Od pierwszego spojrzenia
zakochałem się w tym miejscu!
Choć właściwie, jakby się
zastanowić, nie różniło się ono od najzwyklejszej łąki, tyle że pośród chmur.
Jednak towarzyszyło mi wyjątkowe uczucie, jakieś szczęście, spokój ducha.
Nie miałem wątpliwości –
dotarłem do nieba!
Trawa zdawała się miękka
jak dywan; w powietrzu unosił się przyjemny zapach kwiatów. Dotknąłem jednej z
chmur – puszysta, miękka w dotyku wata. Spojrzałem w górę; ujrzałem niekończące
się sklepienie nieba.
Łąki nie było widać końca;
nie pozostało mi więc nic innego, jak iść przed siebie.
Ogarnął mnie błogi spokój.
Zdawało mi się, jak gdyby zniknął cały świat, wszystkie problemy i zmartwienia.
Jedyne, czego pragnąłem, to pozostać tutaj jak najdłużej.
Przypomniałem sobie, co Dinn
powiedział mi o tym miejscu. Wspominał o zwierzętach, które trafiają tu po
śmierci. Jednak na razie nie natrafiłem na żadne z nich.
Chociaż mój marsz trwał
już dosyć długo, w ogóle nie czułem znużenia. Wydawało mi się, że mogę tak iść
i iść, bez końca…
W pewnym momencie
zauważyłem, że Fobby zaczął węszyć; niczym pies, przyłożył swój ziemniaczany
nos do podłoża i udał się w innym
kierunku. Poszedłem za nim.
Za moment ujrzeliśmy
pierwsze oznaki życia…
·
Pięćdziesiąt?
Osiemdziesiąt? Może nawet więcej! Wybiegły zza chmury i zaczęły rozłazić się
jak mrówki. Wszystkie wyglądały jak Fobby.
Otoczyły go ciasnym kołem;
jeden przez drugiego przepychały się, żeby go dotknąć, obwąchać.
Nagle któryś zorientował
się, że stoję obok i aż podskoczył z wrażenia. Zaczął szturchać pozostałych; ci
również gwałtownym ruchem odsunęli się o krok dalej. Zamieszanie ucichło; teraz
kilkadziesiąt par oczu wpatrzonych było w moją osobę.
Zaczęły wydawać dziwne
odgłosy; chyba był to ich sposób porozumiewania się. Teraz Fobby wyszedł na
środek i coś im tłumaczył, na co one równo potakiwały głową; jak gdyby układ
ten miały idealnie przećwiczony. Kiedy skończył, całe stado rzuciło się w moją
stronę. Czułem się, jakbym leżał w morzu pluszowych maskotek!
Co one wszystkie robiły w
niebie?
Zasugerowały, żebym
poszedł razem z nimi. Poprowadziły mnie drogą, w której gęsto było od chmur.
Przedzieraliśmy się przez nie, jak przez krzaki. Teraz zapach kwiatów ustępował
coraz to słodszej woni, coś jak cukierki, słodycze.
Właściwie to, co za moment
zobaczyłem, nie różniło się zbytnio od powszechnej wizji raju.
Wciąż znajdowaliśmy się na
łące, jednak to konkretne miejsce charakteryzował pagórek, kilka pojedynczych
drzew i, przede wszystkim, ogromny staw z unoszącą się nad nim fontanną wody.
Jednak nie to było najistotniejsze.
Zwierzęta, pełno zwierząt!
Na drzewach, w wodzie, na chmurach… Zgromadzone w tym jednym miejscu,
zatłoczone jak poranny autobus. Czy w całym niebie było tylko jedno takie
miejsce?
Całe to zamieszanie, przypominające
trochę gromadę dzieci w przedszkolu, jak na zawołanie, całkowicie ucichło.
Wszystkie pary oczu teraz wpatrzone były we mnie. Co nie dziwi, poczułem się
wyjątkowo nieswojo.
Stworki przekazały coś
pozostałym, w sobie tylko znanym języku, ja zaś stałem otępiały i przyglądałem się
każdemu stworzeniu po kolei.
Moją uwagę chyba
najbardziej przyciągnął wilk o puszystej, kasztanowej sierści. Wprawdzie był
jednym z najnormalniej prezentujących się zwierzaków, jednak w jego spojrzeniu
było coś, coś wyjątkowego. Przyglądał mi się ze szczególną uwagą. Gdy
spojrzałem mu w oczy, nie mogłem oderwać od nich wzroku. Dosłownie zahipnotyzowała
mnie ich równie kasztanowa barwa.
Teraz głos zabrał jakiś
kolorowy ptak o wyjątkowo długiej szyi; skrzekanie, które wydawał, dogłębnie
mnie zirytowało. W jego oczach nie dało się dopatrzeć ani odrobiny
inteligencji; ironią był fakt, że w ogóle miał coś do powiedzenia. Wydzierał
się coraz głośniej; co gorsza, dołączyli do niego towarzysze tego samego
gatunku.
Kiedy byłem już na granicy
wytrzymałości, nagle wszyscy umilkli. Zupełnie wówczas, gdy mnie pierwszy raz
zobaczyli.
Spojrzeliśmy w górę; na
niebie rozpostarł się ogromny kształt, kształt ptaka. W tym momencie zwierzęta cofnęły
się o kilka kroków i ścieśniły, tworząc jedną, zwartą grupę.
Nie było wątpliwości co do
tego, że przybysz jest kimś ważnym. Nawet mi udzieliło się poczucie respektu i
szacunku do niego.
Zwłaszcza, gdy już go
ujrzałem.
Przeogromny ptak o czerwonych
piórach, które dosłownie zdawały się płonąć w świetle słonecznym; dziób długi i
ostry; czarne, wyraziste oczy wyglądały jak lśniące kule.
Z jego spojrzenia biła
jakaś wyjątkowa mądrość i świadomość.
Otrzepał się; z piór
posypał się płomienny pył. Nie dało się ukryć – jego wizerunek robił wrażenie!
Spojrzał na mnie i
przyglądał się przez dłuższą chwilę. Aż ciarki przeszły mi po plecach – nigdy nie
widziałem takich oczu. Wzrok wilka to nic w porównaniu do tego, choć również
nie można było przejść obok niego obojętnie.
Zauważyłem, że zwierzęta
złożyły mu pokłon. Wychodziło na to, że ptak jest ich przywódcą, mentorem.
Nagle odezwał się
wzniosły, potężny głos:
- Witaj, Gasparze. Jestem
zaszczycony twoja wizytą.
Na te schlebiające mi
słowa zrobiłem tylko lekki ukłon głową. Nie mogłem wydusić z siebie słowa.
- Cieszę się, że zdążyłem
cię jeszcze zobaczyć. Kto wie, kiedy nadarzy się następna okazja.
Wciąż nie odpowiadałem, choć,
póki co, nie bardzo rozumiałem znaczenia tych słów.
- Widzę, że póki co mnie
nie poznajesz. Obyś był taki, jak twój ojciec.
Teraz dopiero doznałem
olśnienia – Feniks! Gdy babcia Roxanne jeszcze żyła, opowiadała mi o głębokim zamiłowaniu
mojego ojca do ptaków. To musiały być Feniksy!
Nie było potrzeby
przekazania ptakowi moich myśli. Zdawał się znać je nawet lepiej, niż ja.
Przyjrzał mi się jeszcze
uważniej.
- Żałuję, że nie
przyszedłeś z siostrą. W końcu to na nią spadnie odpowiedzialność za zwierzęta.
Zareagowałem, gdy
usłyszałem, że wspomina o Idris.
- Z siostrą? A co ona ma z
tym wszystkim wspólnego?
Feniks odetchnął głęboko.
Teraz dopiero spostrzegłem, że nie jest już młody; każde słowo zdawało się być
dla niego większym wysiłkiem.
- Idris to Złota Gwiazda.
Mój czas dobiega końca, tylko ona może mnie zastąpić. Jasnowłosa, ostatnia z
rodu.
Ośmieliłem się nieco i
podjąłem rozmowę.
- Pozwolę sobie zapytać –
z tego, co mi wiadomo, to Feniksy umierają, a następnie odradzają się z
popiołów…
- Nie mylisz się, owszem.
Jednak na każdego z nas, prędzej czy później, przychodzi czas. Nie umrę, lecz
nie będę w stanie żyć tak, jak teraz.
Nie rozumiałem
wszystkiego, jednak zdążyłem się już nauczyć, że świat to jedna wielka
niewiadoma.
- Żyję dzięki Faltharze.
Jednak przebywa ona zbyt daleko, żeby zaopiekować się zwierzętami. Ja jestem
jej sługą, podobnie, jak twoja siostra.
Nie było w tym wprawdzie
nic złego, jednak dotąd żywiłem nadzieję, że uchronię Idris od tego
wszystkiego. Gdybym jako chłopiec zdawał sobie z tego sprawę, chyba nie
ośmieliłbym się jej dokuczać. Poczułem się trochę żałośnie.
- Muszę cię rozczarować –
to nie ty jesteś Ognistym Chłopcem.
Spojrzałem na niego
pytająco.
- Nie jesteś ostatnim z
rodu. Nie ty miałeś odnaleźć Drzewo Życia. Nie przywrócisz ludziom nieśmiertelności.
Z jakiegoś powodu, odczułem
ulgę. Spadła ze mnie odpowiedzialność, której tak się obawiałem. Choć, nie ukrywam,
perspektywa stania się „bohaterem” była nawet zachęcająca, choć ciągle
absurdalna.
- Nie miałeś go odnaleźć,
ale chyba jednak to nastąpi. Wykonasz to zadanie, które ci powierzono.
Zrobiłem mądrą minę;
dobrze, skoro już mnie w to wciągnęli…
Zwróciłem na moment wzrok
w stronę zwierząt – wpatrywały się w nas jak zamurowane!
- Co teraz powinienem
zrobić? – zapytałem.
- Tutaj jesteś bezpieczny.
Nalegam, żebyś pozostał na jakiś czas. Niedługo powinna dotrzeć tutaj Neris.
- Czy wszystko u niej w
porządku? – zmartwiłem się.
- W tej chwili już tak.
Wkrótce ci wyjaśni, co trzeba. Dam wam czas na rozmowę, zanim udacie się dalej.
Jego wzrok zasugerował mi,
żebym nie zadawał już więcej pytań. Bez słowa, wzbił się w powietrze i odleciał
gdzieś w nieznane.
Ucieszył mnie fakt, że w
końcu nie będę sam. Szczerze mówiąc, stęskniłem się za Lirą.
Jak dotąd, nie miałem
okazji najzwyczajniej w świecie z nią porozmawiać…
·
Straciłem poczucie czasu;
nie wiedziałem, czy mijają godziny, dnie, czy nawet miesiące. Mimo tego, że
moim jedynym zajęciem było spacerowanie po łące lub siedzenie i przyglądanie się
zwierzętom, nie odczuwałem nudy ani znużenia. To miejsce miało w sobie coś
wyjątkowego. Nieprzerwanie towarzyszyły mi spokój i błogość.
Jak zdążyłem się
przekonać, woda ze stawu miała słodkawy smak, coś jak rozcieńczona czekolada. Równie przyjemnie było się jej napić, jak i się
wykąpać.
Chyba wszystkie zwierzęta
zdążyłem już dotknąć, pogłaskać, czy nawet się z nimi pobawić.
Z wszystkimi, oprócz
wilka.
Raz, gdy akurat „przyssała”
się do mnie gromada kolorowych ptaków, dostrzegłem go, siedzącego w pobliżu, za
kłębkiem chmur. Przyglądał mi się z tą samą dokładnością. Jego wzrok znów mnie
zahipnotyzował.
W przeciwieństwie do
pozostałych zwierząt, którym nieodłącznie towarzyszyła pełnia szczęścia, jako
jedyny zdawał się zachowywać głęboką powagę, nawet, powiedziałbym, smutek i
przygnębienie.
Zastanawiałem się, czy do
niego nie podejść. Nie byłem jednak pewny, jak zareaguje. Miałem ochotę dotknąć
jego kasztanowej sierści – pięknie prezentowała się w blasku słońca.
Gdy akurat żadne ze zwierząt mnie nie zaczepiało,
postanowiłem spróbować. Wciąż siedział bez ruchu i wpatrywał się we mnie.
Jednak gdy podszedłem na niewielka już odległość, wstał i wolnym krokiem skierował
się za siebie.
Udałem się jego śladem.
Wyszliśmy poza „strefę stawu”
i znaleźliśmy się na rozległej, niekończącej się łące. Co kilka kroków oglądał
się za siebie, sprawdzając, czy wciąż za nim idę.
Nagle usłyszałem znajomy
głos – śpiew kilkuletniej dziewczynki. Z daleka dostrzegłem wątłą postać
siedzącą pośród chmur.
Zdziwiłem się jednak, gdy
wilk, zamiast iść dalej, usiadł i nie zamierzał ruszać się z miejsca. Pomyślałem,
że powinienem zrobić to samo.
Przysiadłem się zaraz obok
niego, tak, że jego gładka, przyjemna w dotyku sierść ocierała się o moje
ramiona.
Siedzieliśmy tak przez
chwilę, przyglądając się dziewczynce i słuchając jej śpiewu. To była ta sama
piosenka, którą ułożyłem, grając w lesie na gitarze.
Ptak,
Który swym śpiewnym głosem
Rozbudził cały świat
Błąka się, szuka gdzieś w oddali
Czeka, aż dasz mu znak.
Przypomniał mi się Feniks.
Pomyślałem – może to o nim jest ta piosenka?
Wystraszyłem się trochę,
gdy z zamyślenia wyrwał mnie dotyk mokrego nosa; wilk trącał pyskiem moją rękę,
żebym go pogłaskał. Zachowywał się, jak pies.
Choć dziewczynka była dość
daleko od nas, w blasku słońca dostrzegłem wpięty w jej włosy listek z różą.
Przynosi z bukietów
róże
Wieje chłodny wiatr…
Zwróciła twarz w naszą
stronę. Chyba nas zauważyła, jednak nie wystraszyła się tak, jak w lesie.
Zdawała się nie zwracać na nas uwagi.
Wtedy to, z jeszcze
dalsza, usłyszałem inny, również znajomy głos.
Leci, pośród drzewa
Spada róży kwiat…
Nie myliłem się, nie mogłem
się pomylić. Do dziewczynki podeszła właśnie druga ciemnowłosa, tyle, że nieco
starsza. Przytuliły się do siebie.
Nie wiedziałem, czy powinienem
ją wołać; wolałem, póki co, się nie odzywać. Nawiązały rozmowę, jak gdyby znały
się od zawsze.
Choć dzieliła nas
odległość, niezaprzeczalnie stwierdziłem, że dziewczyny są do siebie bardzo
podobne. Jak siostry. Lub jak matka z córką.
W końcu młodsza wskazała
palcem w naszą stronę. Starsza przyjrzała się nam przez chwilę, po czym
uściskała małą na pożegnanie i skierowała się w tym kierunku.
Wstałem z zamierzeniem
przywitania się. Zamiast tego, zaniemówiłem. Oczy Neris były zimne, trzymające na dystans.
- Miło cię znowu widzieć. –
uśmiechnęła się do mnie, wciąż jednak czułem niepewność.
- Widzę, że poznałeś już Varii’ego.
– uklękła, żeby przywitać się z wilkiem. Wyraźnie ucieszył się na jej widok.
Usiedliśmy na trawie.
- Byłaś tu już kiedyś? –
spytałem niepewnie.
- I to nieraz! Wprawdzie
nie powinnam, ale po prostu kocham to miejsce! Nawet nie wiesz, jak zazdroszczę
twojej siostrze! – była w wyśmienitym humorze. Moje onieśmielenie zdawało się
ją śmieszyć.
Uśmiech na twarzy dodawał
jej wyjątkowego uroku. Jak dotąd widziałem ją tylko w zielarni, w nie najlepszym
humorze. Teraz promieniująca z niej radość sprawiała, że jest jeszcze
ładniejsza. Gdzie ja miałem oczy w podstawówce?!
- Widzę, że to twój pupil.
– zagadałem trochę pewniej.
- Nie mylisz się. Żal mi
go, że należy do nieszczęśliwych…
- Do kogo? – kolejne nieznane
mi pojęcie.
- W każdej krainie musi być
jeden „nieszczęśliwy” – ktoś, komu los nie sprzyja. Varii wiele przeszedł w
swoim ziemskim życiu, jednak w niebie nie zostało mu to wynagrodzone. Wciąż
czuje się nieszczęśliwy. W Lesie elfów brzemię spadło na Dinna.
Posmutniała. Przez chwilę zamyśliłem
się nad tym, co właśnie powiedziała.
- Dlaczego tak musi być?
- Mówi się, że kiedyś to
oni zostaną wyjątkowo wynagrodzeni. Gdy wróci nieśmiertelność i zapanuje pokój
na świecie.
- Wierzysz w to? – prawie wszedłem
jej w słowo.
Nie odpowiadała.
Pomyślałem, że mogłem ją tym urazić.
- Sama już nie wiem. Żyję już
chyba tylko i wyłącznie tą myślą.
Znów zwlekałem z
odpowiedzią.
- Po co się teraz tym
zadręczać? Mamy życie przed sobą! Zresztą, i tak znajdziemy to Drzewo. To może
być dla nas ciekawa przygoda. – próbowałem polepszyć atmosferę.
- A co potem? Wrócimy do
normalnego świata? Po co to wszystko? – łza zakręciła jej się w oku, a następnie
spłynęła po policzku.
Czułem się potwornie
nieswojo; jedno złe słowo mogło mnie pogrążyć.
- Masz rację, ta cała
wyprawa tak naprawdę nie ma sensu. Sensu powinniśmy szukać w naszej codzienności.
– zabrzmiało to bardzo rozważnie.
Chyba trafiłem idealnie;
skierowała swoje zielone, żabie oczy w kierunku moich. Zdawały się sugerować,
bym mówił dalej.
- Nieśmiertelność? Pokój? Cieszmy się tym, co mamy! Szukajmy
sensu w ludziach, w tym wszystkim, co ma dla nas wartość, na czym nam zależy.
Korzystajmy z tego, póki żyjemy. Bo nie wiemy, co tak naprawdę spotka nas potem…
Tak się wciągnąłem w swoje
„przemówienie”, że nie zauważyłem, jak Neris przysunęła się bliżej mnie i
położyła głowę na moim ramieniu. Onieśmieliło mnie to nieco, mimo to podniosłem
delikatnie rękę i objąłem ją.
Dobrze nam się tak
siedziało…
Po dłuższej chwili
milczenia dodałem jeszcze na podsumowanie:
- Nigdy nie będzie
idealnie. Chodzi o to, by po prostu dać temu wszystkiemu szansę…
·
Znów powrócił jej dobry
nastrój. Chyba jestem cudotwórcą!
Nie rozmawialiśmy o niczym
konkretnym, póki nie spytałem:
- Kim jest ta dziewczynka,
która śpiewała w lesie?
Neris zmieszała się. Przez
długą chwilę zwlekała z odpowiedzią.
- Jakby ci to powiedzieć…
To bardzo skomplikowana sprawa… - kręciła.
- Po tym wszystkim chyba
już nic mnie nie zdziwi. – uśmiechnąłem się.
- To była twoja córka…
- Że co?!
Spodziewałem się chyba
wszystkiego, tylko nie tego! To miał być żart?!
- Nie chciałam ci tego
mówić… Nie wiem, czy ty to zrozumiesz…
- Jak to moja córka, co ty
w ogóle wygadujesz?!
- Daj mi to wytłumaczyć. –
próbowała mnie uspokoić.
Właściwie nie wiem czemu aż
tak mnie to zbulwersowało. Uznałbym to za żart, jednak miałem tą świadomość, że
żartem to nie jest.
- Wszystkie dzieci, zanim przyjdą
na świat, żyją sobie w niebie. Nie wiedziałeś o tym? – w jej głosie słychać
było głęboki zachwyt nad tym faktem. Ja za to siedziałem, jak osłupiały.
- Bardziej uwierzyłbym w
to, że to twoja córka. Jesteście bardzo podobne…
Na chwilę się zmieszała,
jednak szybko dodała:
- W końcu mamy wspólne
geny, prawda? – uśmiechnęła się trochę sztucznie.
- Co robiła w lesie? I
czemu śpiewała?
- A czemu by nie śpiewać?
W niebie jest wszystko, co dobre. Dzieciom zdarza się czasem zapuścić nie tam,
gdzie trzeba. Ale chyba w tym przypadku akurat ktoś musiał cię tu przyciągnąć. Coraz
częściej przekonuję się, że wszystko to, co dzieje się na świecie, ma jakiś
swój sens…
Przerwała nagle, na myśl o
naszej poprzedniej rozmowie. Coś jakby ją olśniło, zauważyła coś, czego
wcześniej nie dostrzegła.
A ja okazałem się taki
bystry! Aż chciało mi się śmiać z samego siebie.
- Zawsze wiedziałam, że jesteś
wyjątkowy. Od dzieciństwa. – spojrzała na mnie przenikliwie, z uśmiechem.
Rzeczywiście, chyba już
kiedyś usłyszałem od niej te słowa. Wtedy prawie w ogóle mnie to nie
obchodziło; w tym wieku ma się zupełnie inne zmartwienia.
Varii leżał z głową opartą
o moje kolano. Czułem się nieco „obwieszony”. Ale było mi z tym dobrze.
- Skoro to moja córka, to
czemu nie mogę z nią porozmawiać?
- Wiesz, to nie jest
najlepszy pomysł. Nie powinieneś spotykać jej teraz, w takich okolicznościach.
Trochę smutno mi się zrobiło.
Czyżbym jednak nabierał wrażliwości? Poczułem, że chciałbym do niej podejść,
porozmawiać. Z własną córką…
- Jak ma na imię?
- Słucham? – wyrwała się z
zamyślenia.
- Moja córka. Jak ma na
imię?
- Chyba sam powinieneś
sobie odpowiedzieć. – uśmiechnęła się.
Zastanowiłem się przez
chwilę. Jak dotąd nigdy mi to nie przeszło przez myśl.
- Usłyszałem kiedyś takie
imię, nawet mi się spodobało. Możliwe, że nazywa się Nadia?
- Owszem, możliwe. –
podobała jej się ta rozmowa.
Nie wiem, czy to za sprawą
tego, że jesteśmy w niebie – ale wszystko tu wyglądało inaczej. Neris, która w
zielarni wydawała mi się zimna, bez uczuć, teraz jawiła się jako ciepła,
wrażliwa osoba.
A ja? Skąd we mnie tyle
czułości? Rozmyślanie nad sensem życia… Kto by pomyślał?
Czy, gdy stąd odejdziemy,
to w nas pozostanie?