piątek, 16 grudnia 2016

684. Egzamin z bytowania

Podchodzę po raz kolejny do egzaminu z bytowania,
gwardia weryfikatorów rzuca cień na czystą kartę,
w tym braku śladu doszukują się moich niecnych postanowień,
tykają mi do ucha,
pieją o pełnych godzinach,
nie wiedzą, że czekam, aż odejdą.

Zdaje się, że kolega z ławki obok kończy już swój poemat,
za dobre sprawowanie wypuszczają go na długą przerwę,
wróci za lat kilka
gdzieś zza oceanu
bogatszy o dwie głowy,
po to tylko, 
by komunikat z trojga ust był dla mnie dostatecznie czytelny.

Koleżanka z tyłu nerwowo zerka na moją pustą stronicę,
zjadła ołówek, nie ma więc czym notować na brudno.
Uświadamiam ją, że wielkie dzieła powstawały spontanicznie,
w afekcie trąca butelkę, rozlewając na papier wodę mineralną,
czyste pokrywa się z czystym,
gwardia kręci nosem,
wydaje werdykt:
do sztuki ci jeszcze daleko.

Chrząkają niecierpliwie nad moją niejasną taktyką,
tłumaczę subtelnie, że zasłaniają mi światło zza okien,
że w tym warunkach nijak tworzyć coś ponad miarę.

Chrząkanie zagłusza prośbę.
Składam z kartki papierowy samolocik,
czuję, że śledzą wzrokiem bezczelne palce.
Prowizoryczny statek powietrzny znika za uchylonym oknem
z umniejszonym niemalże do zera papierowym pilotem,
na pokładzie kilku papierowych pasażerów;
skrzyknęli się nareszcie, by odbyć ten jedynie słuszny lot.

Wobec pustej sali przerwano by egzamin,
tyle, że siedzę bezustannie w pozycji wyjściowej,
nie mogąc przenieść na papier imaginacji.

Piszę dokładnie, jak pomyślałam,
opuszczam salę.

Egzamin zaliczony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz