piątek, 22 grudnia 2017

875. Stopniowanie

palcem po piasku nakreślam schemat
przestrzeni kosmicznej z punktu widzenia

ptaka o trzech skrzydłach. jedno przyniósł zza morza
gdzie dwa jest zbyt parzyste
by wyłuskać z niego zaspokojenie

na czas przeszczepów głowy wody bieżącej
odchodzącej (w przyszłość?) suszy i powodzi
o których tyle wiem co kości o ciele:

moja tarcza i moja moc
on jest mym bogiem
nie jestem sam

jest ktoś komu ślina na język nie przynosi
jest daleko
i na zewnątrz
w fazie rozkładu

szkice mi rozwiał zmoczył płótno
mleczne drogi zlały się w jedną

wstecz
ku instynktom

środa, 20 grudnia 2017

874. [felieton to wiersz wprost]

felieton to wiersz wprost
a ja wolę nawlekać cię powoli
włóczyć kijem po skostniałych szmaragdach dzieciństwa

gdy nie znając abstrakcji destylowałeś z dziewczynek
kompleks jeden za drugim, aż wyrosły na
koneserki historii, w których pełno

miłości kochanek kochanków prześladowanych dziewic
mdlejących w ustronnych altanach (masz i na koncie
Emmę Bovary?) a ja wolę jak przedrzeźniasz
głos Pasterza na Baraniej Górze. nie wiedziałeś

jeszcze, że jesteś setną zagubioną
dopiero gdy chmury oplotły cię wokół nóg
mogłeś patrzeć w dół, lecz mało w tym było widzenia.

dziś przyłapujesz mnie na podglądaniu
pod powiekami. wolę jak obnażasz
obwolutę źrenic

wtedy mogę rządzić się twoimi prawami

wtorek, 19 grudnia 2017

873. (Niespełna) św. Guido Fawkes

gdy spytałam nauczyciela które z przykazań
w prawie jest największe

(remember remember the fifth of november)

powiedział wszystkie baranki są równe
lecz niektóre z nich są równiejsze
(remember remember)

a miłość to środek koncepcji
winne kobiety obciążające na dziewięć
miesięcy sumienie, by puścili się z dymem
się ćwiartowali na części (przynajmniej 
starczy relikwii) pierwsze nie ostatnie

w imię pana naszego zdradziłeś
w imię pana naszego
(God save the king!)

przysięgnij na biblię że nie będziesz
przysięgać na biblię
(God save the king!)

Boże ocal Europę przed mahometanizmem

sobota, 16 grudnia 2017

872. Historia magistra vitae

tata nie był już pławikonikiem
gdy bawiliśmy się żołnierzykami

graliśmy w strzelanki na zmianę tracąc ochotę
na sprawdzian z drugiej światowej pierwszego września

smutne dzieci idą korowodem z głowami pod prąd
dziewczynka w przyciasnej spódniczce myśli o tym że już wkrótce
urośnie jej biust w przyszłym roku szkoła średnia

więcej dat dziennych w których nie uwzględniono
czterech nieznanych i dziadka ze strony mamy
jak w okopach modlili się do Świętej Trójcy

niech kiełkują po nas zboża na chleb nasz powszedni
niech pociągnę za ostatni w tym świecie spust 

piątek, 15 grudnia 2017

871. Święta wojna

przez posłańców dokonało się
objawienie - jestem, która pyta

o odłamki lustra wbijające się
w stopy przy przekraczaniu progu
pokoju

w każdym widzę jeden i ten sam znak powątpiewania

870. 23:59

głaszcze mi skórę pod włos
gęsia wgryza się w rękaw, gdzie trzymam jeszcze
ospę alergię poparzenie piątego stopnia

na widok konia w galopie maluje mi estetykę
ciał obcych - kocham nienawidzę migracji
cząstek elementarnych, z którymi hipokryzyjnie

zestraja się mój układ dźwięków
na jedno kopyto pisanych pospiesznie
lecz z powołania, wszak powiedział

człowieku masz minutę by przemówić ludzkim głosem

niedziela, 26 listopada 2017

869. Wszystko, co pragniesz usłyszeć

kocham gdy wyczuwasz głaszczesz mnie po
głosie poznaję że dzień należał do tamtych

stalowych nerwów choć łamliwe kości
i potomny pod sercem to defekt za którym tęskni
twój implant wspomnień pragnie krwi z obdartych kolan

modlących się do lepszego bo zstąpił by cię dotknąć
zjeść przy twoim stole przepocić koszulę
a mimo to znaczę więcej gdy całujesz mój przydział powietrza

szukasz serca zmyślonego na potrzeby
społeczności odosobnionych jednostek
ich pustynia nie kończy się

na pytaniu o dystans fizyczny
raczej wzmaga wraz z kolejnym ziarnkiem w oku
i niewidzialnym podmuchem o niebo czulszym w objęciach

jeśli nie chcesz lub nie chcesz przejdę na stałe w tryb uśpienia

sobota, 25 listopada 2017

868. Kamień, papier, etiuda nożyc

śledź uważnie jak zmienia się mimika
jego lewej ręki już w przedbiegach twardej
ostrej lub łatwopalnej - znasz tę

zabawę 3 plus jeszcze sprzed wieku dojrzałego
sprzed czarnych marszów białogłów dekada
spycha cię na background piaskowych dworów

kocich toalet zapach gryzie strupy na łokciach
barytonem żywi się echo zna twoje pierwsze
spacery pod spódniczkę zna schowane pod palcami

ślady genów kreślone podatnością na uszkodzenia

niedziela, 19 listopada 2017

867. Ubi sunt

Moich pięć palców zakorzenionych jest
w wyjałowionej czerni. Świeci tylko

przy okrzykach, samogłoskach,
badaniach żołądka, chyba mylę
paruzję z dydaktyką, zgodnie z którą
czarne jest w modzie, a białe nie farbuje

na czysto. Dało się zaznaczyć
przy pierwszej komunii - spływało po rękach
splecionych ciasno, nie za równo,
byle nie do modlitwy, a raczej na przekór

równaniom kwadratowym ujęciom
wszystkich tych, których jak miało kiedyś nie być,
tak złośliwie nie są, odbijając się zaledwie
od pierwszego producenta luster.

środa, 15 listopada 2017

866. Mat' Syraja Zemlja

gdy nam Mokosz wyrwano z korzeniami
za pannę z Nazaretu płakały na polach malowanych

babki matek córki uczyły pierwszych inicjacji
oswajania z gołym niebem wstydliwym za obłokiem
od rabunku drzewa poznania rośnie nas

starczy na zimę stulecia gąb do wykarmienia
do złożenia ptaków ognistych na wilgotnej ziemi

wtorek, 14 listopada 2017

865. Windą do nieba

pan dobry Wszechojciec podobny jest do zamachu
w Stanach Zjednoczonych Europy - gdzie nasiona moje

niósł wiatr godzin siedem kiełkowały w piachu
błogosławiąc słoną polewkę miejsce zagrzał sobie
protoplasta Kołodziej bez grosza przy duszy

bez duszy przy groszu za trzy odpusty kolejka ruszyła
o trzy kroki wstecz nie uwzględniając ubogiej

uwzględniając ciche i smutne kwiaty pustyni
zbyt głośne w kolorze

czwartek, 9 listopada 2017

864. Nie sługa

żeby mnie było tyle co przemija
w groźbie samospalenia pewnej chłodnej nocy
gdy okruchem wypełniam przerwy między żebrami

kradnąc oddech obiektom westchnień
kolegi kardiologa niech szukam życia od środka
niech marzną opuszki na skórze lewej piersi   
oderwane od źródła choć pewne że jest

dobija się do niewłaściwej strony wszechrzeczy 

niedziela, 5 listopada 2017

863. Konno przez łono Abrahama

przez sen galopują mi różnej maści
farbowani goście, bujne ich ogony mają dar
przeganiania wymuszonych kołtunów

na wypłukanej głowie zadeptane wieńce
kwietnie już nie koronują leśnej dyrygentki
o łamliwych paliczkach gałązkach bez tkanki
szorstkich latem zimą czuły tylko mech

na policzku uczłowiecza krzew winny
grzybów w Hiroszimie w smaku wata jak chmura
z komina biała tylko przy habemus papam

z ogniska wzywa Wielki Mały Wóz
strącony ze sklepienia Helios zapowiedział mi noc
na więcej niż jedno kopyto

piątek, 3 listopada 2017

862. Not our cup of tea

gdy wyznałaś więzionego w brzuchu motyla
wiedziałaś że to jedyne co mogę powołać do istnienia

za przyzwoleniem ręki nieboskiej każącej
miłować półgębkiem bez fizycznej wymiany spostrzeżeń

na widok publiczny wywlec zadrapania na udzie
trudniej ze szkodą dla ludzkich gąsienic przepoczwarzonych
pewnej jesiennej zawieruchy gdy nam jeszcze nie było wolno

tylko gdzieś po ciemku pokątnie
w pozwijanej pościeli więzić reprodukcję
nie nasz kubek ostudzonej herbaty

nie nasze pole do popisu przypadkiem
czy nawet chęcią nie dasz ciała
bez owada nie zawierzysz żadnemu z moich przedsionków sercowych 

wtorek, 31 października 2017

861. Boske ta arnia mou

powiedział czteropalczasty Sasza Pogrobowiec
uprawiając na modłę Demeter rzadką odmianę pszenicy
do podstarzałej wdowy po zdobywcy wysp południowych:

(paś owce moje...)

jak za wiosny zbieraliśmy z tatą jagody
było cię starczało do późnych godzin nocnych
na karmienie w zaciszu izby najmłodszej Aleksandry

(paś owce moje...)

teraz nawet nie nagotujesz kaszy
za babci była z pieczystym wszystko było
przyciąganiem sklepień niebieskich zamykaniem przestrzeni śródziemnych

(paś owce moje...)

płaczem to posól żeby chociaż smakowało
koniuszkiem palca szczyptą wygórowanej zapłaty
za światło słoneczne i wodę u źródeł Nilu w odcieniach czerwonych

paś owce moje

jak nakazał mi to we śnie uwarunkowany 
ludzkim przekonaniem Sasza Pogrobowiec 

sobota, 28 października 2017

860. Awa szykuje się na spotkanie

nie każdą femme chłopcy bratają fatalnie
się złożyło że jesteś jedyną zrodzoną poza łonem

koniczyną nieparzyście fortunną kołem toczoną
piątym za dużo powiedzianym
na wieczorze kawalerskim ktoś pozaplatał warkocze

z twoich trzech listków ułożył sobie senność
na melatoninne podróże podszyte skrupulatną
analizą botaniczną przygotował białe noce

mleczne szlaki skupione w mikrokosmiczne
lustro wroga brzydkich genów nie zawstydzaj
komplementem do którego się nie przyznasz

przy następnym zetknięciu czule obróć w proch
łąki na niebie się kończące niech kiełkują w pokolenie

sobota, 21 października 2017

859. Alfabet delfina

Gdy nie jesteś pierwszym Vincentem, nadrabiasz tym, co do ciebie
niepodobne - karmisz płuca palonym plastikiem,
inicjujesz graffiti na zeszycie w kratkę

podczas godziny wychowawczej, gdy trzeba było
obsmarować ławkę, dać się poznać w odcieniach
tęczowych. Edukacja w zakresie gry na nerwach

lubi być tłumaczona nową kategorią diagnozy
zjawisk szargających struny głosowe: pańskie dziecko
odbiera komunikat wyrażony wyłącznie alfabetem delfina,

co nie mieści się w krzywiznach. Lecz zanim przekonasz się,
czy jego Słoneczniki wpiszą się w kanon, przypomnij sobie
niedoszłą Spartankę, słabowitą matkę
aktorki teatru antycznego.

piątek, 20 października 2017

858. Ubezdźwięcznienie

On - w miękkiej oprawie
kostiumu ciała wyznacza mi krzywiznę
nieodwidzeń. Malował go lewą ręką
chłopiec w oknie, mógł być nasz
portret w portfelu sąsiada.

Ona - prześwietla skórę, by dostrzec
detal kości ponętnie układającej się pod
palcem serdecznym. Giętka łodyga kłuje
komarzycą - im młodszy tym starszy
rezonans pod lewą piersią.

Pociąg o trzeciej nad ranem podyktował mi bezsenność.

piątek, 13 października 2017

857. W piątek trzynastego potknęłam się o kalendarz,

z tygodniowym wyprzedzeniem połamałam padlinę terminu,
by nie zleciał się rój obiektywnych owocówek
canonicznie przyporządkowanych do pięciokresek spod tynku

wydrapanych paznokciem, nim obgryzłam narzędzie oczekiwań
na szczęk kluczy, zatopienie w dziurce zgodnie z przeznaczeniem,
fatum ateisty, tymczasem wierzę

w Eden dnia piątego, gdy pod makijażem nie mieszkał
młodociany przestępca, nie czynił sobie ziemi poddanej

niedziela, 8 października 2017

856. Cóżeś ty za pani

przedwczesne krwawienie przeźroczysto wypłukuje łupież
okupantów myśli farbowany blond

zbyt świadomych na stereotyp, co uwalnia reakcję
nieopancerzonych żółwi ślimaczych tankowców
podatnych na ostrzał następców Krzysztofa Kamila

z głową pod parasolem, a utonął Pałacyk Michlera
gdzie chowałam kobietę, świeżą
wiązankę gałązek, gotową na obowiązek

wysiadywania przyszłości - taką się szanuje
lecz zanim wyda z siebie gatunek
będzie machać, aż nie odleci
odnajdzie w sobie kurę, której daleko do korony

ślepej pień wznosi się ponad Wieżę Babel

czwartek, 28 września 2017

855. Spoiler

Jeszcze odbija się echem
od dna czajnika głucho prababka
chórkiem dla "What I've Done"
i "Black Hole Sun".

Tłucze w plastikowe szkło
metalową kostką sześć oczek na pończochę,
od strony podwórza wyje kundlem
sąsiadki z minus czwartego piętra,

emerytowanej psorki z matmy, niech jej będzie policzone
wedle własnych ocen. W dzień zapowiadanej apokalipsy
czyniła pomiary na obwód kropli herbaty
wypoconej przez kubek, pośpiech dyktowała grawitacja

deszczom liściom kosmonautycznym przeniewiercom
skiszonym we własnym pomyślunku.
.
.
.
.
.
.
.
Gdyby nie smycz,
pewnie szybciej uciekłoby z nich powietrze.

poniedziałek, 25 września 2017

854. Notatka z nocy: Studium rodzaju żeńskiego

Pisząc ten sen upolowałam od dawna
poszukiwaną komarzycę,
nieobjętą protektoratem WWF-u
czy Międzynarodowej Rady Kobiet.

Krewka piszczka na symbiozę nie przystała,
matkowała lepiej niż niejedna na zwolnieniu
w bólach rodząca pięćset

powodów wgryzania się w żyłę,
gdzie płynie już matka, babka,
trochę dziadka - niech sobie lepi

z piasku chłopca na swój obraz i podobieństwo,
kapłana w świątyni czterech ścian mojego ciała,

varium et mutabile semper rozkruszona z niedopałków
pod stopą rozmiar 45 jeszcze drgnie skrzydełko.

Zaciągnie się malarią, nim pierwsza rzucę w nią kamieniem.

niedziela, 24 września 2017

853. Głowienie

Każdego ranka wyczesuję kołtuny
niespełnionych obietnic. Łysienie to
pierwsza oznaka demencji, więc napisy na czole
powinny mieć formę treningu

przed sprawdzianem z geometrii
przestrzennej półkuli zaocznej
studiowanej dziennie. Weekend jest od awarii systemu,
a zdarza się średnio pięć razy na dobę,
bez przerwy na nocny ustęp, gdy nie możesz przypomnieć sobie,
gdzie byłaś poprzedniej nocy. To mogła być randka z lunatykiem,
powidok pozostał jeszcze na lustrze,

zasłaniając szminkę - jedyny dowód na to, że
kiedyś warkocz sięgał do pasa.

852. Freedom is our religion

Na młodego batiuszkę przypada hrywna 
żetonów na metro. Pokłoń się ikonie
GPSu, niech palec boski prowadzi twoje
udręczone tempem ruchomych schodów 
włości tam, gdzie babki wciąż nie zabrałeś, a i tak znalazła drogę,

nie najkrótszą, bo jedyną. Chusta całuje podłogę,
nie sięga po pieniążek, choć niejeden pomyślał,
wyzwał od zachłannych. Miał na ciuchy w Zarze, ale szkoda złota
na carskie wrota, to co za nimi nie mieści mu się

w karcie pamięci. Przemawia przez niego proces,
jakiemu poddała się cała znana mi kultura przechodzenia w tryb 
całodobowego uśpienia - babka jest marszczonym snem,
a raczej ostatnią jego warstwą, jeszcze żywą przechowalnią obrazów 
uwieczniających czerwone wyzwolenie. Ma kolor bardziej bordo, 
zwłaszcza tam, gdzie rozdrapała strupek, kolejny w tym tygodniu

odcisk na pięcie pulsuje wdzięcznością
za plecy i kolana, błogosławiące
w imię ojca syna ducha podszyte historią współczesną 
fontanny na Placu Niepodległości.

piątek, 15 września 2017

851. Nieskończoność wertykalna

Ósmego proboszcz nie pamięta.
Osiemnasty dał nam kosza,
ciągnął się od osiemnastki do osiemnastki,

kobiety tylko na papierze,
od dwudziestego ósmego prawowitej
matki Joanny Kulmowej.

W trzydziestym ósmym wdech przed kichnięciem.
W czterdziestym ósmym zbieranie śliny
na potrzebę wyceny weteranów wojennych.
Pięćdziesiąty ósmy skruszony w popiół i diament,
Dejmek sześćdziesiątego ósmego tylko w popiół.

Siedem osiem jeszcze mógł być moim ojcem.
Osiem osiem nieskończenie zawieszone
między mniejszym większym gorszym.

Dziewięć osiem się zdarzyłam.
Ósmy na dwóch kołach to autopsja
skutków pierwszej komunii. Gdy miałam

osiem lat, wujek Holiday nauczył mnie pływać,
osiem później miałam wybrać, co wykończy mnie
tuż przed podwojoną nieskończonością wertykalną.

Knot dwa siedemnaście rozbiera się w ciepłej atmosferze.
Strach pomyśleć, dokąd pójdziemy po ciemku, zwłaszcza że
lasy Compiègne dawno wyszły z mody.

czwartek, 14 września 2017

850. Friday sweet Friday

Na bezludnej wyspie korek do Maca.
Amerykanizacja dziewiczych lasów nie w smak Piętaszkowi,
więc obchodzi się, oblizując podniebienie

pośrodku skrzyżowania. Trącam go w ramię zderzakiem,
a gdy pyta, od kiedy pierwszeństwo przypada
zmechanizowanej brygadzie cudzoziemców,
wytykam mu kolor oczu (bo o naskórku
wspomnieć nie wypada) i biorę za przykład

młode dziki, które przeszły mi wczoraj przez zebrę,
bo to znany im cyrk. O warcholstwie nie ma mowy,
więc po tym, jak pozbierasz z pobocza wszystkie
bratki i siostry, pomódl się do starego Benamuki,

by zstąpił ze swoich wysokości, narodził się
z panny dziewicy, a potem umarł
w dniu twojego oświecenia.

W weekend wzrośnie natężenie ruchu.

849. Dystopia

Po ostrej jeździe na kolanku Baśka wymienia opony,
groupie szofer ma napęd na cztery koła,
więc obraca swoją lady monster truck

wedle uznania, ptasie mleczka w smaku
białe w środku, czarne tylko na zewnątrz
zlizuje spod ubrania, taki mu funduje lot

zbytnie dociekanie istoty rzeczy.
W przednią szybę stuka mucha
wybija wymuszony rytm, więc nie uchylaj okna,
nie psuj syzyfówce zabawy

w bzyku bzyk. Znasz to z tylnego siedzenia,
poznałeś się na Baśce, nim wylądowała na drzewie,
do którego przywiązany dziad do dziś skanduje:


ra-tuj-my-la-sy i precz-z ko-mu-ną,

zaś częstowany skandynawuje:

skål! skål! skål! 

Gdy ucichnie, postawisz mu na grobie
nawias kwadratowy gwiazdkę nawias kwadratowy,
kazanie wygłosi batiuszka pop kultury,
wypali blanta nad życiem bandyty,
po czym zwinie interes i pójdzie jego śladami.

środa, 13 września 2017

848. Reżim wypróżniony

starzy mają wszystko gdzieś
na szydełku wydziergany mem
starannie straszy - wielki brat patrzy

okiem spod soczewki ślepy dziad
młodszy bliźniak nadzianego, ten marnotrawny
kiedy by nie przyszedł ciele skraca się o głowę

w zamian za opowieść
o tym, jak wydymali przed burdelem
to się chwali się wymusza dobry manier

zgodny z programem
jego pleśnią na suficie TV
pozwól, dziadku, że odetnę kabel
i podłączę kroplówkę

na szkodę komórek sprzed elektrorewolucji
w żyłach płyną jeszcze międzynarodówką
tym się pocisz to spłukują przed wypchaniem

wypatroszeniem szpaków ćwierkających
wciąż ten sam tren niemożności
pożegnania reglamentacji

bój to był ostatni
starzy mają wszystko gdzieś

wtorek, 12 września 2017

847. Gorzki erotyk

bolisz już nie tylko między udami
plastrem miodu zdzieranym przy żądleniu
pożądań uczulonych na ślinę

spod twojego języka
gramatycznie składnego, choć brak w nim
naturalnych roszad miękkich odgłosek


                                               (ć ń ma...)

biegniesz przez wschód porozumienia
do mężczyzny co najmniej pół dnia
a ja czekam, po drugiej stronie
sennej dawki zbudzeń

                                               (ć ń ma...)

woła brak nieborak pod przykrywką pościeli

poniedziałek, 11 września 2017

846. Cacanka

kierowca linii podmiejskiej ma koronę z zegarków
choć tron znajduje się na drugim końcu

gdzie Jasiek ze świtą kradł dziewczynom ploteczki
łamał na większe mniejsze pół dzielił między siebie
cellulit Marysi odbił się białym snem na pościeli

spłynął wraz z krwistym policzkiem
jeszcze czuje w stopach, pięta palce idą go

spocone flirtem. wpierw jednak bierze prysznic
obiecał tylko w myślach, więc zatacza łuk
wokół brzydkich ud, po raz kolejny

pomarańczę na dobranoc pocałuje cacanka

czwartek, 7 września 2017

845. Guzik wesz

przyszyty od wewnątrz swędzi pieści rozprowadza
lewą wysypkę brzydką na dekolcie
w odcisku naszyjnika bliżej sedna

tam gdzie mieszkam nie wychylam nosa
widzieli pierwsi i ostatni przy przeszczepie
przeprowadzce do M panie świeć nad jej duszą

bezdomną, niech widzi nocą jak zdzieram
tkankę z jej ścianek przy każdym niedotlenieniu

każdym nadwerężeniu bordo strun
lub zerwaniu na życzenie, co ty wiesz
o instrumentalnej regule dziedziczenia

czwartek, 31 sierpnia 2017

844. Gotham jak każde inne

na człowieka pająka nietoperza zabrakło nam
tuszu w drukarce, ratujemy się przebieranką
w pudełkach bez okienka chowamy mutacje

stare dobrze znane niewarte wykrzyknika w dymku
a jednak czytelne wolne od 2D
nie te z wybuchem, czego po prawdzie nie szkoda

zważywszy na tempo, z jakim odnawia się
dziurawe drogi szemrane dzielnice
bez kostiumu też można, wystarczy nie zważać na rozmach

środa, 30 sierpnia 2017

843. Społem

czytaj uważnie. to, co mam do napisania
tyczy się Ciebie pokolenia pra i potomne

sekundę temu umarł człowiek
rozbił się o ścianę, za nią puste stronice
bez punktu zaczepienia, bezpiecznie odtransportowany
w skafandrze zamiast skóry, już nie nazwiesz go alfabetem

tymczasem trzymasz się literka po literce
kilka Ci się należy kilka ktoś zawłaszczył
order alfa dla pierwszego, który złapał haczyk

starannie obliczonej ilości kombinacji
szansa że będziesz dziewczynką chłopcem
biały czarny żółty przeźroczysty
swędzi pod włosami daje pole do popisu

klasyfikacja to właściwa część scenariusza
ta tłustym drukiem czcionką pochyłą
jedno spojrzenie wystarczy, by poznać swoje miejsce

przeskakiwać nie wypada. wnet wyłapie cię
korektor z batem, przekora zachęci do słowotwórstwa
przeprogramowania na akcję reakcję

w nowym słowniku będą łączyć się dowolnie
wyrazów nie braknie, zasiejemy podlejemy glebę
niech kiełkują w nowe frazy, niech żyją
związkami zgody w zdaniach wielokrotnie złożonych  

842. Że cię nie opuszczę do jutra

karmi mnie natchnieniem
łyżeczka melodramatu ma w sobie nutkę goryczy
tuż przy zwężeniu, gdzie pierwszy dociera koniuszek języka

z niego słodkie słówko zawróciło i blokuje mi przełyk
próbuję przetkać wskazującym, szarpię spust pod kciukiem
mimo braku naboju, dłubię z chirurgiczną fantazją

już wiem, gdzie podziewały się te dawno zapomniane
listy bez znaczka, bo kosztował reputację
kroplę sentymentu więżę w oku dla świętego spokoju

w razie czego nie jem nie oddycham
niedrożność wytłumaczę zgagą piekącym niewysłowieniem
niech od środka grzeje próchno narzędzie nierządu

nierzędzie narządu zardzewiałe od potu
jak długo grzebałam, tak do dziś nie natknęłam się
na złośnika piromana, tego co szepce namiętność

przyjemną, bo ciepłą, tyle że co dzień inną

wtorek, 29 sierpnia 2017

841. Przesłuchanie Sørensena

przyswojony poziom pecha najwyraźniej stanowi zagrożenie
za odczyn obojętny obrywam nie po raz pierwszy
za wodę i krew, gdy złamali w czułym miejscu

wypłynęłam zasadowo, w świetnym stylu
jak to mówią potomni, wtedy miało się zaledwie
na końcu języka kwaśną ripostę, w oczach szczypiącą najdotkliwiej

przy obserwacji zaczynu. w wysokiej temperaturze
można mnie ulepić, choć to roztwór z natury niespójny

840. Mrowienie gdzie każdy musi

jeszcze skrada się w resztkach starości
w kotkach za uszami pchła, pod sercem nosi dżumę

szepnęła mi równowagę w przyrodzie
ze śladem zegarka na nadgarstku zapoznała się zawczasu
jeszcze w podstawówce, nim ukradli

za pocałunek pięści. łaskotała, gdy myślałam
to ten rodzaj miłości, swędziało przy pierwszej gorączce
już gdzieś głębiej, gdzie wstydziłam się powiedzieć

zbyt intymne na prawdę i wyzwanie
chowane pod rękawem, odkąd nie powiedział, że też to czuje
do dziś mam stygmat, w szkatułce pod skórą na pamiątkę

sekundy na celowniku, od tamtej chwili głowa do odstrzału
reszta pod ubraniem, uniknie zdemaskowania
dawno obeschła, niepodlewana w czasie

największych upałów podatności na epidemię
klimat sprzyja plażowiczom, pozwala zapomnieć
o pudełku bez czekoladek, tych spartaczonych już na wstępie

wtorek, 22 sierpnia 2017

839. Najęty jak najęty

Kłapouch skrycie mianował się królem zwierząt
anhedonią nakrapia się warzywa, dobre na ukojenie

rozjuszonych fantasmagorii, w smaku mdłe na zachętę
dzień jak co dzień głowa w czapce
w czapce słuchawki dyktują czego się zabrania

oczekiwać na wstępie, głowy gadają w czterech ścianach
podłączone do prądu, tak przesyłają sobie miłość
z Australii do Polaków w Wielkiej Brytanii
gorzcy w powrotach słodcy tylko pod kołdrą 
w dniu wynagrodzenia, potem chomik wraca do karuzeli

wymyślonej, by zwierzątko miało grafik
rozplanowane dążenie z przerwą na poidełko
koniecznie z procentem. zza szyby obserwują go dzieci

wytykają paluszkami, nie pytają
o zdrowy tryb życia, raczej o bieganie w miejscu

838. Którzy nie widzieli

nie dojdzie mnie swąd palonych nadgodzin
co najwyżej kłębek dymu, tyle co wdycham
przy porannym papierosie. jeszcze nie dowierzasz

można żyć bez kroplówki, rak języka wziął się wszak
z przedawkowania wi-fi, pypcie wskakują do zamkniętych ust
przenoszone bezprzewodowo, spokojnie mogę więc

całować trawę ziemię lizać wodospady
gdzie nie plułeś żargonem ułożyć alfabet
z nowych gatunków myśli, nie sądziłam

że taki we mnie pokład, zwykle cięty
martwą linią nożem budżetowym  
dzielony po równo, jak to było

w prowizorce Thule, miejscu którego nie ma
jak na takie okazało się całkiem żywotne
choć zebrało żniwa, gdzieniegdzie upomina się jego obywatel

z kosą na karku, rolnik na zwolnieniu
a wie co w trawie piszczy, błogosławieni
którzy nie widzieli a uwierzyli 

niedziela, 20 sierpnia 2017

837. Natura nie znosi próżni

bóbr nie przestanie ryczeć. jeszcze tu stoisz
na nic dwie ręce, można się tylko pokaleczyć

poddać torturze. mówisz, tamci mają gorzej
śmierć przy skroni zawstydza mi weltszmerc 

skrępowany zawraca, trzyma mnie za mięsień
im mocniej szarpie, tym bardziej kojarzę

zimno, gdy w piecu nienapalone
ciemność przy spalonej żarówce

wystawia diagnozę lekarz samozwaniec
spec nie leczyłby bowiem nieuchwytnej choroby

836. Dojrzewa w tobie człowiek

jeszcze pamięta was Ania jak szarpaliście warkocz
blizny na piegach to kolejna przewrotność
tam pod spodem wciąż ma twarz, choć mało kto widział

skupiony na nieuwadze. sąd nie wchodził w rachubę
na banicję skazywał samozwaniec, kto był winny
pierwszy rzucał kamień. teraz jest trudniej

plucie podchodzi pod samozapłon, trzeba delikatnie
doić gdy nie patrzy, a jeśli pyta (bo już coś niecoś
z tego trzyma pod kluczem) wykazać zyski ze sprzedaży

wsunąć grosz do kieszeni, resztę w obieg
taniec więcej więcej więcej
skok, piruet, a miało być statecznie 

piątek, 18 sierpnia 2017

835. Nad morzem mgły

z góry jesteście mrówki mrówek olbrzymy
malutka w końcu obejmuję domek dla lalek
dziecięcą wizję, niebezpiecznie dojrzewającą

w kontekście drzewa poznania
niewiadoma smakuje do momentu skosztowania
sekundę przed uniesieniem, później napięcie opada

rozmywa się, tonie w niej ziemia matek ojców
jeszcze ratuje się skała, tak, to dłoń pożegnalna
walczy z falą, milczę więc słyszę

ostatnie westchnienie drganie strun głosowych
kiedyś stanie na szczycie, pozna ten sam
kłąb myśli sen na jawie, usłyszy samotność

poprosi o zegarek, by uściślić oczekiwanie

czwartek, 17 sierpnia 2017

834. Carpe diem autem memento mori

niech odejdzie, kiedy pragnę najbardziej
gdy balon napełnia się powietrzem nijak sprowadzić
golema z powrotem, jego miejsce jest przy polach malowanych

gdzie błogosławi zmysłowość, drażnią kłosy pobudzane przez wiatr
oschłą glinę, środek ciężkości pułapkę na abstrakcję
dziką zwierzynę, istnieje sposób na oswobodzenie

jedyny pewny, kiedy czujesz
dreszcze pod skórą muśnięcie na plecach
ponętność obcych warg, dotyk któregoś wiersza

już wiesz, za czym tęskniłeś od poczęcia
kocha mocniej bardziej nie nudzi po pierwszym wrażeniu
dopiero po wykluciu, ptaszyno, pękniesz w czułym miejscu 

w stanie odpływu cogito, będę tam na ciebie czekać
tymczasem jedz, módl się i udawaj miłość

środa, 16 sierpnia 2017

833. O, ironio [...]

podmiot liryczny ujada choć milczy
krwawi rytmicznie, lecz nie szuka litości
żongluje tym, czego tak nie lubisz, ma tę przewagę

że oddycha pod zamarzniętą wodą, paruje gdy nie patrzysz
spływa solą z oczu, nie znasz imienia
a brzmi ono wielokropek, trójca nie najświętsza
wie o tobie mniej, a jednak czujesz negliż

sztuczkę metafor. pamiętaj, że figurą jest stylistyczną
o zbroi z lodu, kruchą czyni go misja
płomiennych przemówień, ma zadatki na krytyka

z wymówką, że tak naprawdę to niezbyt serio
nie znajdą go w ciemnym zaułku, wszak pija
kawę gorzką słodzoną, najlepszy lek na natchnienia

wtorek, 15 sierpnia 2017

832. O wojnie naszej pod wysokościami

cóż będę czynić w tak straszliwym boju
wątła, niebaczna, zadufana w sobie?

z lubością rzucam skórkę od banana
kradnę pocałunek uwiędłego
już w porze śniadania narcyza na zwolnieniu
od symbiozy, byłam w każdej tafli wody

aż zamknął się w sobie, ego zwinęło liście
już nie zakiełkuje, wstyd pokazać twarz bez filtrów

tarczy przeciw banicji. fotogeniczność trzeba wyhodować
jak i orientację - czas wertykalnej nie ma terminu ważności
ktoś przeważa szalę, niech żyją lżejsi

o pierwiastek (sic!) spirytualny 

831. Valar dohaeris

mesjasz umyka w sferze mikro i makro
robaczyna na Wielkim Wozie, kiedyś przybędzie
wierzę, siedzę i czekam, popcorn zaraz się skończy

a szykuje się seans, w drugim pokoju szczeka dziecko
nie moje, Piotruś Pani jeszcze ssie smoczek
piąty dzień, babcia spóźnia się ze zmartwychwstaniem 

zapuszczam korzenie, jak przystało na kwiat
różę dziejów, w pilocie wyczerpała się bateria  
nie płacę za prąd, wszak już zmierzcha, bez słońca

sucha i krucha, wyostrzam kolce zmysłów
zamiast jeźdźca widzę ptasie klucze
ciekawe, które drzwi otwiera współzależność 

830. Króliczek doświadczony

przy stole trunek, jeszcze zanim go podano
chowany pod poduszką na specjalne okazje
od snu do snu tasowanie poza kontrolą

bo tylko w tej karciance zdradzę namiętność
udrożnię gardło, niech śpiewa szczerą modlitwę
nie do rymu, zgodnie z nową regułą
klecenia poezji, chwytam zachód

zmierzch Impresji, chwila na uśpienie
choć woda jest głęboka, łódź utknęła gdzieś pośrodku
mam marzenie, retorykę wyssałam z małego palca

znam odpowiedź - to ta szuflada, do której
zwykle nie ma dostępu, opróżniam ją dość nieporadnie
bez okularów nie odczytam, nie trzeba

już dryfuję po zatoce, obcuję z żywiołem
kocham jego krople, niech podrażni suche fakty
nie wstydzę się dna, powietrze jest dla słabych

w końcu wypływam - to nie ten rodzaj przebudzenia

sobota, 12 sierpnia 2017

829. Credo

szczęśliwy o ulotnym duchu
albowiem ziemia lekką mu będzie

wróci o świcie, jak to obiecał
hipis antyku, poeta wyklęty
choć nie tak trudny. wiem, bo słuchałam
wtedy na górze, łyknęłam ascezę jednym wdechem

do zakrztuszenia, sekunda zawahania
przed zmianą stanu skupienia, lecz miałam jeszcze poczekać
widzieć, jak płynnie przenika, bo pozbył się okrycia
szytego z tkanek, przewodnika nerwów

od tamtej pory trudno spamiętać
jak dotykał słowem, podsuwał ciąg dalszy
scenariusza historii o pewnym miejscu
znanym każdemu, to jedyny dostępny seans

koniec przewidziało dziecko, już wtedy, gdy spytało
dokąd tatuś poszedł z tą obcą kobietą
zesłane na margines, z gębą na kłódkę
byłoby z niego coś, tymczasem trzyma się z daleka

kiedyś obudzi się bez wyrzutów sumienia
wiedziało co napisać, wtedy na górze
siedziało u Jego stóp, wena przyszła mimowolnie

piątek, 11 sierpnia 2017

828. Przenikanie pod jednym dachem

niech będą błogosławione brudy pod paznokciem
czuć przy uścisku, na pełnych obrotach
lepiłeś sobie gardło, teraz szczeka jak najęte

na każde moje
skomleć też trzeba umieć
jajo musi mieć skorupkę, inaczej rozpływa się
gęsto, lepko, po niespełnionych spod poduszki
cielesnych obietnicach, miałam pachnieć mięsem

a zawiodłam w przedsmakach. rano pieniążek
jak za przysługę, kup sobie w końcu
suszarkę do łez, choć i tak wiedzą

mają nas za seans, komórka społeczna
podsłuchiwana rozmowa telefoniczna
chyba dla pocieszenia, wszak za ścianą żyje się szeptem

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Skarpeta

Etap 0. - Być

Obudził się na zimnej podłodze, wciąż przykryty starym, wełnianym kocem z nieco wyblakłym od użytku pasiastym wzorem. Spod materiału wystawały zaledwie głowa z jednej i para bosych stópek z drugiej strony. Leżał nieruchomo, wpatrzony w niczym niezmąconą biel sufitu. Myślał.
- Be[1]
Zdawało mu się, że ktoś wołał go po imieniu, mimo to pozostał w niezmienionej pozycji. Usłyszał ten głos co najmniej kilka razy, nim wygramolił się spod koca, wstał i nadstawił uszu. Jedynym, co przerywało teraz ciszę, było tykanie. Tym bardziej zdziwiło ono Be, zważywszy na fakt, iż żadnego zegara nigdy w domu nie było. Chłopiec nie liczył czasu.
Podniósł z podłogi wełniane nakrycie i starannie ułożył je na drewnianym, nieco chwiejącym się łóżku, dopilnował też, by żaden róg nie pozostał zagięty. Spojrzał w stronę okna, przez które do niewielkiego pokoiku wpadały ostre promienie słoneczne. Tykanie ustało.
Miał na sobie tylko czarne spodenki, tak więc wyjął ze środkowej szuflady komódki biały T-shirt z czarnymi obszyciami i zaraz go włożył. Wydobył spod łóżka parę skórzanych, podniszczonych sandałków i wsunął je na stopy. Ponownie sięgnął, tym razem wyjmując skórzany worek ze sznurkiem służącym jako uchwyt na ramię. Włożył rękę do środka i z samego dna, ku ogromnemu zdziwieniu, wygrzebał czekoladowy batonik.
Rozejrzał się wokół siebie, jakby w obawie, że ktoś mógłby go podglądać. Chwycił długimi, chudymi paluszkami niebieską folię i delikatnie ją rozerwał, odpakowując smakołyk do połowy. Oblizał ubrudzone roztopioną czekoladą dłonie, napawając kubki smakowe jej oszałamiająco słodkim smakiem.
Już przymierzał się do zjedzenia pierwszego kęsa, kiedy drzwi do pokoju lekko się uchyliły. Ukazała się w nich na oko trzydziestoletnia kobieta o czarnych, sięgających pasa, spiętych z tyłu włosach, ubrana w długą do ziemi, jaskrawoczerwoną sukienkę z cienkiego materiału. Nie miała na sobie butów, przez co niczyjej uwadze nie uszłyby jej zgrabne, zadbane stopy. Zarówno ostre rysy twarzy, jak i skóra w kolorze kawy z mlekiem już na pierwszy rzut oka przypominały urodę Be.
- Co robisz? – spytała, obdarzając chłopca ciepłym uśmiechem.
Dziesięciolatek spojrzał na swoje palce, na których nie było śladu czekolady. W drugiej zaś ręce, zamiast trzymać ledwie odpakowany batonik, ściskał sznurek przywiązany do worka.
- Chłodno na zewnątrz. Ale i tak muszę cię posłać.
Be zdumiały słowa matki, chwilę wcześniej widział bowiem słońce w pełni okazałości. Obejrzał się w stronę okna, co utwierdziło go we wcześniejszym przekonaniu. Nie wypowiedział jednak swoich myśli, jedynie przytakując kobiecie.  
- Chodź do kuchni, dam ci pieniądze.

Zarzucił worek na ramię i wyszedł za matką, nie spuszczając z niej oka. Nawet po przekroczeniu progu, za którym zaraz schodziło się po drewnianych, gdzieniegdzie nadniszczonych schodach, nie patrzył pod nogi, zręcznie przeskakując na kolejne stopnie i śledząc wzrokiem kobietę. Jej widok zawsze stwarzał w nim poczucie bezpieczeństwa, był źródłem niczym niezastąpionego, wewnętrznego spokoju.
Pokój Be mieścił się na swego rodzaju poddaszu, oboje zeszli więc do właściwej części mieszkania. Na wprost znajdował się mały przedpokój z wzorzystym dywanem, prowadzący do drzwi wyjściowych. Po prawej wchodziło się do ciasnego pomieszczenia z dużym oknem i przykrytą kocem kanapą, na której sypiała matka. Po jednej stronie przy ścianie stały ciasno obok siebie szafa i biblioteczka zapchana mnóstwem pożółkłych książek, naprzeciw zaś na drewnianym stoliku znajdował się niewielki stary telewizor, przy dobrych wiatrach odbierający dwa kanały informacyjne i jeden z kreskówkami. Po lewej stronie od przedpokoju wchodziło się do schludnej, nieco przestronniejszej kuchni ze stołem i czterema krzesłami pośrodku. Na blacie leżał starannie rozłożony kraciasty obrus, właścicielka mieszkania dbała też o to, by zawsze stał na nim wazon ze świeżymi kwiatami, zwykle w barwach białej i stonowanego różu.
Be usiadł na jednym z krzeseł, uważnie obserwując każdą wykonywaną przez matkę czynność. Kobieta sięgnęła po leżące na przyległym do szerokiego okna nad blatem kuchennym parapecie metalowe puzderko, z którego wydobyła kilka drobnych monet. Spojrzała chłopcu głęboko w oczy i uśmiechnęła się ciepło, ukazując rząd równych, zadbanych zębów.
- Trzymałam je na specjalną okazję.
Uwielbiał, gdy w ten sposób na niego patrzyła. W chwilach, kiedy matki nie było w pobliżu, wystarczyło zamknąć oczy, by przywołać w myślach jej pogodny wizerunek. Nie zapomniał też pewnego dnia w szkole, kiedy jedna z pań pokazała dzieciom obraz przedstawiający Maryję z Dzieciątkiem. Wtedy to jakoby rozpoznał w osobie Świętej własną matkę – te same rysy twarzy, ten sam uśmiech i ciepłe spojrzenie, jakim obdarzała swych obserwatorów. Od tamtej pory w wyobraźni chłopca obie kobiety spoiły się w jedną i tę samą osobę.
- Posłuchaj mnie teraz uważnie. – Wyrwała syna z zamyślenia, kucając przy nim i przenikliwie spoglądając mu w oczy. Z jej oblicza zniknął na moment uśmiech, ustępując łagodnej powadze. – Pójdziesz na drugi koniec miasta, tam znajdziesz starego handlarza z długą, siwą brodą i w skromnych szatach. Rozpoznasz go po tym, że jest niewidomy na lewe oko.
Be przytakiwał posłusznie na każde wypowiedziane przez matkę słowo. Kobieta dała synkowi ostatnie wskazówki, po czym ujęła jego rękę za nadgarstek, włożyła mu do otwartej dłoni drobne monety i delikatnie zacisnęła na nich dziecięce paluszki. Na jej twarz znów powrócił ciepły uśmiech.
- Mój mały chłopiec. – Objęła go ramieniem i mocno przytuliła do piersi. Be zarzucił rączki na jej szyję, trwali przez dłuższą chwilę w mocnym, czułym uścisku. W końcu matka odsunęła dziecko od siebie, jednak wciąż trzymając je za ramiona. Patrzyli sobie prosto w oczy.
- Dam ci coś jeszcze.
Podniosła się z przysiadu i odeszła na moment do sąsiedniego pokoju. Be włożył monety do kieszeni spodenek, nasłuchując przy tym, jak matka otwiera szafę i coś z niej wyjmuje. Wróciła po krótkiej chwili, trzymając cienką, czerwoną skarpetę w nieregularne wzory, z dość dużą dziurą na pięcie.
- Załóż ją. Niech ci dobrze służy.
Be nie zadawał pytań, chodź szczerze zdziwił go ten gest. Powoli schylił się, by odpiąć rzemyk prawego sandała. Wyjął stopę z buta, po czym wsunął ją do bawełnianej skarpety. Przyglądał się przez moment gołej pięcie.
- Jest bardzo stara.
Spojrzał ponownie na matkę, dając jej w ten sposób znak, że uważnie słucha i doskonale rozumie to, co do niego mówi. Włożył z powrotem but, przyglądając się wyraźnej teraz różnicy między jedną a drugą stopą.
- Już czas. – Jej głos zawsze brzmiał łagodnie, nawet, gdy zwracała się do syna z powagą.
Be podniósł się z krzesła i sięgnął po worek. Stanął na baczność, ukazując w ten sposób gotowość do działania.
- Weź coś do jedzenia, czeka cię daleka droga – rzekła na koniec, pakując do tobołka małą kiść bananów. Ujęła obiema dłońmi twarz chłopca i delikatnie pocałowała go w czoło. 

Przekroczywszy próg mieszkania i przeszedłszy kilka kroków, obejrzał się jeszcze, dostrzegając wyglądającą zza drzwi matkę. Pomachali sobie nawzajem, po czym chłopiec poprawił worek na ramieniu i żwawym krokiem ruszył przed siebie.

~

Etap 1. -  Z twarzą i bez twarzy

Już od pierwszej chwili dał mu się we znaki miejski gwar. Idąc szutrową ścieżką przez główny bazar, mijał poszczególne stragany, na których roiło się od artykułów spożywczych, odzieży i mniej lub bardziej godnych uwagi drobiazgów. Z czasem zmuszony był przeciskać się przez tłum, co groziło zgnieceniem lub zadeptaniem pomniejszych osób jego pokroju. Tym bardziej więc godny podziwu wydał mu się siwy kundelek, zręcznie przemykający pomiędzy ludźmi. Wyglądał na szczęśliwego, choć z wyraźnym trudem niósł w pysku ogromną kość.  

Zaraz za bazarem rozpościerały się poszczególne dzielnice miasta. Be doskonale pamiętał ostrzeżenie matki, by nie zapuszczać się we wschodnie ulice, gdzie napady i kradzieże były na porządku dziennym, bez zawahania obrał więc drogę na wprost, później odbijającą nieco na zachód.
 Jednak i ten kierunek przysparzał odrobinę trudności, chłopiec musiał bowiem przejść przez dzielnicę nędzy, a ta napawała go niemal równym niepokojem, co wschodnia część miasta. Wszyscy, którzy kiedykolwiek natknęli się na tamtejszych mieszkańców, byli zgodni co do jednego – albo Bóg dawno o nich zapomniał, albo nigdy nie dowiedział się o ich istnieniu.
Nazywano ich dziećmi bez twarzy. Choć niewątpliwie przewagę stanowiły tam osoby dorosłe, były na tyle niskiego wzrostu i drobnej postury, że nie dawano im więcej niż dwanaście lat. Ich przydomek nie wziął się znikąd, każdy bowiem w miejscu oblicza miał czarną plamę, niczym maskę, której nie można zdjąć. Pozbawieni byli zmysłu wzroku, węchu i smaku, za to słynęli z doskonałego słuchu – jedynej, poza dotykiem, formy kontaktu ze światem. Mimo braku oczu miało się nieodparte wrażenie, że dzieci bez twarzy patrzą. Nikt z tych, którzy z jakichś przyczyn przechodzili przez dzielnicę nędzy lub zatrzymywali się w niej, nie pozostał przez jej mieszkańców niezauważony.
Podobne odczucie miał Be, gdy po raz pierwszy wkroczył do tego nieprzeciętnego półświatka. Gromada malców klęczących i grzebiących w ziemi w poszukiwaniu jedzenia od razu zwróciła ku niemu swe oblicza (czy też ich brak). Chłopiec zadrżał, zaniepokojony widokiem tej niewytłumaczalnej pustki, w której zdawała się drzemać swego rodzaju nieskończoność, jakaś nieprzenikniona przestrzeń. W tamtej chwili pomyślał, że tym, czym dla niego były dzieci bez twarzy, dla całej Ziemi był wciąż nieodgadniony kosmos.  
Krocząc niepewnie przez suchą, gdzieniegdzie tylko zarośniętą ziemię, zastanawiał się, w jaki sposób tutejsi mieszkańcy jedzą. Widział zaledwie, jak gromadzą swe znaleziska w podwiniętym odzieniu lub chowają po kieszeniach, nie wiedział jednak, co potem z nimi robią. Ciekawość dodawała mu odwagi, by uważniej przyglądać się małym ludziom, w końcu jednak zwyciężał lęk przed ich intrygującym, a zarazem mocno niepokojącym „spojrzeniem”. 
Nie spodziewał się ujrzeć tu czegokolwiek czy kogokolwiek poza tubylcami i ich mizernie prezentującymi się domostwami, tym bardziej więc zdziwił go widok torów kolejowych. Zaraz obok zaś dostrzegł nieznaczny ruch, jakby ktoś się przy nich kręcił. Ośmielił się podejść bliżej, nie zwrócił jednak uwagi pochylonego nad ziemią dziecka bez twarzy.
Po drodze natknął się na opróżnione, a wręcz wylizane opakowania po landrynkach, kawałki spleśniałego chleba i papierki po cukierkach. Domyślił się, że zapewne podróżujący tędy ludzie z wyższych sfer wyrzucają przez okno drobną żywność dla tutejszej biedoty. Zdziwiło go jednak, czemu tylko jedno dziecko poszukiwało tu jedzenia, podczas gdy pozostali węszyli w nieurodzajnej ziemi.
Przykucnął obok człowieczka i delikatnie go szturchnął. Niemałe było jego zdziwienie, gdy malec machnął lekceważąco ręką, nawet się nie odwracając. Be namyślił się chwilę, po czym otworzył swój skórzany worek i wyjął z niego banana.
- Chcesz?
Dopiero teraz ujrzał czarną nieskończoność, pokrytą u góry krótkimi, nieco rozczochranymi, jasnobrązowymi włosami. Be przekonany był, że ma do czynienia z chłopcem, choć po prawdzie nie mógłby nikomu tego udowodnić. Jedyne, co wyróżniało go od innych, to kraciasta, flanelowa koszula – zapewne jeden z podarunków pociągowych podróżnych.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, po czym tubylec w mgnieniu oka porwał banana i schował go za pazuchę. Be chciał coś powiedzieć, jednak dzieciak odwrócił się do niego plecami i kontynuował swe poszukiwania.
- Mam tego więcej.
Ponownie ujrzał brak oblicza. Powoli sięgnął do worka, nie spuszczając wzroku ze swego towarzysza.
- Dam ci całą kiść, jeśli coś dla mnie zrobisz.
Tubylec przekręcił głowę na bok, co mogło oznaczać, że zrozumiał komunikat. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, aż Be głośno przełknął ślinę i kontynuował swą myśl.
- Pozwól mi zbierać z wami żywność.
Dziecko przez moment nie reagowało, po czym pokręciło przecząco głową.
- Dlaczego nie?
Wskazał palcem tory kolejowe. Dopiero teraz Be dostrzegł przeraźliwie blade dłonie towarzysza, jakby pokryte śniegiem.
- Chodzi o podróżnych?
Człowieczek skoczył pomiędzy szyny, przywodząc na myśl małpkę. Jego chude, pokaleczone stopy barwą dorównywały rękom. Podparł się dłońmi o metalowe konstrukcje i podciągnął nogi, po czym zaczął się kołysać. Gdy już nabrał odpowiedniego tempa, zrobił maksymalny zamach i przekoziołkował w powietrzu.
- Dlaczego nie mogę z wami pracować?
Malec wyskoczył z powrotem na grunt. Naraz zadrżał i chwycił się za stopę. Upadł na bok, zaś z przeraźliwie białej podeszwy zaczęła sączyć się gęsta, bordowa krew.
- Nic ci nie jest?!
Be delikatnie ujął dziecko za nogę i przyjrzał się ranie. Człowieczek musiał nadepnąć na kamień lub odłamek szkła czy plastiku, nic jednak nie utkwiło w krwawiącym miejscu. Oderwał wąski kawałek materiału ze swego znoszonego odzienia i ciasno owinął nim stopę. Próbował wstać, jednak nie umiał utrzymać się na bolącej nodze. Be w porę chwycił go za rękę, chroniąc tym samym przed upadkiem.
Tubylec spojrzał na dziesięciolatka. Oczy potrafią tylko patrzeć, to zaś, czym dziecko obdarzało w tamtym momencie Be, było czymś o niebo głębszym. Chodź obaj siedzieli już bezpiecznie na ziemi, człowiek bez twarzy mocno ściskał rękę towarzysza. Była zimna, lecz nie tak, jak ciało nieboszczyka. W tej niemal pozbawionej barwy dłoni intensywnie tętniło życie.
Naraz ranny zadrżał, chwytając się za stopę. Be położył mu rękę na ramieniu, zastanawiając się, jak może pomóc bezradnemu nieznajomemu. Zaraz jednak, spojrzawszy na swoje nogi, doznał nagłego olśnienia.
Odpiął rzemyk prawego sandała. Zsunąwszy but, zdjął dziurawą skarpetę, pod którą skrywał małą, zadbaną stopę.
- To jedyne, co mogę ci dać.
Wyciągnął rękę do dziecka. Przez chwilę się wahało, po czym nieśmiało wzięło od Be podarunek. Przyjrzało się uważnie barwnym wzorom i dziurze w pięcie.
- Wiem, jest zniszczona. Tobie przyda się bardziej.
Człowieczek wsunął skarpetę na zranioną stopę. Dotknął palcem niezakrytej materiałem części. Be pomógł mu wstać, malec zachwiał się, lecz utrzymał równowagę. Zrobił krok do przodu, następnie kolejne bez pomocy towarzysza.
- Zaprowadzę cię do domu. Gdzie mieszkasz?
Dziecko nie zareagowało, dzielnie podążając przed siebie. Be zatrzymał się, odprowadzając go wzrokiem.
- Hej, jeszcze banany!
Zaszedł człowiekowi bez twarzy drogę, wydobywając z worka kiść żółtych owoców. Ranny pomachał ręką na znak rezygnacji, po czym obojętnie minął Be i kontynuował wędrówkę.
- Jak ci na imię?
Malec zatrzymał się, odwrócił i wskazał ręką skarpetę. Zaraz potem ponownie podjął marsz.

- Będziesz miał na imię Boon[2].

~

Etap 2. – Biała kobieta

Ścieżka przechodząca przez dzielnicę biedy prowadziła prosto do zachodniej części miasta, słynącej z największego dobrobytu. To tutaj mieszkali najbogatsi obywatele, żyli w dostatku i nie troszczyli się o to, co działo się poza ich małym światem.
Przechadzając się urokliwymi uliczkami, Be nie wiedział, na czym zatrzymać wzrok, wszystko bowiem wzbudzało w nim ogromny podziw. Pnące się do nieba budynki, brukowane ulice i czterokołowe pojazdy jak dotąd znał zaledwie z wyobrażeń i opowieści, co jednak nie mogło nawet w najmniejszym stopniu oddać wyjątkowości tego miejsca.
Skręcił w najbliższą przecznicę, prowadzącą pomiędzy nieznacznie oddalonymi od siebie budynkami. Dały mu się słyszeć gromkie śmiechy i okrzyki radości, ciekawość zaś nakazała mu podążyć za ich głosem.
Docierając do końca uliczki, znalazł się na ogromnym placu, pośrodku którego stał podłużny, elegancko nakryty stół. Wokół niego kręcili się schludnie ubrani kelnerzy, donosząc coraz to nowe potrawy i napoje. Be pociągał nosem, napawając się nieziemskim zapachem tych wykwintnych dzieł.
Ponownie usłyszawszy głosy, schował się w bocznej uliczce, nie spuszczając oka ze stołu. Po chwili dostrzegł zasiadających przy nim panów i panie, ubranych odpowiednio w garnitury i strojne suknie. Uwaga wszystkich skupiała się na jednej parze, Be pomyślał, że to zapewne przez wyróżniającą się białą kreację kobiety.
Uderzyła go różnorodność obserwowanych ludzi. Podczas, gdy w dzielnicy nędzy nijak było odróżnić jedno dziecko od drugiego, tutaj każdy okazał się niepowtarzalną indywidualnością. Różnorodność fryzur, kolorów włosów czy rysów twarzy świadczyły o tym najlepiej, nie mówiąc o wzroście czy ubiorze. Be nie umiał skupić się na jednej osobie, zaraz bowiem jego uwagę odwracała inna, nie mniej oryginalna od poprzedniej.
- Niech żyją J[3] i K[4]!   
- Niech żyją Kowalikowie!
Goście wznieśli toast, jednak nie to zwróciło szczególną uwagę Be. W tym samym momencie bowiem kelner położył na stole talerz z nieznanymi chłopcu smakołykami. Poczuł przeszywający zapach czekolady połączony z czymś równie słodkim i, jak się domyślił, rozpływającym się w ustach. Jedyne, czego w tym momencie pragnął, to zatopić zęby w jednym z takich łakoci.


[1] Wym. „Bi”.
[2] Z ang. „dar”, „dobrodziejstwo”.
[3] Wym. „Dżej”.
[4] Wym. „Kej”.
----------------------------------------
Przemknął po cichu wzdłuż ściany budynku i schował się za donicą z kwiatami. Poczekał na odpowiedni moment, by niepostrzeżenie wsunąć się pod stół. Siedział tam przez dłuższą chwilę, próbując uniknąć kopnięcia wierzgających nóg. Już miał wysunąć głowę spod blatu, gdy poczuł na brzuchu ukłucie zadane przez but, a zaraz po tym usłyszał przeraźliwy wrzask.
Kobieta gwałtownie odsunęła się od stołu, przez co krzesło odchyliło się do tyłu i upadło wraz z nią. Siedzący obok goście natychmiast zareagowali, pomagając poszkodowanej się podnieść.
- Tam coś jest! – piszczała, wskazując palcem miejsce, przy którym wcześniej siedziała. – Włochaty stwór!
Wszyscy obecni westchnęli głośno, podzielając niepokój kobiety. Jeden z panów zajrzał pod stół, natrafiając na wpatrzonego w niego śniadego dziesięciolatka.
- To chłopiec! – okrzyknął. – Ludzkie dziecko!
Goście ponownie westchnęli na widok zawstydzonego Be. Co poniektóre z pań wznosiły okrzyki obrzydzenia, inni zaś z ciekawością go obserwowali.
- Zajmę się nim, spokojnie.
Mężczyzna mocno chwycił chłopca za rękę. Już miał wyprowadzić go na główną ulicę, kiedy z miejsca podniosła się kobieta w białej sukni.
- Zaczekaj! Może ten malec jest głodny?
Spojrzenia, jakie obecni skierowali na gwiazdę uroczystości, nie świadczyły o aprobacie jej propozycji. Panie jeszcze dosadniej wyraziły swoje zdanie, prychając głośno i ostentacyjnie zatykając nos.
- Nie wygłupiaj się, J, to tylko przybłęda. – K położył rękę na ramieniu ukochanej.
- Dajcie mu coś do jedzenia!
Zrezygnowany mężczyzna przyprowadził chłopca do jego obrończyni. Kobieta spojrzała mu prosto w oczy, uśmiechając się ciepło. Wtedy to Be przypomniał sobie o matce, najlepszej i najpiękniejszej. Wspomniał też Maryję, którą niegdyś pokazano mu w szkole i w tym momencie obie znane mu kobiety ujrzał w białej nieznajomej.
- Na co masz ochotę, mały? – spytała zachęcająco.
Be nie nauczono powściągliwości. Od początku wiedział, czego chce i nie zamierzał się z tym ukrywać. Wyciągnął rękę przed siebie i wskazał palcem czekoladowe słodkości.
- Podajcie ptasie mleczko!
Goście przekazywali sobie talerz ze słodyczami, aż w końcu trafił do białej kobiety. Nim zdążyła pochylić się nad chłopcem, ten zdążył porwać dwa kawałki i oba naraz włożyć do ust.
- Przybłęda! Niewychowana przybłęda!
Siedzące obok zbulwersowanej damy panie jednoznacznie przytaknęły jej obeldze. Be jednak nie był świadomy tego, jak wielką wywołał sensację, bardziej bowiem zajmował go puszysty i delikatny smak nieznanych jak dotąd słodyczy. Ocierał ubrudzone czekoladą usta, wzbudzając jeszcze większą odrazę w kulturalnym towarzystwie.
- Masz, złotko, wytrzyj się.
Kobieta nie żałowała swej białej, wzorzystej serwetki. Jedną ręką ujęła chłopca za podbródek, drugą zaś skrupulatnie wytarła dziecięcą buzię. Be uśmiechnął się do niej szeroko, na co zareagowała chichotem.
- No już, J. Możemy go odprowadzić? – niecierpliwił się K.
Ukochana otworzyła szerzej oczy i lekko rozchyliła usta.
- Odprowadzić? To cudowne dziecko? Ależ K, ja go chcę przygarnąć!
Niemałe było zdziwienie, a wręcz wzburzenie, wśród wszystkich obecnych, łącznie z kelnerami. Jedna z pań upuściła kieliszek, wylewając czerwony napój na swą kremową suknię, inna zaś, chwilę wcześniej oplatająca wokół palców włosy, z wrażenia wyrwała z głowy cały ich kosmyk.
- Żarty sobie stroisz?! – Mężczyzna nie skrywał poirytowania, szarpiąc J za ramię.
- Ależ K, przecież marzyliśmy o dzidziusiu! A tu zobacz, dziecko nadeszło jak grom z jasnego nieba!    
- Przybłęda, a nie dziecko! Spójrz na niego, takich małych złodziejaszków masz w tym mieście bez liku.
- A co, jeśli ma pchły?! – odezwała się starsza pani z drugiego końca stołu. – Pchły, proszę was, lubują się w takich małych rzezimieszkach!
- Uspokój się, ciociu – nalegała łagodnie biała kobieta.
- To ty się uspokój, J – warknął ukochany, czerwieniejąc na twarzy. – W głowie ci się poprzewracało od tego toastu!
- Wyprowadźcie go stąd, chcemy zaczynać! – okrzyknęła ponownie starsza pani.
- No już, J, nie psuj nam tego dnia – dodał spokojniej K, po czym podał chłopcu rękę.
- Chodź, mały, odprowadzę cię.
- Ja go odprowadzę.
Ton J, choć zwykle łagodny, teraz nie znosił sprzeciwu. Ukochany machnął ręką zrezygnowany, biała kobieta ujęła więc jeszcze nieco ubrudzoną czekoladą dłoń Be i poprowadziła go w stronę wąskiej uliczki.
- No, nareszcie! – Usłyszeli za sobą niski głos starszej pani.

- Tutaj musimy się rozstać – rzekła smutno J, gdy już dotarli do głównej drogi.
Przenikliwie wpatrzony w kobietę chłopiec wzruszał ją bardziej niż cokolwiek innego. Objęła dłonią jego policzek, nawiązując głęboki kontakt wzrokowy.
- Dam ci coś.
Pochyliła się, by zsunąć biały pantofelek z prawej nogi, następnie zaś delikatnie zdjęła cienką pończochę. Jej suknia była na tyle długa, że tylko wprawne oko dostrzegłoby różnicę.
- Zachowaj to, by nigdy o mnie nie zapomnieć.
Be nie odezwał się ani słowem, przytaknął tylko na znak podziękowania. Choć poczucie stylu było nie bardzo znanym mu pojęciem, zrezygnował z założenia pończochy i schował ją do skórzanego worka.
- Muszę już wracać – powiedziała kobieta, po czym przykucnęła i mocno przytuliła chłopca. Be odwzajemnił jej uścisk, znów przywodzący mu na myśl matkę.
- Nie zapomnij o mnie. Proszę, nie zapomnij. – Otarła ręką łzę.
Już miała wstać, kiedy Be przytrzymał jej nadgarstek, zmuszając do pozostania w przysiadzie. Biała kobieta spojrzała na niego pytająco, jednak długo nie musiała czekać na odpowiedź. Chłopiec wyciągnął drugą rękę i przyłożył otwartą dłoń do jej brzucha. J wpatrywała się na zmianę to we wskazane miejsce, to na dziesięciolatka. W pierwszym momencie zbladła, jednak zaraz potem w jej policzki wstąpiły delikatne rumieńce.
- Ja… czy na pewno?
Be przytaknął, lekko unosząc kąciki ust. Kobieta chciała jeszcze coś powiedzieć, lecz ostatecznie zamilkła, odprowadzając wzrokiem cudowne dziecko. 

- K! – krzyczała, biegnąc ile sił w nogach do ukochanego. – K, nie uwierzysz, czego się dowiedziałam!

~

Etap 3. – Nastoletnia pani
         
Dzielnica zachodnia ciągnęła się w nieskończoność. Be zdążył zjeść już wszystkie banany, jednak głód szybko dawał mu się na powrót we znaki. Po drodze mijał wiele sklepów, lecz nie ryzykował kradzieży. Przeszło mu przez myśl kupno żywności za pieniądze podarowane przez matkę, wiedział jednak, że powinien je wydać tylko we właściwym celu.
Zatrzymał wzrok na witrynie księgarni, kiedy nagle jego uwagę przyciągnął jeden z jej klientów. Twarz wysokiego mężczyzny w średnim wieku wydała mu się znajoma, nie potrafił jednak dociec, gdzie i kiedy mógł go spotkać. Wyglądał interesująco, gdy poprawiał kapelusz lub okręcał wąsy wokół palca, skupiony na studiowaniu tytułów kolejnych pozycji na półkach. Przez długi do ziemi płaszcz sprawiał wrażenie wyższego i szczuplejszego, niż to zapewne było w rzeczywistości.
Be obserwował każdy jego ruch, wciąż próbując przypomnieć sobie, kim jest ten tajemniczy mężczyzna. Na co dzień nie widywał zbyt wielu obcych, tym bardziej to spostrzeżenie wydało mu się czymś niewyjaśnionym.
Odprowadzał kapelusznika wzrokiem, gdy ten odchodził od kasy z książką w ręku i kierował się w stronę wyjścia. Przekroczywszy próg księgarni, rozejrzał się, po czym dopiero poszedł na wprost. Be nie spuszczał z niego oka, niepewny czy zaryzykować i podejść do niego. W końcu postanowił nie porzucać całkowicie tego pomysłu i udał się za wysmukłą sylwetką.
Próbował naśladować jego charakterystyczny sposób chodzenia. Wyprostowany, z dumnie postawioną głową, powoli stawiał dość duże kroki, znacznie zginając kolana, co przypominało lekkie przysiady. Szli tak przez jakiś czas pomiędzy budynkami mieszkalnymi, dopóki uwagi Be nie zwróciły odgłosy dobiegające z jednego z nich. Najwyraźniej dwie kobiety prowadziły ożywioną dyskusję czy wręcz kłótnię, nie był w stanie jednak rozróżnić samodzielnych słów. Zaledwie na moment spuścił wzrok z kapelusznika, kiedy ten zdążył zniknąć niewiadomym sposobem, zważywszy na to, że od głównej ulicy nie odchodziły żadne przecznice. Be pomyślał, że najprawdopodobniej tajemniczy mężczyzna wszedł do jednego z tutejszych mieszkań.
Naraz z budynku, z którego chwilę wcześniej dobiegała głośna rozmowa, wybiegła kobieta w średnim wieku. Miała długie, farbowane na rudo włosy, ubiór zaś sprawiał, że gdyby nie pierwsze, nieznaczne zmarszczki na twarzy, mogłaby być uznana za nastolatkę. Koszulka we wzory, kwiecista spódniczka i jasnoróżowe pantofelki z kokardkami zwracały uwagę i niewątpliwie ujmowały ich właścicielce co najmniej kilka lat.
- Przepraszam – zaczepiła chłopca. – Którędy do szkoły?
Be wzruszył ramionami. Pierwszy raz przebywał w zachodniej dzielnicy, oczywistym było więc, że nie orientował się w terenie.
- Och, wielka szkoda! To mój pierwszy dzień, na pewno się spóźnię!
Chłopca szczerze zdziwiły słowa kobiety. Do jego szkoły chodziły przecież tylko kilkuletnie dzieci, nie znał jednak tutejszych zwyczajów.
- No nic, popytam innych.
Be jeszcze długo odprowadzał ją wzrokiem, obserwując przy okazji, jak pyta kolejnych przechodniów o drogę. Podczas gdy jedni wydawali się równie zdumieni widokiem „nastoletniej” pani, inni nie reagowali inaczej niż jak na każdą inną napotkaną osobę.
Jego uwagę, jak uprzednio ożywiona dyskusja, naraz odwrócił dochodzący z tego samego mieszkania głośny trzask tłuczonego naczynia. Ciekawość nie dawała mu spokoju, postanowił więc dowiedzieć się, kim była druga lokatorka.
Drzwi zastał lekko uchylone. Delikatnie je trącił, zaglądając nieśmiało do środka. Jego oczom ukazało się skromnie urządzone wnętrze z maleńką kuchnią, w której ewidentnie, sądząc po odgłosach, ktoś się krzątał. Dobiegł go zapach pieczonego mięsa, co sprawiło, że zupełnie zapomniał o uprzedniej niepewności.
Jeszcze zanim wszedł do mieszkania, usłyszał wesoły, dziewczęcy śpiew. Powoli skradał się na palcach, co chwilę dostrzegając przemykającą w tę i we w tę młodą lokatorkę. Jej długie, ciemne włosy splecione były w gruby warkocz, a domowy ubiór przykrywał kuchenny fartuch. Nie mogła mieć więcej niż dwanaście lat.
Niemałe było jej przerażenie, gdy ujrzała śniadego chłopca. Odskoczyła z piskiem, o mało co nie upuszczając łyżki.
- Kim jesteś?! – Zdenerwowała się, wyciągając przed siebie trzymany sztuciec niczym miecz. – I co robisz w moim mieszkaniu?!
Be zaczął nerwowo machać rękami, nie mogąc wykrztusić z siebie słowa.
- Jesteś złodziejem?!
Zrobiła zamach, chłopiec zaś zwinął się w kłębek, osłaniając głowę przed uderzeniem. Dziewczynka przyglądała mu się przez chwilę, po czym opuściła łyżkę.
- No dobra, chyba nie masz złych intencji. Zaraz będzie obiad, zjesz z nami?
Be przytaknął nieśmiało, spoglądając uważniej na swoją towarzyszkę. Zachwyciła go jaskrawozielona barwa jej oczu, zadarty nos i ledwie dostrzegalny dołeczek w kąciku ust.
- Na co się gapisz? – spytała, uśmiechając się zaczepnie.
Chłopak szybko odwrócił wzrok, lekkie rumieńce zdradziły jednak onieśmielenie. Dziewczynka nakryła obrusem kuchenny stół, na który następnie położyła talerze i sztućce, co chwilę przy tym zerkając z sympatią na swego gościa.
- Możesz zająć miejsce. Mamusia powinna zaraz być.
Be niepewnie usiadł na krześle obok dziewczynki, zastanawiając się, dlaczego druga lokatorka miałaby wrócić tak szybko, skoro chwilę temu wyszła w wyraźnym celu. Nie zadawał jednak pytań, przyglądając się, jak długowłosa wyjmuje z piekarnika i kładzie na stół naczynie z soczyście pachnącą pieczenią.
- Nie mówisz za wiele – stwierdziła, nakładając mu na talerz dorodny kawałek.
- Poczekaj, jeszcze ziemniaki! – okrzyknęła ze śmiechem, gdy Be zabierał się już do jedzenia.
- O, chyba właśnie wróciła.
Usłyszeli odgłos kroków i zatrzaskiwanych drzwi. Chwilę potem w progu pojawiła się znana chłopcu rudowłosa pani.
- Nie trafiłaś, prawda? – Dziewczynka bardziej stwierdziła, niż spytała.
- Trafiłam, trafiłam! – oznajmiła kobieta. – Powiedzieli mi, że zapisy trwały do wczoraj.
- Oj mamo, nie dopilnowałaś tego? – jęknęła z rezygnacją, nakładając mięso na kolejne talerze.
- Pójdę do tej drugiej szkoły – odparła niewzruszona, zasiadając do stołu. – Wprawdzie jest dalej, ale mają stołówkę. W tej tutaj nie mają stołówki.
- I tak będę musiała gotować – mruknęła córka, nakładając każdemu ziemniaki.
- O, widzę, że wpadłeś – powiedziała do chłopca, biorąc w ręce sztućce.
- Znacie się?
- A tak, pytałam go o drogę – odpowiedziała ruda, przeżuwając pierwszy kęs pieczeni. – Lee, wyjmij, proszę, sok. Jest w górnej półce.
Dziewczynka, której imię dopiero teraz poznał Be, postawiła na stole trzy szklanki i każdą napełniła jabłkowym napojem.
- Włóż tą koszulkę do prania – poleciła dziewczynka matce. – Nosisz ją już od tygodnia.
- Pasuje mi do spódnicy! – żaliła się matka, wychylając duszkiem zawartość szklanki.
- Smakuje ci, kolego? – spytała, obdarzając Be uroczym uśmiechem.
Chłopiec przytaknął, ochoczo nabierając kolejne kęsy. Pierwszy raz od dłuższego czasu miał okazję zjeść ciepły posiłek, w dodatku przyrządzony przez tak zjawiskową istotę, jaką w jego mniemaniu była Lee.
 - Może chciałbyś się wykąpać? – zaproponowała matka. – Córciu, zaprowadź go do łazienki, ja pozmywam.
Be ze skrywaną niechęcią odszedł od stołu, nie zdążył bowiem zjeść wszystkiego. Jednak gdy poczuł na dłoni silny uścisk delikatnej ręki Lee, posłusznie poszedł za nią. Zaprowadziła go do równie ciasnego, co kuchnia, pomieszczenia, którego większość zajmowała biała miska.
- Widziałeś kiedyś wannę? – spytała Lee.
Be pokręcił przecząco głową. Dziewczynka odkręciła zawór, z którego zaczął cieknąć gęsty strumień wody.
- Na półce masz mydło – wskazała palcem, chłopiec jednak nie odrywał wzroku od urokliwej, niemal idealnie gładkiej twarzy towarzyszki.
- Hej, słuchasz mnie? – potrząsała nim lekko, aż obudził się z zamyślenia. – Jakbyś czegoś potrzebował, zawołaj.
Jeszcze przez dłuższą chwilę po jej wyjściu wpatrywał się w drzwi. Od pierwszego spotkania z Lee miał wrażenie, jak gdyby znał ją całe życie. Po opuszczeniu przez nią łazienki naraz doznał nieznanego mu wcześniej uczucia głębokiej pustki.
Powoli się rozebrał, porzucając ubrania na podłodze. Ostrożnie zakręcił zawór tak, by strumień przestał się lać. Najpierw nieśmiało zanurzył koniuszki palców u stóp, zaraz jednak, przekonawszy się, że woda jest przyjemnie ciepła, wskoczył do wanny, mocząc całe ciało.
Przez kilka chwil siedział nieruchomo, napawając się kąpielą. Sięgnął po mydło, wdychając jego słodkawy, owocowy zapach. Przypomniał sobie, że to właśnie tę przyjemną woń poczuł, gdy po raz pierwszy zbliżył się do Lee.
Wyjął korek z wanny, a następnie sięgnął po przygotowany przez dziewczynkę ręcznik. Nie zdążył jeszcze dokładnie się wytrzeć, nim usłyszał pukanie do drzwi i znany mu dobrze, melodyjny głosik.
- Mogę wejść?
Be nie odpowiedział, Lee nacisnęła więc klamkę i zajrzała do środka. Chłopak szybko owinął się ręcznikiem, dziewczynka zaś, ujrzawszy go takim, wybuchnęła śmiechem.
- Mogłeś powiedzieć, żebym nie wchodziła! – Jeszcze bardziej rozbawiły ją wyraźne rumieńce na policzkach kolegi. – Przyniosłam ci czyste ubranie.
Be skupił uwagę na świeżej odzieży, na którą składała się bielizna, dość duża koszulka i spodenki.
- To po starszym bracie – zachichotała. – Pewnie będą trochę za duże, ale to jedyne, co mam.
Chłopak odważył się odwzajemnić szeroki uśmiech. Po wyjściu Lee jeszcze długo jego myśli krążyły wokół dołeczka w kąciku ust.
Ubrania były zdecydowanie za duże na drobną posturę Be, co w przypadku koszulki nie sprawiało takiego kłopotu, jak zsuwające się spodnie. Po otwarciu drzwi stanął jak wryty, nie spodziewał się bowiem czekającej zaraz za nimi Lee.
- Wiedziałam, że będą za duże! – zachichotała, co natchnęło chłopca szczególnym entuzjazmem. – Można je związać sznurkiem.
Z trudem powstrzymywał drżenie ciała, gdy dziewczynka obejmowała go prowizorycznym paskiem i wiązała na kokardkę. Z podziwem przyglądał się zręcznym ruchom jej drobnych, delikatnych palców.
- Teraz lepiej? – spytała, budząc go z zamyślenia.
Przytaknął, odważywszy się na krótki moment nawiązać z Lee kontakt wzrokowy. Wciąż pozostawał pod urokiem jej dużych, szklistych oczu.
- Chodź, pokażę ci mój pokój – oznajmiła, ciągnąc go za rękę.
Jego oczom ukazało się małe, skromnie urządzone, lecz urocze wnętrze. Oprócz łóżka, szafy i biurka stała tu niewielka biblioteczka, przywodząca chłopcu na myśl domowy zbiór książek.
- Lubisz czytać? – spytała.
Be przytaknął, obserwując jak Lee wyciąga z półki ładnie oprawiony tomik.
- To moja ulubiona – oznajmiła z entuzjazmem. – Znasz?
Chłopiec spojrzał na okładkę. Przedstawiała ona jasnowłosą dziewczynkę, zapewne królewnę, sądząc po bufiastej, różowej sukience i diademie na głowie. Be pokręcił głową przecząco.
- Och, oczywiście, przecież to nie dla chłopaków! – okrzyknęła ze śmiechem. – Obejrzyj je sobie, może którąś będziesz znał.
Wskazała mu biblioteczkę, po czym wyszła z pokoju. Dziesięciolatek nie zastanawiał się długo i od razu zaczął przeglądać poszczególne pozycje. Większości tytułów nie kojarzył, przypuszczalnie z tego samego powodu, co w przypadku pierwszej książki. Z zamyślenia wyrwał go dopiero powrót Lee.
- Przyniosłam ciasteczka – oznajmiła z uśmiechem. – Mam też twój tobołek.
Położyła na biurku talerzyk ze słodyczami, worek zaś położyła obok łóżka. W pierwszym momencie Be miał ochotę porwać kilka smakołyków na raz, jednak coś zmusiło go, by się powstrzymać.
- Proszę, częstuj się.
Uległ pod wpływem prośby. Nieśmiało sięgnął ręką po oblane kolorową polewą ciastko i powoli ugryzł. Dziewczynka obserwowała każdy jego ruch.
- I jak, smakują? Sama piekłam.
Be potakiwał entuzjastycznie, zjadając szybko słodycz. Lee roześmiała się głośno, co odrobinę go onieśmieliło.
- Nie krępuj się, jedz, ile chcesz.
Chłopiec sięgnął po następne ciastko, po czym powrócił do przeglądania kolejnych pozycji na półce.
- I co, znalazłeś coś ciekawego?
Jak zwykle nie odpowiedział, czytając kolejne tytuły. Lee siedziała na łóżku, wpatrując się w widok za oknem i zajadając słodycze.
- Ładny mamy dziś dzień, prawda? W sam raz na kąpiel w jeziorze albo spacer po mieście.
Be nie usłyszał tej uwagi, spoglądając na pierwszy znany mu tytuł. Delikatnie wyjął pożółkłą książkę z odrywającą się okładką i nieco zatartym tytułem.
- O, masz coś. – Spojrzała na tomik. – Znasz to?
Chłopak przytaknął. Usiadł blisko Lee, po czym zaczął wertować podniszczone kartki.
- To książka brata – oznajmiła. – Nigdy jej nie przeczytałam. O czym jest?
Be nie zwrócił uwagi na towarzyszkę, wciąż przeglądając zawartość. W końcu natrafił na poszukiwany fragment, ujął dłoń Lee i wskazał jej palcem odpowiedni wers.
- Mam przeczytać? – Chłopak potwierdził kiwnięciem głową.
Dziewczynka odchrząknęła.
- Kto jednak w górach Gros Ventre nad rzeką Metsur stanie nad mogiłą Apacza, ten powie:
„Tu spoczywa Winnetou, wielki czerwonoskóry człowiek”. A gdy kiedyś szczątki ostatniego z Indian zgniją w zaroślach i w wodzie, wtedy szlachetnie myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie dano jej osiągnąć wielkości.”[1]
Spojrzała ze zdumieniem na chłopca.
- Och, to takie trudne! – oznajmiła z żalem. – Rozumiesz coś z tego?
Be przytaknął, wzbudzając tym wyraźny podziw w dziewczynce.
- Jesteś mądrzejszy, niż się wydaje – stwierdziła z uznaniem, co wywołało w chłopaku poczucie dumy.
- Późno już – westchnęła smutno, wpatrzona w wiszący na ścianie zegar. – Mam tyle na głowie!
Dziesięciolatek zebrał w sobie odwagę i delikatnie ujął warkocz Lee. Przesuwał rękę wzdłuż splątanych włosów, czemu dziewczynka uważnie się przyglądała.
- Jesteś miły – powiedziała, jednak już nie z taką pewnością siebie, jak poprzednio.
Be sięgnął po swój worek. Jedyne, co w nim trzymał, to drobne pieniądze i pończochę podarowaną mu przez białą kobietę. Wyjął ją teraz, by wręczyć swej nowej przyjaciółce.
- To dla mnie? – westchnęła, nie dowierzając.
Chłopak przytaknął. Dziewczynka wzięła do rąk cienki materiał ozdobiony koronką, przyglądając mu się z każdej strony.
- Nie masz drugiej do pary? – spytała z nadzieją w głosie.
Be pokręcił przecząco głową.
- Nie szkodzi, i tak jest piękna. Dziękuję.
Niemałe było jego zdziwienie, gdy pochyliła się i pocałowała go w policzek. Naraz zesztywniał, jakby rażony prądem.
- Chodź, odprowadzę cię do drzwi.

Jeszcze długo potem miał wrażenie, że wciąż czuje delikatny dotyk dziewczęcych ust. Mijając kuchnię, oboje spojrzeli na siedzącą przy stole matkę, skupioną na czytaniu lektury.
- Uczysz się? – spytała córka.
- Jutro mój pierwszy dzień – odparła rudowłosa. – Muszę być przygotowana.
Be przyjrzał się twarzy kobiety. Nagle coś go olśniło, coś, czego jak dotąd nie zauważył. Dopiero spojrzawszy w oczy nastoletniej pani, uświadomił sobie wcześniejszą nieuwagę.
 
- J. – To było pierwsze i ostatnie słowo, jakie wypowiedział podczas tej wizyty.

~

Etap 4. – Czarne oko
   
Wyszedł na zewnątrz, nie bardzo wiedząc, dokąd teraz się udać. Przypomniał sobie polecenie mamy, w myśl którego miał odnaleźć starego, siwego handlarza niewidomego na lewe oko. Miał nadzieję, że natknie się na niego na tutejszym targu.
Kupcy różnili się od tych, których znał ze swojej dzielnicy. Przede wszystkim oferowany przez nich towar już na pierwszy rzut oka wydawał się o niebo lepszej jakości, a co za tym idzie, oczekiwano za niego odpowiednio wysokiej ceny. Be po raz pierwszy widział biżuterię z prawdziwego złota i srebra, odzież z trudno dostępnych tkanin, takich jak jedwab czy len, a także szeroki wybór najróżniejszych słodyczy, na widok których od razu pociekła mu ślinka. Musiał jednak oprzeć się pokusie oglądania smakołyków, skupiając całą uwagę na handlarzach. Przeszedł już obok wielu straganów, jednak żaden ze sprzedających nawet w najmniejszym stopniu nie przypominał opisanego przez matkę starca.
Zmęczony żmudnymi poszukiwaniami, postanowił zasięgnąć języka u spotykanych kupców.
- Starcy nie zwykli stać w upale albo zimnie i handlować rupieciami – odparł mu jegomość sprzedający biżuterię. – Sprawdź na obrzeżach, może to jakaś nowa moda.
Zgodnie z poleceniem Be oddalił się od centralnej części dzielnicy, jednak i tutaj nie spotkał osoby starszej niż pięćdziesiąt lat. Było tu za to o wiele więcej kobiet, handlujących towarami nieco niższej, lecz wciąż cennej wartości.
- Starcy nie ruszają się z domów – odpowiedziała pokaźna sprzedawczyni odzieży. – A jak już wyłażą, to byle co wyżebrać!
- A czy nie widziano tu mężczyzny niewidomego na lewe oko? – Be od razu pożałował, że wcześniej o to nie pytał, mina handlarki zdradziła bowiem, że doskonale wie, o kim mowa.
- Czarne oko! – okrzyknęła olśniona. – Niektórzy nazywają go też piratem, choć w tym kapeluszu i płaszczu przypomina raczej detektywa niż morskiego wilka.
- Kapelusz? – Be otworzył szerzej oczy i rozwarł usta. – I płaszcz?
- A tak, inteligencja! Ale ten wąsik, no, no, niczego sobie!
Chłopiec najprawdopodobniej nie usłyszał ostatnich westchnień handlarki, w mgnieniu oka bowiem zerwał się i chwilę później biegł bez wytchnienia w stronę ulicy, na której mieszkała Lee. Dopiero długo po tym zastanawiał się, jakim cudem przegapił tak ważny defekt w wyglądzie tajemniczego mężczyzny.
Nie zatrzymał się przy mieszkaniu znajomej dziewczynki, choć w głębi duszy bardzo tego pragnął. Zdeterminowany natychmiastowym odnalezieniem czarnego oka, pukał do drzwi kolejnych mieszkań albo nerwowo szarpał za klamki. Z co poniektórych okien wyglądali zdziwieni lokatorzy i obserwowali poczynania nieznajomego. W końcu, zniechęcony bezowocnymi próbami, Be usiadł na środku drogi i schował twarz w dłoniach. Siedział tak przez dłuższą chwilę, ulegając bezradności. Dopiero spojrzawszy na oddalone nieco mieszkanie Lee doznał olśnienia – przecież mógł zapytać ją o kapelusznika!
Ledwie zerwał się z ziemi, stanął jak wryty, usłyszawszy za sobą niski, męski głos.
- Szukałeś mnie, chłopcze?
Be nie wierzył własnym oczom. Oto w pełni okazałości stał przed nim wąsaty jegomość, ubrany jak zwykle w długi płaszcz. Tym razem chłopiec nie przegapił ciemnej plamy w miejscu lewego oka.
- Przejdźmy się. – Podał dziecku rękę. Be ujął ją nieśmiało, po czym oboje udali się w stronę targowiska.
- Piękny dziś mamy dzień – rzekł, jakby do siebie. – Pewnie dziwi cię mój ubiór, co? Och, to dość skomplikowana sprawa. – Jego głos nabrał niepokojąco poważnego tonu. – Bo widzisz, Be, ja umieram.
Chłopiec bynajmniej nie spodziewał się tak bezpośredniego wyznania. W tamtym momencie niemal nie przeszło mu przez myśl pytanie, skąd czarne oko zna jego imię. 
- Zapewne pamiętasz jeszcze dzieci bez twarzy? – Tym razem Be wyraźnie zdziwiła wiedza kapelusznika. – Dla nich już nie ma nadziei, podobnie jak dla mnie. Na szczęście tego samego nie można powiedzieć o tobie.
Uśmiechnął się delikatnie, jednak nie świadczyło to o zbytniej radości. Be mimowolnie silniej zacisnął trzymaną przez mężczyznę dłoń.
- Wbrew pozorom to nie my tracimy nasze oblicza – kontynuował, spoglądając przed siebie. – To świat sprzedaje i kupuje przeróżne twarze, chowając za nimi prawdziwych ludzi. To choroba równie nieuleczalna, co nasza.
Be miał wrażenie, że nie do końca pojmuje znaczenie tych słów. Nie miał jednak wątpliwości co do tego, że czarne oko próbuje wyjaśnić mu coś bardzo ważnego.
- Spójrz na nich. – Pokazał palcem handlarzy i klientów, gnieżdżących się przy stoisku z przecenioną biżuterią. – Tyle indywidualności, tyle par oczu, tyle nosów i ust. Tyle przeróżnych masek! Ale uwierz, gdybyś zajrzał pod każdą z nich, znalazłbyś tę samą czarną dziurę.
Chłopak przyjrzał się po kolei poszczególnym osobom. Przy tej okazji przypomniał sobie uroczystość na cześć J i K, podczas której doznał odczucia bliskiego temu, o którym mówił teraz kapelusznik. Coś w tych ludziach sprawiało, że chciało się ich naśladować, tyle że nie miał pewności, czy była to chęć upodobnienia się do nich, czy też pragnienie indywidualności. Jeśli to nie jedna i ta sama mrzonka, pod którą nie kryje się absolutnie żadna wartość.  

- Widziałeś już wiele – podjął czarne oko po chwili milczenia. – Wiesz, jacy potrafią być ludzie. Teraz czeka cię najtrudniejsza próba.
Chłopca bardzo zaniepokoiły te słowa. Wbił przenikliwe i pytające spojrzenie w swego rozmówcę, z niecierpliwością oczekując rozwinięcia myśli.
- Możesz mówić, co chcesz, ale mam już swoje lata i przeżyłem niejedno. A jednak, poniekąd wbrew temu, co próbuję ci wyjaśnić, nigdy nie potrafiłem i wciąż nie potrafię pogodzić się z utratą twarzy.
Be poczuł lekkie ukłucie w klatce piersiowej. Zaczął się zastanawiać, po co właściwie szukał kapelusznika i jaki cel chciała w ten sposób osiągnąć jego mama.
- Dostałeś od matki drobne pieniądze – mężczyzna odpowiedział jakby na rozważania chłopca. – Nie powiem ci jednak, co powinieneś za nie kupić. Sam doskonale wiesz.
Dziesięciolatek podrapał się po głowie, czując się zupełnie zagubionym w trudnych dla niego rozważaniach.
- Czy pan jest handlarzem? – spytał nagle, zbaczając z tematu.
- Dokładniej mówiąc, przedstawicielem handlowym. – Kapelusznik uśmiechnął się, po czym naraz spoważniał. – Ale to ostatnia rzecz, o którą powinieneś mnie teraz zapytać.
Be spochmurniał, zrozumiał bowiem, jak banalne było jego dociekanie w porównaniu z wizją odejścia z tego świata.
- Chyba wiem, co chciałbym kupić – oznajmił z nutą niepewności. – Nie jestem jednak pewien…
- Czy to słuszny cel? Uwierz mi, że tak.
Mogłoby się zdawać, że ciemne oczy chłopca zabłysły na myśl o spełnieniu swego skrytego pragnienia. Nie uszło to uwadze kapelusznika.
- Widzisz, jakie to proste? Wystarczyło słowo przyzwolenia. A powinieneś mieć tę pewność nawet bez niego.
Be uśmiechnął się szeroko. Jego serce naraz przepełniła nadzieja na coś pięknego, coś, czego wcześniej nie był w stanie nawet sobie wyobrazić. Poczuł pełną gotowość do działania, słowa czarnego oka szybko jednak sprowadziły go na ziemię.
- Nie zapominaj, że to będzie najtrudniejsza próba.

Zanim chłopiec i kapelusznik rozstali się na dobre, mężczyzna zapytał:
- Wiesz, kim jestem, Be?
Dziesięciolatek już wcześniej rozważał to zagadnienie, dlatego bez zastanowienia odpowiedział.
- Pan jest moim ojcem. Ojcem, którego nigdy nie miałem.
Mężczyzna roześmiał się głośno, co wyraźnie zdumiało Be. Nie uważał, by ta rozmowa miała być powodem do radości.
- Znasz powiedzenie „w czepku urodzony”? Nie? Bo widzisz, mój drogi, ja urodziłem się w skarpecie na jednej nodze. Bywaj zdrów!

Be odprowadzał wzrokiem kapelusznika tak długo, dopóki ten nie zniknął mu z oczu. Zaraz potem udał się w planowane miejsce, by dokonać najwłaściwszego zakupu.



[1] Karol May, Winnetou. Tom III.
----------------------------------------
~

Etap  3./5. – Pocałunek

- Ile za te róże? – Wyrwał z zamyślenia grubą kwiaciarkę. – Tyle wystarczy? – Pokazał jej drobne pieniądze.
- Niech no spojrzę. – Ziewnęła przeciągle, nie zakrywając ust, po czym wzięła od chłopca monety i przeliczyła.
- Oj, oj, kochanieńki, za tyle to co najwyżej jedna taka róża. Albo jeden z tych bukiecików. – Wskazała małe wiązanki.
Be namyślił się przez chwilę. Choć o kwiatach wiedział tyle, co o dobrych manierach, intuicja podpowiadała mu, by zasugerować się jakością, a nie ilością.
- Jaki kolor? – spytała kwiaciarka, gdy zdecydował się na kupno róży.
Dopiero w tym momencie pojawił się prawdziwy problem, chłopiec bowiem kompletnie nie wiedział, czym kierować się przy wyborze. Próbował skojarzyć barwy ze wspomnieniami, jednak nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy.
- Widzę, że się wahasz. – Kwiaciarka uśmiechnęła się, ukazując rząd nieco krzywych zębów. – Podpowiem ci coś. Każdy z kolorów ma swoją symbolikę.
Be spojrzał pytająco i z zaciekawieniem na kobietę.
- Czerwona jest bezpośrednim wyrazem miłości – zaczęła tłumaczyć – pomarańcz zaś to pierwsza sugestia uczuć. Białe oznaczają głęboki szacunek. Różowe wyrażają zachwyt nad kimś lub podziękowanie. Czarne wręcza się zmarłym, ale zapewne nie to jest twoją intencją.
- A niebieska? – spytał chłopak.
- Niebieska? Nie mam tutaj… ach, została jeszcze jedna!
Pośród wymienionych przez kobietę kolorów zawieruszył się ledwie dostrzegalny błękitny kwiat. Gruba pani wyjęła go delikatnie i obejrzała z każdej strony.
- Och, na szczęście się nie zniszczyła – westchnęła z ulgą.
Już miała odłożyć różę na miejsce, kiedy powstrzymały ją słowa dziesięciolatka.
- Co oznacza kolor niebieski?
Kwiaciarka uśmiechnęła się szeroko.
- To nadzieja, chłopcze. Gdy dzieje się źle, niebieska róża oznacza wiarę w lepsze jutro.
Be nie musiał dłużeć się zastanawiać. Zostawił kobiecie wszystkie posiadane monety i opuścił stragan jako posiadacz jedynego w swoim rodzaju kwiatu.

Im bliżej był celu, tym większe czuł poruszenie. Ręce wyraźnie mu drżały, a serce biło nienaturalnym rytmem. Gdy w końcu stanął przed drzwiami mieszkania, zrobił głęboki wdech i lekko zapukał.
Odczekał chwilę, jednak nikt mu nie otworzył, próbował więc ponownie. Im dłużej jednak czekał, tym większy wzrastał w nim niepokój. W końcu, gdy postanowił sam nacisnąć klamkę, w mgnieniu oka drzwi rozchyliły się, a niska, drobna istota rzuciła mu się w ramiona.
Bał się spojrzeć jej w twarz. W ułamku sekundy dostrzegł coś, czego absolutnie nie chciał widzieć. Obejmując mocno Lee, modlił się w duchu, by świadomość najgorszego była tylko złudzeniem.
Delikatnie odsunął ją od siebie. Łza rozpaczy momentalnie zakręciła się w jego oku, a następnie spłynęła po śniadym policzku. Jedynie wyobraźnia mogła dostrzec dawny blask jasnozielonych oczu i dołeczek w kąciku ust na niczym niezmąconej czerni.
Stali tak przez dłuższą chwilę. Lee z oczywistych względów milczała, przepełniała ją jednak nadzieja na usłyszenie głosu przyjaciela. Słuch dziewczynki bez twarzy wyczulił się na tyle, że ciężki oddech chłopca drażnił uszy niczym najwyższe tony.
- To dla ciebie – powiedział chłopiec, wręczając długowłosej niebieską różę. – Dopiero teraz zrozumiałem, co ten podarunek oznacza.
Lee chwyciła go za rękę i wprowadziła do mieszkania. Zadrżał na widok trupiobladej dłoni, napawał się jednak bijącym od niej ciepłem, będącym dostatecznym dowodem na życie.
- Mama jest w domu? – spytał.
Dziewczynka pokiwała przecząco głową, Be domyślił się, że J udała się w końcu do szkoły. Ta sama J, która jeszcze niedawno karmiła go ptasim mleczkiem!
Zaprowadziła chłopca do znanego mu pokoiku z biblioteczką. Usiedli na łóżku, nie spuszczając z siebie wzroku, jeśli można było powiedzieć tak o Lee.
- Widzisz mnie? – zapytał.
Przytaknęła, po czym ujęła dłoń Be i położyła ją na swojej klatce piersiowej w okolicach serca.
- Umierasz, prawda?
Nie odpowiedziała. Wstała i wyszła na moment z pomieszczenia, wracając ze szklanym wazonikiem wypełnionym wodą i włożoną weń niebieską różą. Położyła ozdobę na biurku i przez chwilę wpatrywała się w nią przenikliwie.
- Nieważne. I tak cię kocham, Lee.
Zadrżał na dźwięk własnych słów, nie spodziewał się bowiem po sobie tak śmiałego wyznania. Dziewczynka odwróciła się i wlepiła w niego przenikliwe spojrzenie, skryte gdzieś w czarnej otchłani.
Usiadła obok chłopca i ujęła obie jego dłonie. Nigdy wcześniej ani później nie odczuł ciepła porównywalnego z dotykiem rąk dziewczynki bez twarzy. Zaraz jednak rozstał się z tą przyjemnością, Lee bowiem schyliła się i zaczęła ściągać skarpetki. Be z uwagą przyglądał się tej czynności, zastanawiając się nad jej celem.
- To dla mnie? – spytał, gdy dziewczynka wręczyła mu swoją własność.
Pokiwała twierdząco głową. Chłopiec obejrzał dziergane dzieła, przewlekane nieregularnymi wzorkami. Spojrzał na Lee, która pokazywała palcem na siebie.
- Sama je uszyłaś? – Potwierdziła przytaknięciem.
- Dziękuję.
Już miał zabrać się do wkładania skarpetek, kiedy dziewczynka powstrzymała go, przytrzymując za nadgarstek. Gdy spojrzał na nią pytająco, uniosła drugą rękę i palcem pokazała miejsce, gdzie niegdyś znajdowały się usta. Be zawahał się przez moment, jednak widząc niezmienną postawę Lee, pochylił się i delikatnie dotknął ją wargami we wskazanym miejscu. Przez tych kilka chwil bliskości doznał nieznanego mu uczucia równoczesnej pełni i pustki, jakby w tym geście zjednały się ze sobą nicość i nieskończoność, spełnienie i brak. Dopóki nie oderwał ust, miał Lee całą dla siebie, zarazem jednak doświadczył ogarniającej dziewczynkę i powoli postępującej czerni.

- Chodź ze mną, Lee – zaproponował, gdy już stali przy wyjściu.
Pokiwała przecząco głową. Pokazała palcem stopy Be, które schowane były teraz we wzorzystych, dzierganych skarpetach.
- Chodzi o mamę? – bardziej stwierdził niż spytał.
Lee przytaknęła. Be spochmurniał, nie mogąc pogodzić się z rozstaniem. Dziewczynka narysowała w powietrzu uśmiech na swoim braku twarzy, na co chłopiec lekko uniósł kąciki ust.

- Do zobaczenia, Lee – szepnął, przekraczając próg mieszkania. Aż do wschodniego krańca zachodniej dzielnicy nie uronił łzy.

~

Etap 2./6. – Ostatni Apacz

Długo po swej wędrówce Be nie umiał przypomnieć sobie, którędy dotarł z powrotem do dzielnicy nędzy i jakim cudem nie umarł z głodu, rozpacz bowiem odebrała mu wszystkie zmysły i stłumiła wszelkie potrzeby.
Przeklinał chorobę. Przeklinał czarne oko za to, że uczynił go nieszczęśliwym. W końcu przeklinał moment, w którym po raz pierwszy ujrzał Lee, a także dzień wyruszenia w podróż. Gdy już miał przekląć w myślach matkę, uzmysłowił sobie, że nienawiść prowadzi go donikąd.  

Zanim jeszcze przekroczył granicę ojczyzny dzieci bez twarzy, dał mu się odczuć nieprzyjemny chłód. Wcześniej zdarzało się, że powiewał lekki, orzeźwiający wiaterek, jednak nigdy zimno nie było tak dotkliwe.
Nie miał przy sobie niczego do narzucenia, obejmował się więc rękami, szczękając przy tym zębami. Dużym pocieszeniem okazały się zagrzane w skarpetkach stopy i za duża koszulka, którą można było włożyć do spodenek.
Oprócz lodowatych powiewów, dała mu się we znaki niemal niczym niezmącona cisza, wcześniej przerywana ludzkim gwarem, odgłosami zwierząt czy poruszaniem się pojazdów. Be uświadomił sobie, że choć kroczy główną drogą, od dłuższego czasu nie natknął się na żadnego tubylca czy podróżnego. Dopiero po tym, co miał wkrótce ujrzeć, zorientował się, gdzie tak naprawdę przebywał i skąd ten brak znaku życia.

Musiał podążać inną niż poprzednio drogą, nie rozpoznał bowiem tej części dzielnicy nędzy. Trawa rosła tu gęściej, zaś tory kolejowe odnalazł dopiero później, odbijające mocno w prawo, nie zaś biegnące równolegle do obranej przez niego ścieżki. Pierwszą osobą, którą spotkał, jeśli można tak powiedzieć, zważywszy na okoliczności, było leżące pośrodku pustkowia dziecko bez twarzy.
Be podbiegł natychmiast do człowieczka, chcąc dociec przyczyny jego bezruchu. Chwycił nieznajomego za ramię i przewrócił na plecy. Przyłożył ucho do jego klatki piersiowej, jednak nie usłyszał spodziewanego bicia serca. Ułożył bezwładne ręce na brzuchu, nogi zaś złączył razem, tylko tyle mógł zrobić dla pozbawionego tchnienia tubylca. Podążył przed siebie, z trudem próbując nie wyobrażać sobie podobnej sytuacji z Lee. Nie zaszedł daleko, nim dostrzegł coś, co bez przesady można było nazwać cmentarzyskiem.
Dziesiątki porozrzucanych po suchej ziemi drobnych ciał przyprawiły Be o dreszcze. W niektórych miejscach z trudem przechodził pomiędzy ciasno ułożonymi obok siebie pozostałościami po tutejszych mieszkańcach, z których twarzy, czy też ich braku, nijak nie potrafił odczytać emocji towarzyszących przy umieraniu. Rozglądał się z niepokojem, próbując jakimś cudem rozpoznać Boona – wciąż pamiętał imię, jakie nadał w myślach swemu przyjacielowi.
Naraz uzmysłowił sobie, że ogromną szansą może być poszukiwanie chłopca w skarpecie na prawej nodze, w dodatku mającej dziurę w pięcie. Zaczął więc nie tylko wypatrywać krótkowłosych dzieci, lecz również oglądał kolejne pary stóp. Choć odeszła od niego wszelka nadzieja na spotkanie z żywą istotą, postanowił sprawdzić, czy ktoś go nie usłyszy.
- Boon! Boon, gdzie jesteś?! – powtarzał na okrągło, uważnie patrząc po kolejnych schowanych w czarnej otchłani twarzach. Choć chłodny wiatr wciąż dawał mu się we znaki, dopadło go dotkliwe uczucie pragnienia.
Ostatnim razem bez problemu znalazł w dzielnicy nędzy niewielkie jezioro, z którego czysta woda nadawała się do picia. Tory kolejowe pomogły mu wyznaczyć odpowiedni kierunek, tak więc podjął żwawszy marsz, wciąż jednak przyglądając się kolejnym dzieciom.

Znalazł go przy brzegu. Jak wcześniej Boon trzymał się z dala od grupy, szukając żywności obok przejeżdżających pociągów, tak teraz samotnie leżał przy zbiorniku wodnym.
- Boon! Boon, żyjesz?! – krzyczał Be, pędząc do utraty tchu.
Uklęknął obok dziecka, delikatnie unosząc jego głowę. Przyłożył ucho do klatki piersiowej i naraz się rozpromienił, usłyszawszy nieznaczne uderzenia serca.
- Nie odchodź, przyjacielu – ledwie wydobywał z siebie drżący głos. – Nie rób mi tego, Boon!
Głaskał go po czole, odgarniając na bok pozlepiane od brudu kosmyki. Nie starał się powstrzymywać płaczu – krople jedna po drugiej spływały po dziecięcych policzkach, naraz tworząc wodospad rozpaczy.
- Poznałem cię już z oddali – mówił, połykając słone łzy. – Nie musiałeś mieć skarpety na nodze, wszędzie bym cię poznał!
Pochylił się nad człowieczkiem, łkając głośno i bez opanowania. Naraz jednak zesztywniał, czując na plecach dotyk dłoni.
- Boon! – krzyknął, ujmując trupiobladą rękę. – Dlaczego ty?! – Po raz kolejny wybuchnął płaczem. – Dlaczego wy wszyscy?!
Schował twarz w dłoniach. Dopiero po chwili zauważył, że przyjaciel resztkami sił próbuje napisać coś na mokrym od wody piachu.
- Co robisz, Boon? – spytał, ocierając łzy.
Nie czekał długo na odpowiedź, słowo bowiem było krótkie, ale za to bogate w znaczenie.

GŁÓD

Mimo koślawych liter, napis był czytelny. Wtedy Be otworzył szeroko oczy, w jednym momencie bowiem zarówno pojął wszystko, jak i przestał cokolwiek rozumieć. Kolejny potok łez zalał jego dziecięcą twarz na wspomnienie całodziennych żmudnych poszukiwań żywności przez tutejszą ludność. Znów wyobraził sobie zmarniałą, wychudzoną Lee, która nie jest w stanie nawet poprosić o cokolwiek.
Ponownie chwycił Boona za rękę, tym razem jednak była to bezwładna kończyna, zimna jak powiewający co chwilę wiatr. Be wydał z siebie przeraźliwy okrzyk, który poniósł się echem przez całą okolicę, po czym mocno objął leżącego na wznak przyjaciela.

Wiedział już, że nie ma czego szukać w dzielnicy nędzy. Jedynym śladem, jaki pozostawił po sobie, był starannie wypisany na mokrym piachu napis, który na długo pozostał tak niezatarty, jak niezauważony.

TU SPOCZYWA BOON, WIELKI CZŁOWIEK BEZ TWARZY. STAŁ SIĘ ON WIELKI, CHOĆ NIE DANO MU OSIĄGNĄĆ WIELKOŚCI.

~

Etap 1./7. – Kość zgody

Na widok znanej dzielnicy, w której urodził się i wychował, w jego sercu na moment zagościł pokój i szczęście. Zaraz jednak radość ustąpiła dawnej rozpaczy, która kiedyś zatrze się pod wpływem czasu, jednak nigdy nie zaniknie.
Z obojętnością przyglądał się kolejnym straganom, na których jak co dzień roiło się od łowców wyprzedaży lub klientów zachłannych nawet bez specjalnej zachęty. Przedzierał się przez tłum, obojętny na popychania czy mniej lub bardziej przypadkowe kuksańce. Naraz jednak jego uwagę zwróciła przemykająca mu między nogami włochata istota.
Siwy kundelek nigdy nie ulegał nerwowej aurze, beztrosko przemierzając bazar i z powodzeniem żebrząc o jedzenie. Nie inaczej było dzisiaj – psiak kłapał pyskiem, żując coś, jak wynikało z zaangażowania wkładanego w tę czynność, bardzo smakowitego.
Be zapragnął nagle przywołać do siebie czworonoga, nie miał jednak przy sobie niczego, co mogłoby wzbudzić jego zainteresowanie. Wychodząc w nieco odludne miejsce, przykucnął, obserwując z uwagą zwierzaka. Kundelek siedział z wywieszonym językiem, oglądając się za kolejnymi przechodniami.
- Hej, piesku! – zawołał Be. Jednak dopiero, gdy zagwizdał, czworonóg nadstawił uszu i zwrócił uwagę na chłopca.
- Chodź do mnie – powtarzał, pogwizdując co chwilę. Posmutniał, widząc jak pies odbiega w przeciwną stronę.

Tym większe więc było jego zdziwienie, gdy po niedługiej chwili poczuł na nodze dotyk mokrego nosa. Odwrócił się gwałtownie, o mało co nie potykając się o wpatrzonego w niego zwierzaka. Psiak wesoło merdał ogonem, w pysku zaś trzymał malutką kosteczkę.
- A jednak przyszedłeś – mruknął Be, po czym uklęknął i zaczął głaskać czworonoga po głowie. Kundelek usiadł i położył swoją własność na dłoni chłopca.
- Chcesz aportować? – spytał, na co pies zareagował z żywym entuzjazmem.
Dziesięciolatek wstał, zrobił duży zamach i rzucił kość daleko przed siebie. Nim zrobił kilka kroków, siwy był już z powrotem. Be powtórzył czynność kilka razy, aż zaszedł w najlepiej znaną mu okolicę.
Westchnął głęboko na widok ledwie wyróżniającej się pośród licznych domostw chatki. Nim podszedł pod same drzwi, w oknie ukazała się dobrze mu znana, najpiękniejsza na świecie kobieca twarz.
- Be! – okrzyknęła, wybiegając na powitanie.
Rzucili się w objęcia, siwy kundelek zaś skakał wokół nich i szczekał głośno, jakby podzielając entuzjazm. Trwali w mocnym uścisku przez kilka chwil, aż matka oderwała od siebie syna i spojrzała mu głęboko w oczy.
- Gdzieś ty się podziewał, Be?! Och, tak się martwiłam! Wejdź do środka.

Nim zamknęła drzwi, do pomieszczenia wpadł rozbrykany czworonóg. Kobieta westchnęła z dezaprobatą, jednak nie wygoniła kundla.
- Widzę, że masz na nogach dwie skarpety – stwierdziła z uznaniem, spoglądając na stopy chłopca. – I w dodatku niezniszczone. Jestem z ciebie dumna.
Pochyliła się i ucałowała synka w czoło.
- Nie uwierzysz, ile widziałem i kogo poznałem! – okrzyknął z entuzjazmem Be.
- Najważniejsze, że nie wróciłeś boso – odparła z powagą matka. – Zjesz coś dobrego?
Chłopiec przytaknął ochoczo. Spojrzał na swoje stopy i kilka razy powtórzył w głowie wypowiedziane przez kobietę słowa. Uśmiechnął się do siebie, w tej jednej sekundzie bowiem pojął to wszystko, co jak dotąd nie układało mu się w sensowną całość.

- Najważniejsze, że nie wróciłem boso.

~

Epilog – Śpiąca królewna

Dzień chylił się już ku końcowi, gdy dziewczynka bez twarzy stała pośrodku swego pokoju, wpatrzona w stojącą na biurku niebieską różę, wraz z którą powracały najpiękniejsze wspomnienia. Tak naprawdę jej nie widziała, doskonale jednak pamiętała, w którym miejscu ją postawiła. Wyciągnęła rękę, by dotknąć delikatnych płatków, przypadkiem jednak natrafiła na kolczastą łodygę. Natychmiast odsunęła ukłuty palec i odruchowo przyłożyła go w miejsce ust. Zamiast spodziewanej ulgi poczuła zaledwie, jak kropelki krwi spływają po czarnej skórze.

Nazajutrz obudziła się w wyjątkowo dobrym nastroju. Udała się do łazienki, pamiętając jak co dzień o porannej toalecie.
Zanurzyła trupioblade dłonie w cieknącej z kranu przy umywalce wodzie i przemyła twarz. Niemałe było jej zdziwienie, gdy zamiast idealnie przeźroczystej cieczy zobaczyła czarne zabarwienie. Ponownie nabrała odrobinę i spryskała policzki z tym samym skutkiem. Sięgnęła do półki po mydło owocowe i zaczęła silnie pocierać nim okolice oczu, nosa i ust. Z każdą chwilą coraz wyraźniej wyczuwała kolejne części ciała.
Przetarła twarz ręcznikiem, po czym spojrzała w wiszące nad umywalką lustro. Westchnęła głośno na widok tak dobrze znajomych jasnozielonych oczu i dołeczka w kąciku ust.

~~~~~~~~~~~~~~