zatrutych płuc, drżeniem ciepłych krwinek
pod grubym nawarstwieniem niezrzuconych
skór. Wiecznie w nich za zimno
albo nagość wstydzi się znających ludzkie ciało
jak swoje własne. Kiedy w końcu się pomarszczą,
pożółkną, zapachną książką czytaną
do splamienia kartek, cytowania co lepszych
zbliżeń, niepodzielnych, więc zaburzających
numerację wtórnym powrotem
do niezdarzenia. Słowa dotyku piszą się same,
postarzając mnie przedwcześnie, zaburzając rytm
pamięci, błogosławionej, bo
nie widziała, a uwierzyła.