wtorek, 26 sierpnia 2014

Gaspar; "Rozdział 5 - Sens życia"

Od pierwszego spojrzenia zakochałem się w tym miejscu!

Choć właściwie, jakby się zastanowić, nie różniło się ono od najzwyklejszej łąki, tyle że pośród chmur. Jednak towarzyszyło mi wyjątkowe uczucie, jakieś szczęście, spokój ducha.
Nie miałem wątpliwości – dotarłem do nieba!

Trawa zdawała się miękka jak dywan; w powietrzu unosił się przyjemny zapach kwiatów. Dotknąłem jednej z chmur – puszysta, miękka w dotyku wata. Spojrzałem w górę; ujrzałem niekończące się sklepienie nieba.
Łąki nie było widać końca; nie pozostało mi więc nic innego, jak iść przed siebie.
Ogarnął mnie błogi spokój. Zdawało mi się, jak gdyby zniknął cały świat, wszystkie problemy i zmartwienia. Jedyne, czego pragnąłem, to pozostać tutaj jak najdłużej.
Przypomniałem sobie, co Dinn powiedział mi o tym miejscu. Wspominał o zwierzętach, które trafiają tu po śmierci. Jednak na razie nie natrafiłem na żadne z nich.
Chociaż mój marsz trwał już dosyć długo, w ogóle nie czułem znużenia. Wydawało mi się, że mogę tak iść i iść, bez końca…

W pewnym momencie zauważyłem, że Fobby zaczął węszyć; niczym pies, przyłożył swój ziemniaczany nos do podłoża i  udał się w innym kierunku. Poszedłem za nim.

Za moment ujrzeliśmy pierwsze oznaki życia…

·          

Pięćdziesiąt? Osiemdziesiąt? Może nawet więcej! Wybiegły zza chmury i zaczęły rozłazić się jak mrówki. Wszystkie wyglądały jak Fobby.
Otoczyły go ciasnym kołem; jeden przez drugiego przepychały się, żeby go dotknąć, obwąchać.
Nagle któryś zorientował się, że stoję obok i aż podskoczył z wrażenia. Zaczął szturchać pozostałych; ci również gwałtownym ruchem odsunęli się o krok dalej. Zamieszanie ucichło; teraz kilkadziesiąt par oczu wpatrzonych było w moją osobę.
Zaczęły wydawać dziwne odgłosy; chyba był to ich sposób porozumiewania się. Teraz Fobby wyszedł na środek i coś im tłumaczył, na co one równo potakiwały głową; jak gdyby układ ten miały idealnie przećwiczony. Kiedy skończył, całe stado rzuciło się w moją stronę. Czułem się, jakbym leżał w morzu pluszowych maskotek!
Co one wszystkie robiły w niebie?

Zasugerowały, żebym poszedł razem z nimi. Poprowadziły mnie drogą, w której gęsto było od chmur. Przedzieraliśmy się przez nie, jak przez krzaki. Teraz zapach kwiatów ustępował coraz to słodszej woni, coś jak cukierki, słodycze.
Właściwie to, co za moment zobaczyłem, nie różniło się zbytnio od powszechnej wizji raju.

Wciąż znajdowaliśmy się na łące, jednak to konkretne miejsce charakteryzował pagórek, kilka pojedynczych drzew i, przede wszystkim, ogromny staw z unoszącą się nad nim fontanną wody. Jednak nie to było najistotniejsze.

Zwierzęta, pełno zwierząt! Na drzewach, w wodzie, na chmurach… Zgromadzone w tym jednym miejscu, zatłoczone jak poranny autobus. Czy w całym niebie było tylko jedno takie miejsce?

Całe to zamieszanie, przypominające trochę gromadę dzieci w przedszkolu, jak na zawołanie, całkowicie ucichło. Wszystkie pary oczu teraz wpatrzone były we mnie. Co nie dziwi, poczułem się wyjątkowo nieswojo.

Stworki przekazały coś pozostałym, w sobie tylko znanym języku, ja zaś stałem otępiały i przyglądałem się każdemu stworzeniu po kolei.

Moją uwagę chyba najbardziej przyciągnął wilk o puszystej, kasztanowej sierści. Wprawdzie był jednym z najnormalniej prezentujących się zwierzaków, jednak w jego spojrzeniu było coś, coś wyjątkowego. Przyglądał mi się ze szczególną uwagą. Gdy spojrzałem mu w oczy, nie mogłem oderwać od nich wzroku. Dosłownie zahipnotyzowała mnie ich równie kasztanowa barwa.

Teraz głos zabrał jakiś kolorowy ptak o wyjątkowo długiej szyi; skrzekanie, które wydawał, dogłębnie mnie zirytowało. W jego oczach nie dało się dopatrzeć ani odrobiny inteligencji; ironią był fakt, że w ogóle miał coś do powiedzenia. Wydzierał się coraz głośniej; co gorsza, dołączyli do niego towarzysze tego samego gatunku.
Kiedy byłem już na granicy wytrzymałości, nagle wszyscy umilkli. Zupełnie wówczas, gdy mnie pierwszy raz zobaczyli.

Spojrzeliśmy w górę; na niebie rozpostarł się ogromny kształt, kształt ptaka. W tym momencie zwierzęta cofnęły się o kilka kroków i ścieśniły, tworząc jedną, zwartą grupę.
Nie było wątpliwości co do tego, że przybysz jest kimś ważnym. Nawet mi udzieliło się poczucie respektu i szacunku do niego.
Zwłaszcza, gdy już go ujrzałem.

Przeogromny ptak o czerwonych piórach, które dosłownie zdawały się płonąć w świetle słonecznym; dziób długi i ostry; czarne, wyraziste oczy wyglądały jak lśniące kule.
Z jego spojrzenia biła jakaś wyjątkowa mądrość i świadomość.

Otrzepał się; z piór posypał się płomienny pył. Nie dało się ukryć – jego wizerunek robił wrażenie!

Spojrzał na mnie i przyglądał się przez dłuższą chwilę. Aż ciarki przeszły mi po plecach – nigdy nie widziałem takich oczu. Wzrok wilka to nic w porównaniu do tego, choć również nie można było przejść obok niego obojętnie.
Zauważyłem, że zwierzęta złożyły mu pokłon. Wychodziło na to, że ptak jest ich przywódcą, mentorem.

Nagle odezwał się wzniosły, potężny głos:
- Witaj, Gasparze. Jestem zaszczycony twoja wizytą.

Na te schlebiające mi słowa zrobiłem tylko lekki ukłon głową. Nie mogłem wydusić z siebie słowa.
- Cieszę się, że zdążyłem cię jeszcze zobaczyć. Kto wie, kiedy nadarzy się następna okazja.

Wciąż nie odpowiadałem, choć, póki co, nie bardzo rozumiałem znaczenia tych słów.

- Widzę, że póki co mnie nie poznajesz. Obyś był taki, jak twój ojciec.

Teraz dopiero doznałem olśnienia – Feniks! Gdy babcia Roxanne jeszcze żyła, opowiadała mi o głębokim zamiłowaniu mojego ojca do ptaków. To musiały być Feniksy!
Nie było potrzeby przekazania ptakowi moich myśli. Zdawał się znać je nawet lepiej, niż ja.
Przyjrzał mi się jeszcze uważniej.

- Żałuję, że nie przyszedłeś z siostrą. W końcu to na nią spadnie odpowiedzialność za zwierzęta.

Zareagowałem, gdy usłyszałem, że wspomina o Idris.
- Z siostrą? A co ona ma z tym wszystkim wspólnego?

Feniks odetchnął głęboko. Teraz dopiero spostrzegłem, że nie jest już młody; każde słowo zdawało się być dla niego większym wysiłkiem.
- Idris to Złota Gwiazda. Mój czas dobiega końca, tylko ona może mnie zastąpić. Jasnowłosa, ostatnia z rodu.

Ośmieliłem się nieco i podjąłem rozmowę.
- Pozwolę sobie zapytać – z tego, co mi wiadomo, to Feniksy umierają, a następnie odradzają się z popiołów…
- Nie mylisz się, owszem. Jednak na każdego z nas, prędzej czy później, przychodzi czas. Nie umrę, lecz nie będę w stanie żyć tak, jak teraz.

Nie rozumiałem wszystkiego, jednak zdążyłem się już nauczyć, że świat to jedna wielka niewiadoma.

- Żyję dzięki Faltharze. Jednak przebywa ona zbyt daleko, żeby zaopiekować się zwierzętami. Ja jestem jej sługą, podobnie, jak twoja siostra.

Nie było w tym wprawdzie nic złego, jednak dotąd żywiłem nadzieję, że uchronię Idris od tego wszystkiego. Gdybym jako chłopiec zdawał sobie z tego sprawę, chyba nie ośmieliłbym się jej dokuczać. Poczułem się trochę żałośnie.

- Muszę cię rozczarować – to nie ty jesteś Ognistym Chłopcem.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Nie jesteś ostatnim z rodu. Nie ty miałeś odnaleźć Drzewo Życia. Nie przywrócisz ludziom nieśmiertelności.

Z jakiegoś powodu, odczułem ulgę. Spadła ze mnie odpowiedzialność, której tak się obawiałem. Choć, nie ukrywam, perspektywa stania się „bohaterem” była nawet zachęcająca, choć ciągle absurdalna.

- Nie miałeś go odnaleźć, ale chyba jednak to nastąpi. Wykonasz to zadanie, które ci powierzono.
Zrobiłem mądrą minę; dobrze, skoro już mnie w to wciągnęli…
Zwróciłem na moment wzrok w stronę zwierząt – wpatrywały się w nas jak zamurowane!

- Co teraz powinienem zrobić? – zapytałem.
- Tutaj jesteś bezpieczny. Nalegam, żebyś pozostał na jakiś czas. Niedługo powinna dotrzeć tutaj Neris.
- Czy wszystko u niej w porządku? – zmartwiłem się.
- W tej chwili już tak. Wkrótce ci wyjaśni, co trzeba. Dam wam czas na rozmowę, zanim udacie się dalej.

Jego wzrok zasugerował mi, żebym nie zadawał już więcej pytań. Bez słowa, wzbił się w powietrze i odleciał gdzieś w nieznane.

Ucieszył mnie fakt, że w końcu nie będę sam. Szczerze mówiąc, stęskniłem się za Lirą.
Jak dotąd, nie miałem okazji najzwyczajniej w świecie z nią porozmawiać…

·          

Straciłem poczucie czasu; nie wiedziałem, czy mijają godziny, dnie, czy nawet miesiące. Mimo tego, że moim jedynym zajęciem było spacerowanie po łące lub siedzenie i przyglądanie się zwierzętom, nie odczuwałem nudy ani znużenia. To miejsce miało w sobie coś wyjątkowego. Nieprzerwanie towarzyszyły mi spokój i błogość.

Jak zdążyłem się przekonać, woda ze stawu miała słodkawy smak, coś jak rozcieńczona czekolada.  Równie przyjemnie było się jej napić, jak i się wykąpać.

Chyba wszystkie zwierzęta zdążyłem już dotknąć, pogłaskać, czy nawet się z nimi pobawić.
Z wszystkimi, oprócz wilka.

Raz, gdy akurat „przyssała” się do mnie gromada kolorowych ptaków, dostrzegłem go, siedzącego w pobliżu, za kłębkiem chmur. Przyglądał mi się z tą samą dokładnością. Jego wzrok znów mnie zahipnotyzował.
W przeciwieństwie do pozostałych zwierząt, którym nieodłącznie towarzyszyła pełnia szczęścia, jako jedyny zdawał się zachowywać głęboką powagę, nawet, powiedziałbym, smutek i przygnębienie.

Zastanawiałem się, czy do niego nie podejść. Nie byłem jednak pewny, jak zareaguje. Miałem ochotę dotknąć jego kasztanowej sierści – pięknie prezentowała się w blasku słońca.
Gdy akurat  żadne ze zwierząt mnie nie zaczepiało, postanowiłem spróbować. Wciąż siedział bez ruchu i wpatrywał się we mnie. Jednak gdy podszedłem na niewielka już odległość, wstał i wolnym krokiem skierował się za siebie.
Udałem się jego śladem.
Wyszliśmy poza „strefę stawu” i znaleźliśmy się na rozległej, niekończącej się łące. Co kilka kroków oglądał się za siebie, sprawdzając, czy wciąż za nim idę.

Nagle usłyszałem znajomy głos – śpiew kilkuletniej dziewczynki. Z daleka dostrzegłem wątłą postać siedzącą pośród chmur.

Zdziwiłem się jednak, gdy wilk, zamiast iść dalej, usiadł i nie zamierzał ruszać się z miejsca. Pomyślałem, że powinienem zrobić to samo.
Przysiadłem się zaraz obok niego, tak, że jego gładka, przyjemna w dotyku sierść ocierała się o moje ramiona.
Siedzieliśmy tak przez chwilę, przyglądając się dziewczynce i słuchając jej śpiewu. To była ta sama piosenka, którą ułożyłem, grając w lesie na gitarze.

Ptak,
Który swym śpiewnym głosem
Rozbudził cały świat
Błąka się, szuka gdzieś w oddali
Czeka, aż dasz mu znak.

Przypomniał mi się Feniks. Pomyślałem – może to o nim jest ta piosenka?
Wystraszyłem się trochę, gdy z zamyślenia wyrwał mnie dotyk mokrego nosa; wilk trącał pyskiem moją rękę, żebym go pogłaskał. Zachowywał się, jak pies.

Choć dziewczynka była dość daleko od nas, w blasku słońca dostrzegłem wpięty w jej włosy listek z różą.

Przynosi z bukietów róże
Wieje chłodny wiatr…

Zwróciła twarz w naszą stronę. Chyba nas zauważyła, jednak nie wystraszyła się tak, jak w lesie. Zdawała się nie zwracać na nas uwagi.

Wtedy to, z jeszcze dalsza, usłyszałem inny, również znajomy głos.

Leci, pośród drzewa
Spada róży kwiat…

Nie myliłem się, nie mogłem się pomylić. Do dziewczynki podeszła właśnie druga ciemnowłosa, tyle, że nieco starsza. Przytuliły się do siebie.

Nie wiedziałem, czy powinienem ją wołać; wolałem, póki co, się nie odzywać. Nawiązały rozmowę, jak gdyby znały się od zawsze.
Choć dzieliła nas odległość, niezaprzeczalnie stwierdziłem, że dziewczyny są do siebie bardzo podobne. Jak siostry. Lub jak matka z córką.
W końcu młodsza wskazała palcem w naszą stronę. Starsza przyjrzała się nam przez chwilę, po czym uściskała małą na pożegnanie i skierowała się w tym kierunku.
Wstałem z zamierzeniem przywitania się. Zamiast tego, zaniemówiłem. Oczy Neris były zimne, trzymające na dystans.
- Miło cię znowu widzieć. – uśmiechnęła się do mnie, wciąż jednak czułem niepewność.
- Widzę, że poznałeś już Varii’ego. – uklękła, żeby przywitać się z wilkiem. Wyraźnie ucieszył się na jej widok.

Usiedliśmy na trawie.
- Byłaś tu już kiedyś? – spytałem niepewnie.
- I to nieraz! Wprawdzie nie powinnam, ale po prostu kocham to miejsce! Nawet nie wiesz, jak zazdroszczę twojej siostrze! – była w wyśmienitym humorze. Moje onieśmielenie zdawało się ją śmieszyć.

Uśmiech na twarzy dodawał jej wyjątkowego uroku. Jak dotąd widziałem ją tylko w zielarni, w nie najlepszym humorze. Teraz promieniująca z niej radość sprawiała, że jest jeszcze ładniejsza. Gdzie ja miałem oczy w podstawówce?!
- Widzę, że to twój pupil. – zagadałem trochę pewniej.
- Nie mylisz się. Żal mi go, że należy do nieszczęśliwych…
- Do kogo? – kolejne nieznane mi pojęcie.
- W każdej krainie musi być jeden „nieszczęśliwy” – ktoś, komu los nie sprzyja. Varii wiele przeszedł w swoim ziemskim życiu, jednak w niebie nie zostało mu to wynagrodzone. Wciąż czuje się nieszczęśliwy. W Lesie elfów brzemię spadło na Dinna.
Posmutniała. Przez chwilę zamyśliłem się nad tym, co właśnie powiedziała.
- Dlaczego tak musi być?
- Mówi się, że kiedyś to oni zostaną wyjątkowo wynagrodzeni. Gdy wróci nieśmiertelność i zapanuje pokój na świecie.
- Wierzysz w to? – prawie wszedłem jej w słowo.

Nie odpowiadała. Pomyślałem, że mogłem ją tym urazić.
- Sama już nie wiem. Żyję już chyba tylko i wyłącznie tą myślą.

Znów zwlekałem z odpowiedzią.
- Po co się teraz tym zadręczać? Mamy życie przed sobą! Zresztą, i tak znajdziemy to Drzewo. To może być dla nas ciekawa przygoda. – próbowałem polepszyć atmosferę.
- A co potem? Wrócimy do normalnego świata? Po co to wszystko? – łza zakręciła jej się w oku, a następnie spłynęła po policzku.

Czułem się potwornie nieswojo; jedno złe słowo mogło mnie pogrążyć.
- Masz rację, ta cała wyprawa tak naprawdę nie ma sensu. Sensu powinniśmy szukać w naszej codzienności. – zabrzmiało to bardzo rozważnie.

Chyba trafiłem idealnie; skierowała swoje zielone, żabie oczy w kierunku moich. Zdawały się sugerować, bym mówił dalej.
- Nieśmiertelność?  Pokój? Cieszmy się tym, co mamy! Szukajmy sensu w ludziach, w tym wszystkim, co ma dla nas wartość, na czym nam zależy. Korzystajmy z tego, póki żyjemy. Bo nie wiemy, co tak naprawdę spotka nas potem…
Tak się wciągnąłem w swoje „przemówienie”, że nie zauważyłem, jak Neris przysunęła się bliżej mnie i położyła głowę na moim ramieniu. Onieśmieliło mnie to nieco, mimo to podniosłem delikatnie rękę i objąłem ją.
Dobrze nam się tak siedziało…

Po dłuższej chwili milczenia dodałem jeszcze na podsumowanie:
- Nigdy nie będzie idealnie. Chodzi o to, by po prostu dać temu wszystkiemu szansę…

·          

Znów powrócił jej dobry nastrój. Chyba jestem cudotwórcą!

Nie rozmawialiśmy o niczym konkretnym, póki nie spytałem:
- Kim jest ta dziewczynka, która śpiewała w lesie?

Neris zmieszała się. Przez długą chwilę zwlekała z odpowiedzią.
- Jakby ci to powiedzieć… To bardzo skomplikowana sprawa… - kręciła.
- Po tym wszystkim chyba już nic mnie nie zdziwi. – uśmiechnąłem się.
- To była twoja córka…
- Że co?!

Spodziewałem się chyba wszystkiego, tylko nie tego! To miał być żart?!
- Nie chciałam ci tego mówić… Nie wiem, czy ty to zrozumiesz…
- Jak to moja córka, co ty w ogóle wygadujesz?!
- Daj mi to wytłumaczyć. – próbowała mnie uspokoić.

Właściwie nie wiem czemu aż tak mnie to zbulwersowało. Uznałbym to za żart, jednak miałem tą świadomość, że żartem to nie jest.
- Wszystkie dzieci, zanim przyjdą na świat, żyją sobie w niebie. Nie wiedziałeś o tym? – w jej głosie słychać było głęboki zachwyt nad tym faktem. Ja za to siedziałem, jak osłupiały.
- Bardziej uwierzyłbym w to, że to twoja córka. Jesteście bardzo podobne…

Na chwilę się zmieszała, jednak szybko dodała:
- W końcu mamy wspólne geny, prawda? – uśmiechnęła się trochę sztucznie.
- Co robiła w lesie? I czemu śpiewała?
- A czemu by nie śpiewać? W niebie jest wszystko, co dobre. Dzieciom zdarza się czasem zapuścić nie tam, gdzie trzeba. Ale chyba w tym przypadku akurat ktoś musiał cię tu przyciągnąć. Coraz częściej przekonuję się, że wszystko to, co dzieje się na świecie, ma jakiś swój sens…

Przerwała nagle, na myśl o naszej poprzedniej rozmowie. Coś jakby ją olśniło, zauważyła coś, czego wcześniej nie dostrzegła.
A ja okazałem się taki bystry! Aż chciało mi się śmiać z samego siebie.
- Zawsze wiedziałam, że jesteś wyjątkowy. Od dzieciństwa. – spojrzała na mnie przenikliwie, z uśmiechem.
Rzeczywiście, chyba już kiedyś usłyszałem od niej te słowa. Wtedy prawie w ogóle mnie to nie obchodziło; w tym wieku ma się zupełnie inne zmartwienia.
Varii leżał z głową opartą o moje kolano. Czułem się nieco „obwieszony”. Ale było mi z tym dobrze.

- Skoro to moja córka, to czemu nie mogę z nią porozmawiać?
- Wiesz, to nie jest najlepszy pomysł. Nie powinieneś spotykać jej teraz, w takich okolicznościach.

Trochę smutno mi się zrobiło. Czyżbym jednak nabierał wrażliwości? Poczułem, że chciałbym do niej podejść, porozmawiać. Z własną córką…
- Jak ma na imię?
- Słucham? – wyrwała się z zamyślenia.
- Moja córka. Jak ma na imię?
- Chyba sam powinieneś sobie odpowiedzieć. – uśmiechnęła się.
Zastanowiłem się przez chwilę. Jak dotąd nigdy mi to nie przeszło przez myśl.
- Usłyszałem kiedyś takie imię, nawet mi się spodobało. Możliwe, że nazywa się Nadia?
- Owszem, możliwe. – podobała jej się ta rozmowa.

Nie wiem, czy to za sprawą tego, że jesteśmy w niebie – ale wszystko tu wyglądało inaczej. Neris, która w zielarni wydawała mi się zimna, bez uczuć, teraz jawiła się jako ciepła, wrażliwa osoba.

A ja? Skąd we mnie tyle czułości? Rozmyślanie nad sensem życia…  Kto by pomyślał?

Czy, gdy stąd odejdziemy, to w nas pozostanie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz