenia. Co najmniej jeden przepadł nieodebrany, bo
nie jestem pewna, jak długo leżałam nieprzytomna. Nie zapowiada się, żeby
puszcza była zaopatrzona w jakieś owoce, czy jadalne rośliny. Nie spotkałam
nawet żadnego zwierzęcia.
Coraz mniej tchu; nie
przerywam jednak marszu. Nieprzerwane krzyki, na zmianę chłopaka i mężczyzn,
oraz odgłosy bicia są dla mnie jak nóż wbity w serce. Nie znam młodzieńca, co
nie stanowi przeszkody, żeby za wszelka cenę chcieć ocalić go z opresji.
Gdy zmęczenie fizyczne
zaczyna przewyższać mój wewnętrzny upór, docieramy na miejsce. Okazuje się, że
jakieś półtorej godziny sprawnego marszu wystarczy, żeby wydostać się z lasu.
Zapiera mi dech na myśl o tym, co za sekundę zobaczę po tamtej stronie.
Ból w prawej łydce zaczyna
narastać. Liść przykleił się do rany; zrezygnuję więc ze ściągania go razem z
zakrzepłą krwią.
Coraz wyraźniej widzę
światło przebijające się przez drzewa…
Wychodzę na powierzchnię.
Otwieram szerzej oczy…
Tak, śmieję się. Śmieję
się z was wszystkich, którzy jak tchórze siedzieliście z nosem tylko w swoich
sprawach.
I nie chcieliście
uwierzyć…
Nie chcieliście mnie
słuchać, gdy próbowałam pobudzić w was nadzieję.
Że jest coś więcej…
·
Tu kończy się Libera. Tu
trafiają ci wszyscy, wywożeni z miasta; ci wszyscy, którzy uciekli i nie
wrócili. Tu zostawią chłopaka.
Boję się o mamę; boję się
o panią Lindę i jej dzieci. Narażam je, ale wiem, że nie mogę już wrócić.
Przynajmniej nie dziś, nie jutro, nie w najbliższym czasie.
Następny statek odpływa za 10 minut…