wtorek, 26 sierpnia 2014

Gaspar; "Rozdział 3 - Las elfów"

Całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Nic w tym dziwnego, zważywszy na to wszystko, o czym dowiedziałem się ubiegłego dnia.
Zacząłem zastanawiać się nad właściwie najmniej znaczącymi dla mnie aspektami . Choćby nad szkołą – ktoś w końcu, prędzej czy później, zwróci uwagę na moją nieobecność. A matka? Co jej mam powiedzieć?
Nie zdążyłem jednak dokończyć moich rozmyślań…

Widziałem we śnie drogę biegnącą przez jaskinię – dziwne, wydała mi się znajoma. Szybko przypomniałem sobie, że w dzieciństwie miało miejsce coś podobnego – tyle, że wtedy potwornie bałem się pająków, stąd ich obecność we śnie. A teraz?
Czułem strach, jednak uparcie szedłem śladami insekta. Po jakimś czasie natrafiliśmy na rozdroże. Pająk udał się w lewo. Pójść za nim, czy na przekór wybrać drugą opcję?

Ciekawość  przeważyła – śledziłem go dalej.  Jednak szybko pożałowałem tej decyzji.
Zaniepokoił mnie zapach świeżej krwi i krzyki, które usłyszałem po chwili. Im dalej szedłem, tym było ich więcej – dosłownie, jakby ktoś przeżywał ciężkie tortury. Nagle coś dotknęło mojego ramienia, jednak, odwróciwszy się, nie dostrzegłem nikogo.
Zrobiło mi się zimno. Coraz głośniejszy hałas, coraz węższy tunel, znów czyiś dotyk… W desperacji  usiadłem pod skalną ścianą, zatkałem uszy, zamknąłem oczy i z całych sił zacząłem krzyczeć…

Po chwili uciszyłem się i podniosłem powieki. Dostrzegłem, że siedzę samotnie i w ciszy w szerokim korytarzu jaskini. Nie czułem ani zapachu krwi, ani niczyjego dotyku. Złudzenie?
Szybkim ruchem podniosłem się z ziemi i zawróciłem.  Odetchnąłem z ulgą, gdy mój sen zaczęło przerywać  trzaskanie talerzami…

Przypomniałem sobie, że mama dziś wcześniej wychodzi do pracy.

·          

Zgodnie z poleceniami pana Faltona, nie zabrałem nic ze sobą. Ubrałem najwygodniejsze ciuchy, ułożyłem włosy, przejrzałem się jeszcze raz w lustrze – piękny jak zawsze!
Już miałem wychodzić, kiedy przypomniałem sobie o ważnej dla mnie rzeczy; coś zmusiło mnie, żeby schować ją do kieszeni i zabrać ze sobą. Mówię tu o kostce do gry na gitarze, jedynej pamiątce, która została mi po ojcu. Podobno był w tym dobry. Nie miałem okazji się o tym przekonać…

Wszedłszy do zielarni, nie zastałem nikogo. Tylko Fobby siedział na swoim miejscu i właśnie był w trakcie jedzenia posiłku. Podszedłem bliżej, żeby go pogłaskać. Jego zachowanie niczym nie różniło się od psa czy kota. Magiczne czy niemagiczne – wszystkie zwierzęta są takie same.
Zdziwiła mnie nieobecność profesora i Neris – już dawno powinni tu na mnie czekać. Spojrzałem pytająco na stworka – usłyszałem tylko odgłos oblizywania się.
Dla zabicia czasu, postanowiłem bliżej przyjrzeć się stojącym na półkach książkom. Co od razu rzuciło mi się w oczy – nie dość, że ich tytuły napisano w zupełnie nieznanym mi języku, podobnie jak księga czarodziejów, to jeszcze litery odwrócone były do góry nogami.  Zanim zdążyłem wziąć do ręki którąkolwiek z nich, usłyszałem za sobą trzaskanie w klatce. Ktoś jednak zdecydował się mi pomóc.

- Czwarta od lewej, z pozłacanym grzbietem – usłyszałem w głowie znajomy głos.
Zgodnie z poradą sięgnąłem po ową księgę; wbrew pozorom była lżejsza nawet niż gazeta. Otworzyłem na pierwszej stronie, na której widniał tytuł po angielsku: „Las elfów”.
Już miałem przewrócić następną, gdy poczułem zapach trawy i świeżego powietrza.

Podniosłem głowę znad książki i dosłownie otępiałem – znajdowałem się w lesie!
Zorientowałem się, że wszystkie pozostałe strony były puste. Porzuciłem księgę na trawie; obejrzałem się i nie dostrzegłem, co chyba oczywiste, biurka profesora. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, klatka z Fobbym stała dokładnie w tym samym miejscu, tyle, że na ziemi.
Nie zastanawiając się, wypuściłem go stamtąd i poleciłem, żeby szedł za mną. Nie trzeba go było prosić – jak zdążyłem się przekonać, był inteligentny bardziej, niż niejeden człowiek. Udaliśmy się w głąb lasu.
Nie czułem lęku – miejsce to napawało mnie wręcz spokojem i przyjemnością. Świeże powietrze, drzewa, kwiaty… Raj dla miłośników natury.
Stworek zachowywał się całkiem jak pies – węszył i zjadał wszystko, co wpadło mu do jego paszczy, po czym doganiał mnie i szedł zaraz przy mojej nodze. Z każdą chwilą lubiłem go coraz bardziej.

Po chwili wędrówki dostrzegłem jezioro, oddalone o kilka kroków stąd. Zbliżywszy się, zauważyłem osobę siedzącą nad brzegiem. Wolnym krokiem podszedłem i palnąłem:
- Przepraszam, czy mógłbym prosić o pomoc?
Postać poderwała się gwałtownie i odwróciła w moją stronę.
Był to chłopak, na oko odrobinę starszy ode mnie, wysoki, przystojny blondyn, dobrze zbudowany - zupełnie jak z okładki magazynu mody,  tyle, że ubrany w brązową, skórzaną kurtkę, przecierane spodnie i wysokie buty. Sądząc po jego urodzie nietrudno mi było domyślić się, że mam do czynienia z najprawdziwszym elfem. Co ciekawe, nie wydało mi się to szczególnie dziwne, mimo że jeszcze wczoraj wyśmiałbym każdego, kto potwierdzałby istnienie kogoś takiego.

Przyglądał mi się przez chwilę nieco przerażonym wzrokiem.
- Nie powinieneś tutaj być. Choć za mną! – powiedział nerwowo. Ja również zacząłem nabierać obaw.

Pobiegł wzdłuż brzegu jeziora i nakazał, żebym udał się za nim. Wziąłem stworka na ręce, aby przypadkiem po drodze go nie zgubić.

Dlaczego nie powinienem tutaj być?!
- Czy mógłbym prosić o słowo wyjaśnienia? – zagadałem w biegu.
- Jak chcesz przeżyć, to siedź cicho! – zbył mnie nerwowo.

Nie odezwałem się już więcej, dopóki nie dotarliśmy na miejsce – musiałem wspiąć się na zwisającą z drzewa drabinę, a następnie wejść do czegoś, co przypominało domek na drzewie, zupełnie taki, jaki budowałem w dzieciństwie z kolegami.
- Tu na razie będziesz bezpieczny – powiedział.
- Wyjaśnisz mi, o co tutaj chodzi? – niecierpliwiłem się.
- Posłuchaj, młody, nie wiem, jakim cudem się tu znalazłeś, ale jak ktokolwiek się dowie, że trzymam tu kogoś z zewnątrz, nie darują ani tobie, ani, tym bardziej, mi.

Próbowałem udawać, że nie rozdrażniło mnie określenie „młody”.
- Ja tym bardziej nie wiem, siedziałem sobie w zielarni i nagle znalazłem się tutaj…
- Czekaj, czekaj – w zielarni, mówisz? – zainteresował się.
- Owszem, u profesora Faltona… - wydukałem.

Zastanowił się chwilę.
- Kim ty, u diabła jesteś?!
- Gaspar Duch, miło mi – uśmiechnąłem się głupio i wyciągnąłem rękę.
- Chcesz  powiedzieć, że jesteś synem Elthariona?!  - zaskoczenie zmieszało się z nerwami.
- Tak szczerze powiedziawszy, dowiedziałem się o tym wczoraj i wciąż nie za bardzo w to wierzę.

Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Widziałem jednak, że fala gwałtownych emocji opadła.
- Ale ty nie jesteś blondynem… - odparł zdziwiony.
- Cóż, natura nie była dla mnie tak łaskawa, jak dla ciebie. - odparłem ironicznie.

Odwzajemnił mój uśmiech. Widać było, że już wyluzował. Swoją drogą, poczułem jako taką dumę, że jestem kojarzony na tak szeroką skalę.
- Wybacz to całe najście. Nie wiem, czy ci powiedziano, ale elfy nie wpuszczają absolutnie nikogo do swojego lasu. Dlatego też zdziwiła mnie twoja obecność. Jak to się wydarzyło?
- Wziąłem do ręki książkę z biblioteczki w zielarnii…
- Taką z pozłacanym grzbietem? – przerwał mi.
- O tak, właśnie taką. Zostawiłem ją przy wejściu do lasu…
- Zostawiłeś ją?! – znów się zdenerwował.
- A co miałem z nią zrobić?! – mnie również napięcie wzrosło.
- Zostań tu i absolutnie nie wychodź, ani nie wydawaj żadnych dźwięków, wrócę za moment. Na pewno przy wejściu?
- Tak, przy wejściu. – odparłem zrezygnowany.

Rzeczywiście nie musiałem długo czekać, aż elf przyjdzie z powrotem z księgą.
- Jest jeszcze coś, o czym nie wiem? – na szczęście nie był już zły.
- Tego nie jestem ci w stanie powiedzieć. – odpowiedziałem, również pogodnym tonem.
- Czemu ta księga jest pusta? – zapytałem.
- Bo to nie żadna księga, tylko teleport.  A zielarnia jest jednym z trzech punktów magicznych.
- Punktów magicznych? – że też profesor nic mi na ten temat nie powiedział.
- Jak na razie powstały tylko trzy. Ten,  z którego ty skorzystałeś, jest łącznikiem z naszym lasem. Właściwie jest pierwszym wybudowanym współcześnie, bo tylko my postanowiliśmy się wam ujawnić  i nawiązać jakiś kontakt.
- Z tego co widzę, to żałujecie tej decyzji… - powiedziałem, trochę z wyrzutem.
- Gdyby jakiś obcy lud wtargnął na twoją ziemię, zaczął wycinać drzewa, kopać w ziemi i polować na zwierzęta, nie czułbyś się urażony??
- Rozumiem.

Naprawdę rozumiałem. Zrobiło mi się trochę wstyd za swoich, bo historia kolejny raz się powtórzyła – człowiek wciąż jest wszystkim tym, co najgorsze. Chyba nigdy nie uda nam się zmienić tej opinii o nas.

- Od tamtego czasu nikt, a już w szczególności ludzie, nie ma tu wstępu. Zaufano jedynie czarodziejom, którym powierzono właśnie tę księgę. Mieli ją zachować z myślą o sytuacjach wagi najwyższej, które wymagałyby porozumienia i współpracy. Do których, jak się okazuje, należy twoje przybycie. 
- Jeśli wolno mi zapytać – z czym łączą się pozostałe dwa punkty magiczne?
- Jak to z czym?  Z niebem i podziemiem,  którędyś trzeba się tam dostać.

Powiedział to tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Czyli istnieją! Chciałbym widzieć w tej chwili minę wszystkich tych,  co nie wierzą w życie pozagrobowe.

- I tak po prostu można się tam dostać? – niedowierzałem.
- Niezupełnie. Ludziom, oczywiście, wstęp wzbroniony. Zresztą oni trafiają do miejsca Drzewa Życia, niebo jest miejscem dla naprawdę dobrych istot…
- Na przykład? A podziemia? – pytałem, jak małe dziecko.
- Z reguły zwierzęta. Nie tylko te, które znasz.  – puścił do mnie oko.
- A podziemia są dla tych, dla których siedzenie nad Srebrną Rzeką nie jest wystarczającą karą. – nawet potok żywicy doczekał się swojej nazwy.
- Ktoś z was tam był kiedyś?
- Nie no, co ty, nikt nie ma tam wstępu,  a czarodzieje tylko pilnują porządku.
- Co właściwie szczególnego oni posiadają?
- Oprócz szerokiej wiedzy wykraczającej poza przeciętność – nic. Ta "magia", którą pewnie znasz z książek, tak naprawdę rzeczywiście nie istnieje – wszystko we wszechświecie ma swoje wytłumaczenie, a zadaniem czarodziejów jest dociekanie tego, szukanie odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Ich wiedza jest ogromna, jednak uchylają nam tylko niewielką jej część.
- Prawie zapomniałem,  przedstawiłeś mi się, a ja tobie nie, wybacz tę nieuprzejmość. Mam na imię Dinnarth. Ale mów mi Dinn. – wyciągnął do mnie rękę.
- Miło mi, Dinn. Sam tu mieszkasz? – przyjrzałem się uważniej wnętrzu domku, w którym nie było nic, prócz wełnianego koca i drewnianej miski.
- Żartujesz? Nie mieszkam tu. Przychodzę tu codziennie, żeby odpocząć w samotności od innych. Jest stąd piękny  widok na jezioro. Przynajmniej wiem, że nikt mnie tu nie będzie szukał.
- Aż tak źle? – spytałem niepewnie.
- Co? Nie, po prostu męczy mnie towarzystwo, które codziennie urządza jakieś bale i uczty, zamiast zająć się pracą. Nie mam tu nikogo bliskiego, oni wszyscy są tacy sami.

Zorientowałem się, że gość, którego znam od jakiejś pół godziny, zwierzył mi się, jak staremu przyjacielowi. Doceniłem to.
- Dlaczego nie uciekniesz stąd?
- A gdzie miałbym pójść? Tu jest moje miejsce, zresztą nie byłoby to dobrze odebrane.
- A gdybym zabrał cię ze sobą? – zaproponowałem.
- Dzięki, ale wiesz, ty masz teraz ważne zadanie do wykonania. Zaprowadzę ciebie i stworka na rozdroża, tam pójdziecie ścieżką, aż natraficie na gospodę. Bez obaw, tam kończy się las elfów, za nim jest z powrotem wasz świat. Zapytuj o gospodarza, którego zwą Staszek Marchewka, przedstaw mu sytuację, a on ci powie, co masz dalej robić.
- Nie wiem , jak ci mam dziękować. – zdobyłem się na słowa wdzięczności.
- Wierzę, że ci się uda. A przynajmniej, że przyczynisz się do czegoś dobrego.
- To tylko kwestia wiary… - podsumowałem i zaraz dodałem:


- Wrócę po ciebie, Dinn. Jak ten cały chaos się skończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz