czwartek, 28 sierpnia 2014

175. Bariera porządku

Czuję ich zapach.
Dopiero teraz,
Gdy ktoś mi powiedział,
Że to nie tak
Pachnie świeża trawa.

Nie mam gdzie się schować;
Zdaje się,
Jakby żadna już myśl
Nie była moja.
Jakby każde słowo
Miało być ryzykiem.

Czekam,
Aż zabiorą mi uśmiech;
Aż ukarzą
Za choć jedno
Ciepłe spojrzenie.
Oddychamy ich powietrzem,
Mamy w sobie,
Co nigdy wcześniej
Nie było nasze.
Co nam pozostanie?

Jeszcze nigdy
Druga osoba
Nie była mi
Tak droga.
Dzielimy zalążki własnych myśli,
Rozdajemy uczucia;
Zostajemy z niczym.

Póki nie rozdzieli nas
Bariera porządku,
Nowych zasad,
Nauczmy się ufać,
Gdzie wciąż jeszcze
Panuje bałagan.
Gdzie w roztargnieniu
Coś jest w stanie
Zmusić do refleksji.

Ten nasz nieład wewnętrzny,
Co rodzi
Najgłębsze wartości;
Tam zaczną sprzątać.

środa, 27 sierpnia 2014

174. Lakierki

Każdy mój sen
O długich włosach;
Każda wizja
W sukienkach,
W różnych kolorach;
Przeplata się
Obca,
Jakby była znajoma.

Wiem,
Że to jedna, ta sama;
Czarne lakierki na stopach.

Kiedy spotkamy się?
Kiedy dowiem się,
Jak kochać
Twoją skrytą osobę?
Ty pierwsza o mnie pomyślałaś;
Znasz mnie tak długo;
Czekasz,
Aż nadejdzie nasz czas;
Aż rozpoznam
Czarne lakierki na stopach.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Gaspar; "Rozdział 3 - Las elfów"

Całą noc nie mogłem zmrużyć oka. Nic w tym dziwnego, zważywszy na to wszystko, o czym dowiedziałem się ubiegłego dnia.
Zacząłem zastanawiać się nad właściwie najmniej znaczącymi dla mnie aspektami . Choćby nad szkołą – ktoś w końcu, prędzej czy później, zwróci uwagę na moją nieobecność. A matka? Co jej mam powiedzieć?
Nie zdążyłem jednak dokończyć moich rozmyślań…

Widziałem we śnie drogę biegnącą przez jaskinię – dziwne, wydała mi się znajoma. Szybko przypomniałem sobie, że w dzieciństwie miało miejsce coś podobnego – tyle, że wtedy potwornie bałem się pająków, stąd ich obecność we śnie. A teraz?
Czułem strach, jednak uparcie szedłem śladami insekta. Po jakimś czasie natrafiliśmy na rozdroże. Pająk udał się w lewo. Pójść za nim, czy na przekór wybrać drugą opcję?

Ciekawość  przeważyła – śledziłem go dalej.  Jednak szybko pożałowałem tej decyzji.
Zaniepokoił mnie zapach świeżej krwi i krzyki, które usłyszałem po chwili. Im dalej szedłem, tym było ich więcej – dosłownie, jakby ktoś przeżywał ciężkie tortury. Nagle coś dotknęło mojego ramienia, jednak, odwróciwszy się, nie dostrzegłem nikogo.
Zrobiło mi się zimno. Coraz głośniejszy hałas, coraz węższy tunel, znów czyiś dotyk… W desperacji  usiadłem pod skalną ścianą, zatkałem uszy, zamknąłem oczy i z całych sił zacząłem krzyczeć…

Po chwili uciszyłem się i podniosłem powieki. Dostrzegłem, że siedzę samotnie i w ciszy w szerokim korytarzu jaskini. Nie czułem ani zapachu krwi, ani niczyjego dotyku. Złudzenie?
Szybkim ruchem podniosłem się z ziemi i zawróciłem.  Odetchnąłem z ulgą, gdy mój sen zaczęło przerywać  trzaskanie talerzami…

Przypomniałem sobie, że mama dziś wcześniej wychodzi do pracy.

·          

Zgodnie z poleceniami pana Faltona, nie zabrałem nic ze sobą. Ubrałem najwygodniejsze ciuchy, ułożyłem włosy, przejrzałem się jeszcze raz w lustrze – piękny jak zawsze!
Już miałem wychodzić, kiedy przypomniałem sobie o ważnej dla mnie rzeczy; coś zmusiło mnie, żeby schować ją do kieszeni i zabrać ze sobą. Mówię tu o kostce do gry na gitarze, jedynej pamiątce, która została mi po ojcu. Podobno był w tym dobry. Nie miałem okazji się o tym przekonać…

Wszedłszy do zielarni, nie zastałem nikogo. Tylko Fobby siedział na swoim miejscu i właśnie był w trakcie jedzenia posiłku. Podszedłem bliżej, żeby go pogłaskać. Jego zachowanie niczym nie różniło się od psa czy kota. Magiczne czy niemagiczne – wszystkie zwierzęta są takie same.
Zdziwiła mnie nieobecność profesora i Neris – już dawno powinni tu na mnie czekać. Spojrzałem pytająco na stworka – usłyszałem tylko odgłos oblizywania się.
Dla zabicia czasu, postanowiłem bliżej przyjrzeć się stojącym na półkach książkom. Co od razu rzuciło mi się w oczy – nie dość, że ich tytuły napisano w zupełnie nieznanym mi języku, podobnie jak księga czarodziejów, to jeszcze litery odwrócone były do góry nogami.  Zanim zdążyłem wziąć do ręki którąkolwiek z nich, usłyszałem za sobą trzaskanie w klatce. Ktoś jednak zdecydował się mi pomóc.

- Czwarta od lewej, z pozłacanym grzbietem – usłyszałem w głowie znajomy głos.
Zgodnie z poradą sięgnąłem po ową księgę; wbrew pozorom była lżejsza nawet niż gazeta. Otworzyłem na pierwszej stronie, na której widniał tytuł po angielsku: „Las elfów”.
Już miałem przewrócić następną, gdy poczułem zapach trawy i świeżego powietrza.

Podniosłem głowę znad książki i dosłownie otępiałem – znajdowałem się w lesie!
Zorientowałem się, że wszystkie pozostałe strony były puste. Porzuciłem księgę na trawie; obejrzałem się i nie dostrzegłem, co chyba oczywiste, biurka profesora. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, klatka z Fobbym stała dokładnie w tym samym miejscu, tyle, że na ziemi.
Nie zastanawiając się, wypuściłem go stamtąd i poleciłem, żeby szedł za mną. Nie trzeba go było prosić – jak zdążyłem się przekonać, był inteligentny bardziej, niż niejeden człowiek. Udaliśmy się w głąb lasu.
Nie czułem lęku – miejsce to napawało mnie wręcz spokojem i przyjemnością. Świeże powietrze, drzewa, kwiaty… Raj dla miłośników natury.
Stworek zachowywał się całkiem jak pies – węszył i zjadał wszystko, co wpadło mu do jego paszczy, po czym doganiał mnie i szedł zaraz przy mojej nodze. Z każdą chwilą lubiłem go coraz bardziej.

Po chwili wędrówki dostrzegłem jezioro, oddalone o kilka kroków stąd. Zbliżywszy się, zauważyłem osobę siedzącą nad brzegiem. Wolnym krokiem podszedłem i palnąłem:
- Przepraszam, czy mógłbym prosić o pomoc?
Postać poderwała się gwałtownie i odwróciła w moją stronę.
Był to chłopak, na oko odrobinę starszy ode mnie, wysoki, przystojny blondyn, dobrze zbudowany - zupełnie jak z okładki magazynu mody,  tyle, że ubrany w brązową, skórzaną kurtkę, przecierane spodnie i wysokie buty. Sądząc po jego urodzie nietrudno mi było domyślić się, że mam do czynienia z najprawdziwszym elfem. Co ciekawe, nie wydało mi się to szczególnie dziwne, mimo że jeszcze wczoraj wyśmiałbym każdego, kto potwierdzałby istnienie kogoś takiego.

Przyglądał mi się przez chwilę nieco przerażonym wzrokiem.
- Nie powinieneś tutaj być. Choć za mną! – powiedział nerwowo. Ja również zacząłem nabierać obaw.

Pobiegł wzdłuż brzegu jeziora i nakazał, żebym udał się za nim. Wziąłem stworka na ręce, aby przypadkiem po drodze go nie zgubić.

Dlaczego nie powinienem tutaj być?!
- Czy mógłbym prosić o słowo wyjaśnienia? – zagadałem w biegu.
- Jak chcesz przeżyć, to siedź cicho! – zbył mnie nerwowo.

Nie odezwałem się już więcej, dopóki nie dotarliśmy na miejsce – musiałem wspiąć się na zwisającą z drzewa drabinę, a następnie wejść do czegoś, co przypominało domek na drzewie, zupełnie taki, jaki budowałem w dzieciństwie z kolegami.
- Tu na razie będziesz bezpieczny – powiedział.
- Wyjaśnisz mi, o co tutaj chodzi? – niecierpliwiłem się.
- Posłuchaj, młody, nie wiem, jakim cudem się tu znalazłeś, ale jak ktokolwiek się dowie, że trzymam tu kogoś z zewnątrz, nie darują ani tobie, ani, tym bardziej, mi.

Próbowałem udawać, że nie rozdrażniło mnie określenie „młody”.
- Ja tym bardziej nie wiem, siedziałem sobie w zielarni i nagle znalazłem się tutaj…
- Czekaj, czekaj – w zielarni, mówisz? – zainteresował się.
- Owszem, u profesora Faltona… - wydukałem.

Zastanowił się chwilę.
- Kim ty, u diabła jesteś?!
- Gaspar Duch, miło mi – uśmiechnąłem się głupio i wyciągnąłem rękę.
- Chcesz  powiedzieć, że jesteś synem Elthariona?!  - zaskoczenie zmieszało się z nerwami.
- Tak szczerze powiedziawszy, dowiedziałem się o tym wczoraj i wciąż nie za bardzo w to wierzę.

Nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Widziałem jednak, że fala gwałtownych emocji opadła.
- Ale ty nie jesteś blondynem… - odparł zdziwiony.
- Cóż, natura nie była dla mnie tak łaskawa, jak dla ciebie. - odparłem ironicznie.

Odwzajemnił mój uśmiech. Widać było, że już wyluzował. Swoją drogą, poczułem jako taką dumę, że jestem kojarzony na tak szeroką skalę.
- Wybacz to całe najście. Nie wiem, czy ci powiedziano, ale elfy nie wpuszczają absolutnie nikogo do swojego lasu. Dlatego też zdziwiła mnie twoja obecność. Jak to się wydarzyło?
- Wziąłem do ręki książkę z biblioteczki w zielarnii…
- Taką z pozłacanym grzbietem? – przerwał mi.
- O tak, właśnie taką. Zostawiłem ją przy wejściu do lasu…
- Zostawiłeś ją?! – znów się zdenerwował.
- A co miałem z nią zrobić?! – mnie również napięcie wzrosło.
- Zostań tu i absolutnie nie wychodź, ani nie wydawaj żadnych dźwięków, wrócę za moment. Na pewno przy wejściu?
- Tak, przy wejściu. – odparłem zrezygnowany.

Rzeczywiście nie musiałem długo czekać, aż elf przyjdzie z powrotem z księgą.
- Jest jeszcze coś, o czym nie wiem? – na szczęście nie był już zły.
- Tego nie jestem ci w stanie powiedzieć. – odpowiedziałem, również pogodnym tonem.
- Czemu ta księga jest pusta? – zapytałem.
- Bo to nie żadna księga, tylko teleport.  A zielarnia jest jednym z trzech punktów magicznych.
- Punktów magicznych? – że też profesor nic mi na ten temat nie powiedział.
- Jak na razie powstały tylko trzy. Ten,  z którego ty skorzystałeś, jest łącznikiem z naszym lasem. Właściwie jest pierwszym wybudowanym współcześnie, bo tylko my postanowiliśmy się wam ujawnić  i nawiązać jakiś kontakt.
- Z tego co widzę, to żałujecie tej decyzji… - powiedziałem, trochę z wyrzutem.
- Gdyby jakiś obcy lud wtargnął na twoją ziemię, zaczął wycinać drzewa, kopać w ziemi i polować na zwierzęta, nie czułbyś się urażony??
- Rozumiem.

Naprawdę rozumiałem. Zrobiło mi się trochę wstyd za swoich, bo historia kolejny raz się powtórzyła – człowiek wciąż jest wszystkim tym, co najgorsze. Chyba nigdy nie uda nam się zmienić tej opinii o nas.

- Od tamtego czasu nikt, a już w szczególności ludzie, nie ma tu wstępu. Zaufano jedynie czarodziejom, którym powierzono właśnie tę księgę. Mieli ją zachować z myślą o sytuacjach wagi najwyższej, które wymagałyby porozumienia i współpracy. Do których, jak się okazuje, należy twoje przybycie. 
- Jeśli wolno mi zapytać – z czym łączą się pozostałe dwa punkty magiczne?
- Jak to z czym?  Z niebem i podziemiem,  którędyś trzeba się tam dostać.

Powiedział to tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Czyli istnieją! Chciałbym widzieć w tej chwili minę wszystkich tych,  co nie wierzą w życie pozagrobowe.

- I tak po prostu można się tam dostać? – niedowierzałem.
- Niezupełnie. Ludziom, oczywiście, wstęp wzbroniony. Zresztą oni trafiają do miejsca Drzewa Życia, niebo jest miejscem dla naprawdę dobrych istot…
- Na przykład? A podziemia? – pytałem, jak małe dziecko.
- Z reguły zwierzęta. Nie tylko te, które znasz.  – puścił do mnie oko.
- A podziemia są dla tych, dla których siedzenie nad Srebrną Rzeką nie jest wystarczającą karą. – nawet potok żywicy doczekał się swojej nazwy.
- Ktoś z was tam był kiedyś?
- Nie no, co ty, nikt nie ma tam wstępu,  a czarodzieje tylko pilnują porządku.
- Co właściwie szczególnego oni posiadają?
- Oprócz szerokiej wiedzy wykraczającej poza przeciętność – nic. Ta "magia", którą pewnie znasz z książek, tak naprawdę rzeczywiście nie istnieje – wszystko we wszechświecie ma swoje wytłumaczenie, a zadaniem czarodziejów jest dociekanie tego, szukanie odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. Ich wiedza jest ogromna, jednak uchylają nam tylko niewielką jej część.
- Prawie zapomniałem,  przedstawiłeś mi się, a ja tobie nie, wybacz tę nieuprzejmość. Mam na imię Dinnarth. Ale mów mi Dinn. – wyciągnął do mnie rękę.
- Miło mi, Dinn. Sam tu mieszkasz? – przyjrzałem się uważniej wnętrzu domku, w którym nie było nic, prócz wełnianego koca i drewnianej miski.
- Żartujesz? Nie mieszkam tu. Przychodzę tu codziennie, żeby odpocząć w samotności od innych. Jest stąd piękny  widok na jezioro. Przynajmniej wiem, że nikt mnie tu nie będzie szukał.
- Aż tak źle? – spytałem niepewnie.
- Co? Nie, po prostu męczy mnie towarzystwo, które codziennie urządza jakieś bale i uczty, zamiast zająć się pracą. Nie mam tu nikogo bliskiego, oni wszyscy są tacy sami.

Zorientowałem się, że gość, którego znam od jakiejś pół godziny, zwierzył mi się, jak staremu przyjacielowi. Doceniłem to.
- Dlaczego nie uciekniesz stąd?
- A gdzie miałbym pójść? Tu jest moje miejsce, zresztą nie byłoby to dobrze odebrane.
- A gdybym zabrał cię ze sobą? – zaproponowałem.
- Dzięki, ale wiesz, ty masz teraz ważne zadanie do wykonania. Zaprowadzę ciebie i stworka na rozdroża, tam pójdziecie ścieżką, aż natraficie na gospodę. Bez obaw, tam kończy się las elfów, za nim jest z powrotem wasz świat. Zapytuj o gospodarza, którego zwą Staszek Marchewka, przedstaw mu sytuację, a on ci powie, co masz dalej robić.
- Nie wiem , jak ci mam dziękować. – zdobyłem się na słowa wdzięczności.
- Wierzę, że ci się uda. A przynajmniej, że przyczynisz się do czegoś dobrego.
- To tylko kwestia wiary… - podsumowałem i zaraz dodałem:


- Wrócę po ciebie, Dinn. Jak ten cały chaos się skończy.

Gaspar; "Rozdział 5 - Sens życia"

Od pierwszego spojrzenia zakochałem się w tym miejscu!

Choć właściwie, jakby się zastanowić, nie różniło się ono od najzwyklejszej łąki, tyle że pośród chmur. Jednak towarzyszyło mi wyjątkowe uczucie, jakieś szczęście, spokój ducha.
Nie miałem wątpliwości – dotarłem do nieba!

Trawa zdawała się miękka jak dywan; w powietrzu unosił się przyjemny zapach kwiatów. Dotknąłem jednej z chmur – puszysta, miękka w dotyku wata. Spojrzałem w górę; ujrzałem niekończące się sklepienie nieba.
Łąki nie było widać końca; nie pozostało mi więc nic innego, jak iść przed siebie.
Ogarnął mnie błogi spokój. Zdawało mi się, jak gdyby zniknął cały świat, wszystkie problemy i zmartwienia. Jedyne, czego pragnąłem, to pozostać tutaj jak najdłużej.
Przypomniałem sobie, co Dinn powiedział mi o tym miejscu. Wspominał o zwierzętach, które trafiają tu po śmierci. Jednak na razie nie natrafiłem na żadne z nich.
Chociaż mój marsz trwał już dosyć długo, w ogóle nie czułem znużenia. Wydawało mi się, że mogę tak iść i iść, bez końca…

W pewnym momencie zauważyłem, że Fobby zaczął węszyć; niczym pies, przyłożył swój ziemniaczany nos do podłoża i  udał się w innym kierunku. Poszedłem za nim.

Za moment ujrzeliśmy pierwsze oznaki życia…

·          

Pięćdziesiąt? Osiemdziesiąt? Może nawet więcej! Wybiegły zza chmury i zaczęły rozłazić się jak mrówki. Wszystkie wyglądały jak Fobby.
Otoczyły go ciasnym kołem; jeden przez drugiego przepychały się, żeby go dotknąć, obwąchać.
Nagle któryś zorientował się, że stoję obok i aż podskoczył z wrażenia. Zaczął szturchać pozostałych; ci również gwałtownym ruchem odsunęli się o krok dalej. Zamieszanie ucichło; teraz kilkadziesiąt par oczu wpatrzonych było w moją osobę.
Zaczęły wydawać dziwne odgłosy; chyba był to ich sposób porozumiewania się. Teraz Fobby wyszedł na środek i coś im tłumaczył, na co one równo potakiwały głową; jak gdyby układ ten miały idealnie przećwiczony. Kiedy skończył, całe stado rzuciło się w moją stronę. Czułem się, jakbym leżał w morzu pluszowych maskotek!
Co one wszystkie robiły w niebie?

Zasugerowały, żebym poszedł razem z nimi. Poprowadziły mnie drogą, w której gęsto było od chmur. Przedzieraliśmy się przez nie, jak przez krzaki. Teraz zapach kwiatów ustępował coraz to słodszej woni, coś jak cukierki, słodycze.
Właściwie to, co za moment zobaczyłem, nie różniło się zbytnio od powszechnej wizji raju.

Wciąż znajdowaliśmy się na łące, jednak to konkretne miejsce charakteryzował pagórek, kilka pojedynczych drzew i, przede wszystkim, ogromny staw z unoszącą się nad nim fontanną wody. Jednak nie to było najistotniejsze.

Zwierzęta, pełno zwierząt! Na drzewach, w wodzie, na chmurach… Zgromadzone w tym jednym miejscu, zatłoczone jak poranny autobus. Czy w całym niebie było tylko jedno takie miejsce?

Całe to zamieszanie, przypominające trochę gromadę dzieci w przedszkolu, jak na zawołanie, całkowicie ucichło. Wszystkie pary oczu teraz wpatrzone były we mnie. Co nie dziwi, poczułem się wyjątkowo nieswojo.

Stworki przekazały coś pozostałym, w sobie tylko znanym języku, ja zaś stałem otępiały i przyglądałem się każdemu stworzeniu po kolei.

Moją uwagę chyba najbardziej przyciągnął wilk o puszystej, kasztanowej sierści. Wprawdzie był jednym z najnormalniej prezentujących się zwierzaków, jednak w jego spojrzeniu było coś, coś wyjątkowego. Przyglądał mi się ze szczególną uwagą. Gdy spojrzałem mu w oczy, nie mogłem oderwać od nich wzroku. Dosłownie zahipnotyzowała mnie ich równie kasztanowa barwa.

Teraz głos zabrał jakiś kolorowy ptak o wyjątkowo długiej szyi; skrzekanie, które wydawał, dogłębnie mnie zirytowało. W jego oczach nie dało się dopatrzeć ani odrobiny inteligencji; ironią był fakt, że w ogóle miał coś do powiedzenia. Wydzierał się coraz głośniej; co gorsza, dołączyli do niego towarzysze tego samego gatunku.
Kiedy byłem już na granicy wytrzymałości, nagle wszyscy umilkli. Zupełnie wówczas, gdy mnie pierwszy raz zobaczyli.

Spojrzeliśmy w górę; na niebie rozpostarł się ogromny kształt, kształt ptaka. W tym momencie zwierzęta cofnęły się o kilka kroków i ścieśniły, tworząc jedną, zwartą grupę.
Nie było wątpliwości co do tego, że przybysz jest kimś ważnym. Nawet mi udzieliło się poczucie respektu i szacunku do niego.
Zwłaszcza, gdy już go ujrzałem.

Przeogromny ptak o czerwonych piórach, które dosłownie zdawały się płonąć w świetle słonecznym; dziób długi i ostry; czarne, wyraziste oczy wyglądały jak lśniące kule.
Z jego spojrzenia biła jakaś wyjątkowa mądrość i świadomość.

Otrzepał się; z piór posypał się płomienny pył. Nie dało się ukryć – jego wizerunek robił wrażenie!

Spojrzał na mnie i przyglądał się przez dłuższą chwilę. Aż ciarki przeszły mi po plecach – nigdy nie widziałem takich oczu. Wzrok wilka to nic w porównaniu do tego, choć również nie można było przejść obok niego obojętnie.
Zauważyłem, że zwierzęta złożyły mu pokłon. Wychodziło na to, że ptak jest ich przywódcą, mentorem.

Nagle odezwał się wzniosły, potężny głos:
- Witaj, Gasparze. Jestem zaszczycony twoja wizytą.

Na te schlebiające mi słowa zrobiłem tylko lekki ukłon głową. Nie mogłem wydusić z siebie słowa.
- Cieszę się, że zdążyłem cię jeszcze zobaczyć. Kto wie, kiedy nadarzy się następna okazja.

Wciąż nie odpowiadałem, choć, póki co, nie bardzo rozumiałem znaczenia tych słów.

- Widzę, że póki co mnie nie poznajesz. Obyś był taki, jak twój ojciec.

Teraz dopiero doznałem olśnienia – Feniks! Gdy babcia Roxanne jeszcze żyła, opowiadała mi o głębokim zamiłowaniu mojego ojca do ptaków. To musiały być Feniksy!
Nie było potrzeby przekazania ptakowi moich myśli. Zdawał się znać je nawet lepiej, niż ja.
Przyjrzał mi się jeszcze uważniej.

- Żałuję, że nie przyszedłeś z siostrą. W końcu to na nią spadnie odpowiedzialność za zwierzęta.

Zareagowałem, gdy usłyszałem, że wspomina o Idris.
- Z siostrą? A co ona ma z tym wszystkim wspólnego?

Feniks odetchnął głęboko. Teraz dopiero spostrzegłem, że nie jest już młody; każde słowo zdawało się być dla niego większym wysiłkiem.
- Idris to Złota Gwiazda. Mój czas dobiega końca, tylko ona może mnie zastąpić. Jasnowłosa, ostatnia z rodu.

Ośmieliłem się nieco i podjąłem rozmowę.
- Pozwolę sobie zapytać – z tego, co mi wiadomo, to Feniksy umierają, a następnie odradzają się z popiołów…
- Nie mylisz się, owszem. Jednak na każdego z nas, prędzej czy później, przychodzi czas. Nie umrę, lecz nie będę w stanie żyć tak, jak teraz.

Nie rozumiałem wszystkiego, jednak zdążyłem się już nauczyć, że świat to jedna wielka niewiadoma.

- Żyję dzięki Faltharze. Jednak przebywa ona zbyt daleko, żeby zaopiekować się zwierzętami. Ja jestem jej sługą, podobnie, jak twoja siostra.

Nie było w tym wprawdzie nic złego, jednak dotąd żywiłem nadzieję, że uchronię Idris od tego wszystkiego. Gdybym jako chłopiec zdawał sobie z tego sprawę, chyba nie ośmieliłbym się jej dokuczać. Poczułem się trochę żałośnie.

- Muszę cię rozczarować – to nie ty jesteś Ognistym Chłopcem.
Spojrzałem na niego pytająco.
- Nie jesteś ostatnim z rodu. Nie ty miałeś odnaleźć Drzewo Życia. Nie przywrócisz ludziom nieśmiertelności.

Z jakiegoś powodu, odczułem ulgę. Spadła ze mnie odpowiedzialność, której tak się obawiałem. Choć, nie ukrywam, perspektywa stania się „bohaterem” była nawet zachęcająca, choć ciągle absurdalna.

- Nie miałeś go odnaleźć, ale chyba jednak to nastąpi. Wykonasz to zadanie, które ci powierzono.
Zrobiłem mądrą minę; dobrze, skoro już mnie w to wciągnęli…
Zwróciłem na moment wzrok w stronę zwierząt – wpatrywały się w nas jak zamurowane!

- Co teraz powinienem zrobić? – zapytałem.
- Tutaj jesteś bezpieczny. Nalegam, żebyś pozostał na jakiś czas. Niedługo powinna dotrzeć tutaj Neris.
- Czy wszystko u niej w porządku? – zmartwiłem się.
- W tej chwili już tak. Wkrótce ci wyjaśni, co trzeba. Dam wam czas na rozmowę, zanim udacie się dalej.

Jego wzrok zasugerował mi, żebym nie zadawał już więcej pytań. Bez słowa, wzbił się w powietrze i odleciał gdzieś w nieznane.

Ucieszył mnie fakt, że w końcu nie będę sam. Szczerze mówiąc, stęskniłem się za Lirą.
Jak dotąd, nie miałem okazji najzwyczajniej w świecie z nią porozmawiać…

·          

Straciłem poczucie czasu; nie wiedziałem, czy mijają godziny, dnie, czy nawet miesiące. Mimo tego, że moim jedynym zajęciem było spacerowanie po łące lub siedzenie i przyglądanie się zwierzętom, nie odczuwałem nudy ani znużenia. To miejsce miało w sobie coś wyjątkowego. Nieprzerwanie towarzyszyły mi spokój i błogość.

Jak zdążyłem się przekonać, woda ze stawu miała słodkawy smak, coś jak rozcieńczona czekolada.  Równie przyjemnie było się jej napić, jak i się wykąpać.

Chyba wszystkie zwierzęta zdążyłem już dotknąć, pogłaskać, czy nawet się z nimi pobawić.
Z wszystkimi, oprócz wilka.

Raz, gdy akurat „przyssała” się do mnie gromada kolorowych ptaków, dostrzegłem go, siedzącego w pobliżu, za kłębkiem chmur. Przyglądał mi się z tą samą dokładnością. Jego wzrok znów mnie zahipnotyzował.
W przeciwieństwie do pozostałych zwierząt, którym nieodłącznie towarzyszyła pełnia szczęścia, jako jedyny zdawał się zachowywać głęboką powagę, nawet, powiedziałbym, smutek i przygnębienie.

Zastanawiałem się, czy do niego nie podejść. Nie byłem jednak pewny, jak zareaguje. Miałem ochotę dotknąć jego kasztanowej sierści – pięknie prezentowała się w blasku słońca.
Gdy akurat  żadne ze zwierząt mnie nie zaczepiało, postanowiłem spróbować. Wciąż siedział bez ruchu i wpatrywał się we mnie. Jednak gdy podszedłem na niewielka już odległość, wstał i wolnym krokiem skierował się za siebie.
Udałem się jego śladem.
Wyszliśmy poza „strefę stawu” i znaleźliśmy się na rozległej, niekończącej się łące. Co kilka kroków oglądał się za siebie, sprawdzając, czy wciąż za nim idę.

Nagle usłyszałem znajomy głos – śpiew kilkuletniej dziewczynki. Z daleka dostrzegłem wątłą postać siedzącą pośród chmur.

Zdziwiłem się jednak, gdy wilk, zamiast iść dalej, usiadł i nie zamierzał ruszać się z miejsca. Pomyślałem, że powinienem zrobić to samo.
Przysiadłem się zaraz obok niego, tak, że jego gładka, przyjemna w dotyku sierść ocierała się o moje ramiona.
Siedzieliśmy tak przez chwilę, przyglądając się dziewczynce i słuchając jej śpiewu. To była ta sama piosenka, którą ułożyłem, grając w lesie na gitarze.

Ptak,
Który swym śpiewnym głosem
Rozbudził cały świat
Błąka się, szuka gdzieś w oddali
Czeka, aż dasz mu znak.

Przypomniał mi się Feniks. Pomyślałem – może to o nim jest ta piosenka?
Wystraszyłem się trochę, gdy z zamyślenia wyrwał mnie dotyk mokrego nosa; wilk trącał pyskiem moją rękę, żebym go pogłaskał. Zachowywał się, jak pies.

Choć dziewczynka była dość daleko od nas, w blasku słońca dostrzegłem wpięty w jej włosy listek z różą.

Przynosi z bukietów róże
Wieje chłodny wiatr…

Zwróciła twarz w naszą stronę. Chyba nas zauważyła, jednak nie wystraszyła się tak, jak w lesie. Zdawała się nie zwracać na nas uwagi.

Wtedy to, z jeszcze dalsza, usłyszałem inny, również znajomy głos.

Leci, pośród drzewa
Spada róży kwiat…

Nie myliłem się, nie mogłem się pomylić. Do dziewczynki podeszła właśnie druga ciemnowłosa, tyle, że nieco starsza. Przytuliły się do siebie.

Nie wiedziałem, czy powinienem ją wołać; wolałem, póki co, się nie odzywać. Nawiązały rozmowę, jak gdyby znały się od zawsze.
Choć dzieliła nas odległość, niezaprzeczalnie stwierdziłem, że dziewczyny są do siebie bardzo podobne. Jak siostry. Lub jak matka z córką.
W końcu młodsza wskazała palcem w naszą stronę. Starsza przyjrzała się nam przez chwilę, po czym uściskała małą na pożegnanie i skierowała się w tym kierunku.
Wstałem z zamierzeniem przywitania się. Zamiast tego, zaniemówiłem. Oczy Neris były zimne, trzymające na dystans.
- Miło cię znowu widzieć. – uśmiechnęła się do mnie, wciąż jednak czułem niepewność.
- Widzę, że poznałeś już Varii’ego. – uklękła, żeby przywitać się z wilkiem. Wyraźnie ucieszył się na jej widok.

Usiedliśmy na trawie.
- Byłaś tu już kiedyś? – spytałem niepewnie.
- I to nieraz! Wprawdzie nie powinnam, ale po prostu kocham to miejsce! Nawet nie wiesz, jak zazdroszczę twojej siostrze! – była w wyśmienitym humorze. Moje onieśmielenie zdawało się ją śmieszyć.

Uśmiech na twarzy dodawał jej wyjątkowego uroku. Jak dotąd widziałem ją tylko w zielarni, w nie najlepszym humorze. Teraz promieniująca z niej radość sprawiała, że jest jeszcze ładniejsza. Gdzie ja miałem oczy w podstawówce?!
- Widzę, że to twój pupil. – zagadałem trochę pewniej.
- Nie mylisz się. Żal mi go, że należy do nieszczęśliwych…
- Do kogo? – kolejne nieznane mi pojęcie.
- W każdej krainie musi być jeden „nieszczęśliwy” – ktoś, komu los nie sprzyja. Varii wiele przeszedł w swoim ziemskim życiu, jednak w niebie nie zostało mu to wynagrodzone. Wciąż czuje się nieszczęśliwy. W Lesie elfów brzemię spadło na Dinna.
Posmutniała. Przez chwilę zamyśliłem się nad tym, co właśnie powiedziała.
- Dlaczego tak musi być?
- Mówi się, że kiedyś to oni zostaną wyjątkowo wynagrodzeni. Gdy wróci nieśmiertelność i zapanuje pokój na świecie.
- Wierzysz w to? – prawie wszedłem jej w słowo.

Nie odpowiadała. Pomyślałem, że mogłem ją tym urazić.
- Sama już nie wiem. Żyję już chyba tylko i wyłącznie tą myślą.

Znów zwlekałem z odpowiedzią.
- Po co się teraz tym zadręczać? Mamy życie przed sobą! Zresztą, i tak znajdziemy to Drzewo. To może być dla nas ciekawa przygoda. – próbowałem polepszyć atmosferę.
- A co potem? Wrócimy do normalnego świata? Po co to wszystko? – łza zakręciła jej się w oku, a następnie spłynęła po policzku.

Czułem się potwornie nieswojo; jedno złe słowo mogło mnie pogrążyć.
- Masz rację, ta cała wyprawa tak naprawdę nie ma sensu. Sensu powinniśmy szukać w naszej codzienności. – zabrzmiało to bardzo rozważnie.

Chyba trafiłem idealnie; skierowała swoje zielone, żabie oczy w kierunku moich. Zdawały się sugerować, bym mówił dalej.
- Nieśmiertelność?  Pokój? Cieszmy się tym, co mamy! Szukajmy sensu w ludziach, w tym wszystkim, co ma dla nas wartość, na czym nam zależy. Korzystajmy z tego, póki żyjemy. Bo nie wiemy, co tak naprawdę spotka nas potem…
Tak się wciągnąłem w swoje „przemówienie”, że nie zauważyłem, jak Neris przysunęła się bliżej mnie i położyła głowę na moim ramieniu. Onieśmieliło mnie to nieco, mimo to podniosłem delikatnie rękę i objąłem ją.
Dobrze nam się tak siedziało…

Po dłuższej chwili milczenia dodałem jeszcze na podsumowanie:
- Nigdy nie będzie idealnie. Chodzi o to, by po prostu dać temu wszystkiemu szansę…

·          

Znów powrócił jej dobry nastrój. Chyba jestem cudotwórcą!

Nie rozmawialiśmy o niczym konkretnym, póki nie spytałem:
- Kim jest ta dziewczynka, która śpiewała w lesie?

Neris zmieszała się. Przez długą chwilę zwlekała z odpowiedzią.
- Jakby ci to powiedzieć… To bardzo skomplikowana sprawa… - kręciła.
- Po tym wszystkim chyba już nic mnie nie zdziwi. – uśmiechnąłem się.
- To była twoja córka…
- Że co?!

Spodziewałem się chyba wszystkiego, tylko nie tego! To miał być żart?!
- Nie chciałam ci tego mówić… Nie wiem, czy ty to zrozumiesz…
- Jak to moja córka, co ty w ogóle wygadujesz?!
- Daj mi to wytłumaczyć. – próbowała mnie uspokoić.

Właściwie nie wiem czemu aż tak mnie to zbulwersowało. Uznałbym to za żart, jednak miałem tą świadomość, że żartem to nie jest.
- Wszystkie dzieci, zanim przyjdą na świat, żyją sobie w niebie. Nie wiedziałeś o tym? – w jej głosie słychać było głęboki zachwyt nad tym faktem. Ja za to siedziałem, jak osłupiały.
- Bardziej uwierzyłbym w to, że to twoja córka. Jesteście bardzo podobne…

Na chwilę się zmieszała, jednak szybko dodała:
- W końcu mamy wspólne geny, prawda? – uśmiechnęła się trochę sztucznie.
- Co robiła w lesie? I czemu śpiewała?
- A czemu by nie śpiewać? W niebie jest wszystko, co dobre. Dzieciom zdarza się czasem zapuścić nie tam, gdzie trzeba. Ale chyba w tym przypadku akurat ktoś musiał cię tu przyciągnąć. Coraz częściej przekonuję się, że wszystko to, co dzieje się na świecie, ma jakiś swój sens…

Przerwała nagle, na myśl o naszej poprzedniej rozmowie. Coś jakby ją olśniło, zauważyła coś, czego wcześniej nie dostrzegła.
A ja okazałem się taki bystry! Aż chciało mi się śmiać z samego siebie.
- Zawsze wiedziałam, że jesteś wyjątkowy. Od dzieciństwa. – spojrzała na mnie przenikliwie, z uśmiechem.
Rzeczywiście, chyba już kiedyś usłyszałem od niej te słowa. Wtedy prawie w ogóle mnie to nie obchodziło; w tym wieku ma się zupełnie inne zmartwienia.
Varii leżał z głową opartą o moje kolano. Czułem się nieco „obwieszony”. Ale było mi z tym dobrze.

- Skoro to moja córka, to czemu nie mogę z nią porozmawiać?
- Wiesz, to nie jest najlepszy pomysł. Nie powinieneś spotykać jej teraz, w takich okolicznościach.

Trochę smutno mi się zrobiło. Czyżbym jednak nabierał wrażliwości? Poczułem, że chciałbym do niej podejść, porozmawiać. Z własną córką…
- Jak ma na imię?
- Słucham? – wyrwała się z zamyślenia.
- Moja córka. Jak ma na imię?
- Chyba sam powinieneś sobie odpowiedzieć. – uśmiechnęła się.
Zastanowiłem się przez chwilę. Jak dotąd nigdy mi to nie przeszło przez myśl.
- Usłyszałem kiedyś takie imię, nawet mi się spodobało. Możliwe, że nazywa się Nadia?
- Owszem, możliwe. – podobała jej się ta rozmowa.

Nie wiem, czy to za sprawą tego, że jesteśmy w niebie – ale wszystko tu wyglądało inaczej. Neris, która w zielarni wydawała mi się zimna, bez uczuć, teraz jawiła się jako ciepła, wrażliwa osoba.

A ja? Skąd we mnie tyle czułości? Rozmyślanie nad sensem życia…  Kto by pomyślał?

Czy, gdy stąd odejdziemy, to w nas pozostanie?

Gaspar; "Rozdział 8 - Pożegnania"

Im bliżej podchodziłem, tym głośniej słychać było płacz i szlochanie. Po chwili przekonałem się, dlaczego.

Oto z jednej i drugiej strony Srebrnej Rzeki spotykali się znajomi ludzie. Najczęściej były to rodziny – matki z dziećmi, małżeństwa, rodzeństwa, dziadkowie z wnuczętami…
Problem polegał na tym, że dzieliła ich ta ogromna przepaść – jedni dostąpili zaszczytu wiecznego życia w cieniu Drzewa, inni zaś tylko z daleka mogli go podziwiać, czując głęboki niedosyt. Tak kończyli przeciętni ludzie.

Ci, dla których los był bardziej łaskawy, wprawdzie również zanosili się płaczem, widząc swoich bliskich po drugiej stronie rzeki, jednak, poza tym, biła z nich przejmująca radość i poczucie spełnienia. Z rodziną, czy bez - tak naprawdę byli szczęśliwi.
Widok ten zdawał mi się potwornie tragiczny.

Szedłem wzdłuż brzegu, przyglądając się raz lśniącej wodzie, raz zapłakanym ludziom. Dosłownie, aż serce ściskało.
Pomyślałem, że może dlatego staruszka trzyma się od tego miejsca z daleka. Może obawia się, że ujrzy swojego ukochanego wnuczka po drugiej stronie? Nie potrafię sobie wyobrazić jej bólu; nie mógłbym na to patrzeć.

A jednak patrzę na tych obcych wprawdzie ludzi; co dziwne, rzeka nie była odgrodzona w żaden sposób. Barierę stanowiło coś silniejszego, coś, jakaś siła, która nie pozwalała jej przekroczyć.

Stanąłem jak osłupiały, gdy ujrzałem tą scenę…
Patrzyłem na Neris, zalewającą się łzami i wpatrującą się w postać po drugiej stronie. Z odległości dostrzegłem łudzące podobieństwo obu kobiet.
Liranna odnalazła matkę.

Szybkim krokiem udałem się w ich stronę, wołając z daleka. Jednak Neris nie reagowała; zupełnie, jakby nie była obecna.
Dobiegłem do niej i szarpnąłem za rękę; brak jakiegokolwiek kontaktu.
- Neris, słyszysz mnie?! Obudź się, jestem obok!
Na próżno. Przestała płakać, jednak wciąż patrzyła w tamtą stronę, jak zahipnotyzowana. Kobieta również wpatrywała się w nią, jednak jej twarz wyrażała głęboką radość, ciepły uśmiech nie schodził z jej ust. Przy czym zdawała się w ogóle mnie nie zauważyć.

Nie odrywały od siebie wzroku jeszcze przez moment, póki twarz kobiety nie zniknęła za mgiełką.
Neris wybuchła płaczem. Przysunąłem się do niej bliżej; wtuliła głowę w moją koszulkę, wylewając wszelki smutek dręczący jej duszę. Pogłaskałem ją czule po włosach.
Emocje odrobinę opadły.
- Chodźmy stąd. – zdołała powiedzieć.

Odprowadziłem ją kawałek w stronę lasu. Usiedliśmy pod drzewem. Czekałem jeszcze chwilę, aż wyleje wszystkie łzy, jakie jej pozostały.
Otarłem krople z jej policzka. Odpowiedziała mi czułym uśmiechem.
- Potworne uczucie. Nie chcę tam więcej wracać. – wydukała, ścierając ręką ostatnie łzy.
- Ty nie, ale ja będę musiał to zrobić. Trzeba porozmawiać z Gharis.

Wytrzeszczyła oczy.
- Nie pozwolę ci na to! Nie pozwolę, żebyś tak cierpiał! – znów zanosiła się płaczem.
- Po to tu przyszedłem. Hej, skoro ty dałaś radę, to czemu ja miałbym sobie nie poradzić? – próbowałem ją pocieszyć.
Starała się powstrzymywać kolejny wybuch płaczu.

Nagle coś sobie przypomniałem:
- Wiesz, pamiętam słowa, które powiedziała mi kiedyś siostra, gdy jeszcze bardziej bałem się pająków. Myślę, że można przypisać je do wszelkich dręczących nas cierpień…

Spojrzała z zaciekawieniem.
- „Jeśli do ciebie przyjdzie, pozwól mu odejść…”. Pozwólmy odejść temu, co sprawia nam ból. Nawet, gdy chodzi o bliskie osoby…

Wstałem i otrzepałem się z trawy; już miałem iść, gdy Lira również się podniosła, przyciągnęła mnie do siebie i mocno przytuliła. Bez słowa.

Nie potrzebne były słowa. Przecież wiedziałem, że się martwi.

·          

Poczułem się dumny – w końcu miałem rozmawiać ze słynną matką Ziemią, która we wszystkich wzbudza lęk. Z jakiegoś powodu obawy ustąpiły pewności siebie.

Nieco przygnębiły mnie płacz i szlochanie, które to znów usłyszałem. Starałem się jednak nie ulegać współczuciu; musiałem być twardy.
Tylko jak ja w ogóle mam z nią rozmawiać?

Podszedłem pod sam brzeg; mimo głosów ludzkich dało się słyszeć delikatny szum wody. Przede mną wiła się mgiełka, przez którą prześwitywały sylwetki ludzi.
Spróbowałem włożyć rękę do rzeki; ku mojemu zdziwieniu, nie było z tym najmniejszego problemu. Woda była odrobinę gęsta, trochę przyklejała się do palców.

Dopiero po chwili zauważyłem, że wszyscy wokół wpatrują się we mnie, jak  w obrazek.
Trudno było się dziwić, skoro nikt inny nie mógł, a nawet nie ośmieliłby się włożyć ręki do Srebrnej Rzeki. Ludzie zaczęli szemrać między sobą.

Mgiełka rozwidliła się przede mną, ukazując Drzewo w pełnej okazałości.
Nie dało się słowami opisać jego piękna! Wszystkim wokół oczy mało nie wyszły z powiek.

Niespotykanie gruba, srebrzysta kora; listki długie i delikatne. Biały blask bił z każdej najmniejszej gałązki.

Nim zdążyłem dokładniej przyjrzeć się zjawisku, usłyszałem przeszywający głos:
- A więc zdecydowałeś się zakłócać mi spokój?

Nie odpowiadałem, przejęty trwogą.
- Muszę przyznać, twoja postawa jest godna pochwały. Żeby przejść przez najgłębsze zakamarki własnej duszy…

Ludzie cofnęli się o kilka kroków.
- Tak, Gasparze, każdy z nas ma w sobie taką jaskinię. Tyle, że nieliczni potrafią przez nią przejść.

Zdziwiło mnie, że powiedziała „nas”. Czyżby brała również siebie pod uwagę?
- Muszę cię rozczarować, twoje przybycie pozbawione jest sensu. Nie jesteś Ognistym Chłopcem.

Milczałem. Nie potrafiłem sklecić zdania.
- Zresztą, zależy wam tylko na jednym! Kto powiedział, że zwrócę wam nieśmiertelność? Nie zasługujecie nawet na życie! – chyba się zdenerwowała.
- Wszyscy jesteście tacy sami! Własne dzieci zgotowały mi taki los! – pogrążała się.

Nie wiedzieć skąd, nagle wstąpiła we mnie wyjątkowa pewność siebie! Dolałem oliwy do ognia i nie pożałowałem tego:
- Nie przeszłaś przez własną jaskinię, Gharis. Jesteś zbyt słaba, żeby opuścić to miejsce…

Zdziwiła mnie własna brawura; wszystkich zresztą zamurowało. Czy zabrzmiało to bezczelnie? Owszem, jednak trafiłem w samo sedno sprawy.

Nastąpił długi moment całkowitej ciszy. Żałowałem, że nie mogłem zobaczyć jej miny – nie miała postaci cielesnej…

W końcu zdobyła się na słowa:
- Owszem, jestem słaba. Coraz słabsza. Czekam na Ognistego Chłopca.

To było ostatnie, co od niej usłyszeliśmy. Drzewo z powrotem schowało się za mgiełką.

Ludzie wciąż wpatrywali się we mnie, po czym rozeszli we wszystkie możliwe strony. Ucichły płacze, ucichły szlochania. Nastąpiła niemal idealna cisza.

Odwróciłem się za siebie; dostrzegłem Neris stojącą naprzeciw. Podeszła i przytuliła mnie mocno.
- Czeka cię jeszcze coś… - powiedziała smutno i wskazała rzekę.

Spojrzałem w tamtą stronę. Spośród mgły wyłoniła się postać; twarz tak dobrze mi znajoma; twarz, której tak bardzo mi brakowało przez całe życie…

- Cześć, tato…

·          

Dokładnie taki, jakiego go zapamiętałem!
Czarne włosy ścięte na krótko, do tego lekki zarost; oczy brązowe, ciemne; wysoki, dobrze zbudowany, o postawie żołnierza.

Przez moment patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Chociaż miałem zaledwie dwa latka, gdy ostatni raz go widziałem, wiedziałem, że nie pomyliłbym go z nikim innym.  

- Dobrze cię widzieć, synu. Dobrze cię widzieć.

W takich chwilach po prostu brakuje słów. Mimo że ma się przecież tyle do powiedzenia!
Ojciec uśmiechał się do mnie; nie powiedział jednak nic więcej. Po chwili zniknął za mgłą.

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej odczuł podobną pustkę…

·          

- Gaspar, musimy wracać… – Neris chciała być delikatna.

Wciąż stałem nad brzegiem rzeki, ogarnięty pustką. Ile bym dał, żeby choć sekundę dłużej widzieć ojca!

Gdy wyrwałem się wreszcie z zamyślenia, dostrzegłem nie mniejszy smutek na jej twarzy.
- Coś się stało? – spytałem.
- Nie, nie, wszystko w porządku. – widać było, że kłamie.
- Nie udawaj, o co chodzi? – nie dałem za wygraną.

Milczała. Wyglądała, jakby chciała wydusić z siebie słowa, jednak coś ją blokowało.
- Mów. Teraz jest mi już wszystko jedno. – starałem się być miły.

Nie odzywała się jeszcze przez długą chwilę. Wreszcie wyksztusiła:
- Musimy napić się tej wody. Wody ze Srebrnej Rzeki. Proszę, nie zadawaj pytań… - w jej oczach nagromadziły się łzy.

Nie miałem pojęcia, o co może chodzić.
- Zróbmy to szybko, będzie po sprawie! – poganiała.

Opierałem się przed tym, widząc jej reakcję. Musiało to oznaczać coś wyjątkowo złego…
- Neris, czemu…
- Miałeś nie zadawać pytań! – wybuchła płaczem.

Zdołała jednak szybko się uspokoić.
- Wybacz, to przez emocje. Po prostu nabierz garść wody i wypij. – jej ton głosu był już łagodny i opanowany.

Zrobiłem, co mi poleciła, choć miałem niemałe obawy. Spojrzałem na nią; miała już w rękach odrobinę wody.

- Zróbmy to razem. Raz, dwa, trzy!

Usta zaczęły nieco kleić się od gęstej wody. Poczułem jej słodkawy smak, po czym zacząłem powoli tracić przytomność…

Gaspar; '"Rozdział 7 - Smocze łzy"

Od lawy biło ciepło, gorąco wręcz. Znajdowaliśmy się na ogromnej, podłużnej skale; jedyne, co mogliśmy zrobić, to iść prosto przed siebie.

Musieliśmy trzymać się środka, aby nie poparzyła nas pryskająca z obu stron ciecz. Miejsce to również wpływało na samopoczucie – w przeciwieństwie do szczęścia i błogości, które towarzyszyły mi w niebie, teraz ogarnęło mnie przygnębienie. Chciałem jak najszybciej się stąd wydostać.

- Tu też bywałaś nieraz? – zapytałem.
- Nie, ale pamiętam to miejsce ze snów. Zwykle były to moje największe koszmary…

Fobby dzielnie szedł za nami, jednak widać było, że jemu również udzieliło się poczucie strachu i niepokoju.

Jak dotąd otaczała nas niemal idealna cisza; dlatego wystraszyliśmy się nie na żarty, gdy nagle, gdzieś z oddali, rozległy się potworne krzyki…

Krzyki cierpiących, torturowanych. Przypomniało mi się, że słyszałem podobne w swoich snach. Musiałem je słyszeć – w życiu nie potrafiłbym sobie tego wyobrazić.

Przeszył mnie dreszcz po całym ciele. Nie wiedziałem, czy wciąż ktoś krzyczy, czy były to już tylko odgłosy w mojej głowie. Ale sądząc po minie Neris, również wciąż je słyszała.

Nagle w powietrzu uniósł się duszący zapach – zapach krwi. Zrobiło mi się słabo, zakręciło mi się w głowie… Poczułem, że ktoś mnie podtrzymuje, bym nie upadł.
- Gaspar, wszystko w porządku? Słyszysz mnie? – to była Neris.
Otrząsnąłem się na szczęście. Choć z trudem starałem się nie tracić przytomności, bo zapach zdawał się nasilać coraz bardziej.

Doszliśmy do końca tej drogi, a konkretnie – do dziury wyżłobionej w głębi ogromnej skały. Jeśli wysiliło się wzrok, można było dostrzec chmarę pająków zmierzających w tamtą stronę.
- Musimy wejść do środka. – ledwo wypowiedziała te słowa.

Chwyciłem ją za rękę; powoli podchodziliśmy do wejścia.
Świadomość, że towarzyszy mi druga osoba wprawdzie nie odbierała strachu, ale miała w tej chwili ogromne znaczenie…

·          

Gdy już byliśmy w środku, zorientowałem się, że gdzieś już widziałem to miejsce. Ściany oblepione były gęstą, białą cieczą; wszędzie zaś porozrzucane były patyki, równie klejące się.
Przechodziliśmy między nimi, wciąż trzymając się za ręce. Przed oczami mignęła mi sylwetka dużych rozmiarów pająka. Jego także gdzieś kiedyś widziałem…

Szybciej, niż mógłbym się tego spodziewać, natrafiliśmy na rozdroże.
Wtedy przypomniałem sobie swoje sny! Te z dzieciństwa i z późniejszych lat. Widziałem ten tunel już nieraz.
Zgodnie z tym, co przypuszczałem, pająk udał się w lewo.
- Gdzie teraz? – spytała Neris.

Zastanowiłem się chwilę.
- Pamiętam, jak raz poszedłem w prawo. Wówczas nie dowiedziałem się, co mnie dalej czeka. W innym śnie zaś postanowiłem śledzić dalej pająka. Skończyło się tym, co przeżywaliśmy przed chwilą – słyszałem krzyki i czułem zapach krwi…

Neris nie odpowiadała przez moment.
- Myślisz, żeby jednak wybrać prawo? – głos jej się załamywał.
- Ten pomysł bardziej mnie przekonuje.

Znów chwila milczenia.
-Chodźmy więc! – poleciłem i pociągnąłem ją w tamtą stronę.

·          

Patyki, pełno patyków… Wszystkie tłuste od białej cieczy. W pewnym momencie musieliśmy nawet nieść Fobby’ego, bo jak raz przykleił się do ściany, to nie umiał się później oderwać.

Próbowałem przypomnieć sobie swój sen z dzieciństwa. Jak na razie wszystko się zgadzało. Mieliśmy natrafić na ostatni, suchy patyk, zaś później zamiast nich, powinny być kamienie.

Droga zdawała się nie mieć końca. Coraz więcej trudności sprawiało nam przedzieranie się przez kamienie. Neris nieraz zdążyła się już przewrócić; dlatego też cały czas trzymałem ją za rękę.

Poczułem trochę adrenaliny – w końcu dowiem się, co znajduje się po drugiej stronie tej jaskini. Nigdy nie przypuszczałem, że ujrzę to w rzeczywistości…

Albo mi się zdawało, albo znów gdzieś z bardzo daleka dobiegły do mnie krzyki.
- Też to słyszysz? – zapytałem.
- Tak skończymy po śmierci, jeśli zbyt narazimy się Gharis. – odparła chłodno, a mnie ciarki przeszły po plecach.

Jak to mogło wyglądać? Tortury, bicie? A może znęcanie się psychicznie? Nawet wolę sobie nie wyobrażać, ile krwi może właśnie rozlewać się po całym podziemiu…

Krzyki stawały się coraz głośniejsze.
- Dziwne, przecież wybrałem prawą stronę…
- Nie ulegaj pozorom. Nie wiemy, co tak naprawdę nas tutaj czeka.

Prawie krzyknąłem z przerażenia – nagle poczułem czyjąś rękę na swoim ramieniu! Odwróciłem się gwałtownie – nikogo nie było.
- Co jest? – zdziwiła się Neris.
- Ktoś mnie dotknął w ramię. W śnie było dokładnie to samo, tyle, że wtedy poszedłem za pająkiem…
- Nikogo tu nie ma. To pewnie złudzenie…

Na chwilę się uspokoiłem, jednak znów poczułem dłoń.
- Chodźmy szybciej. – poleciłem.

Jednak im dalej szliśmy, tym głośniej było słychać krzyki. Znów poczułem zapach krwi. Coraz więcej kamieni; zaczęły utrudniać nam przejście.
Kolejny dotyk na ramieniu. Zaczęło kręcić mi się w głowie.
- Gaspar, nie mdlej teraz! Słyszysz mnie?! – Neris próbowała mnie otrząsnąć.

Obraz zaczął rozmazywać mi się przed oczami. Czułem, że nie zniosę tego dłużej…
Ostatnie, co pamiętam, to krzyk Liranny:
- Słyszysz mnie, Gaspar?! Gaspar…!

·          

Gdy się obudziłem, byłem sam. Siedziałem przy ścianie jaskini; drogi nie blokowały już kamienie, a krzyki ucichły. Dostrzegłem za to światło, na końcu tunelu.

Z  trudem udało mi się wstać; bolały mnie wszystkie kości i mięśnie. Poszedłem prosto przed siebie.
Strach zaczął ustępować poczuciu ulgi i wewnętrznego spokoju. Znalazłem wyjście z jaskini.
Co było po drugiej stronie?

Zobaczyłem las; zarówno trawa, jak kwiaty i liście na drzewach były prawie całkowicie białe, czy nawet srebrne.
Dostrzegłem też owoce na gałęziach drzew, również na krzakach – jabłka, gruszki, porzeczki… Wszystkie miały tą samą lśniącą barwę.
Przeszedłem kilka kroków, nim usłyszałem śmiechy. Śmiechy ludzi.

Siedzieli pod drzewem, jak gdyby nigdy nic. Jedli owoce, pili jakiś trunek z ogromnych kufli i śmiali się wniebogłosy. Wyglądali na wyjątkowo szczęśliwych.

- Patrzcie, mamy towarzysza! – jedna z kobiet zwróciła się w moją stronę. Na oko była w średnim wieku, miała na sobie obdartą, przypominającą raczej szmaty, odzież; wszyscy zresztą ubrani byli identycznie.

- Zapraszamy, kolego, przyłącz się! Chcesz pić? – teraz jeden z mężczyzn poklepał mnie serdecznie po plecach i wcisnął do rąk kufel.
Zrobiłem łyka – trunek okazał się najzwyklejszym piwem.
- Wspominamy właśnie swoje ziemskie lata. Może też nam coś opowiesz?

To byli zmarli ludzie. A więc tu trafiało się po śmierci! Znaczy, że jestem już całkiem niedaleko.

- Dziękuję bardzo za zaproszenie, ale wybaczcie, muszę iść dalej. Daleko stąd do Srebrnej Rzeki?
Popatrzyli na mnie ze zdziwieniem.

- Człowieku, po co ci tam iść? Chcesz już zupełnie popaść w depresję? – zaśmiał się mężczyzna.
- Mam tam interes do załatwienia. To jak, którędy powinienem pójść?
- Widzę, że jesteś uparty. Idź cały czas prosto, powinieneś trafić!
- Dziękuję serdecznie.
- Do zobaczenia, młody, wpadnij tu kiedyś! – zawołał mężczyzna.

Wyglądali dość nędznie, a mimo to nie opuszczał ich dobry nastrój i poczucie humoru. Może to miejsce wcale nie jest takie złe?

Idąc, słyszałem gdzieś w oddali głosy innych ludzi. Widocznie gromadzili się w małych grupkach i poznawali wzajemnie. Że też nie dopadła ich jeszcze nuda…

Przypomniałem sobie o Księżycowym Smoku – dlaczego nie natrafiliśmy na niego? I gdzie podziała się gitara? A Neris, Fobby?

Przysiadłem pod jednym z drzew; spojrzałem w górę – niebo również zdawało się być niemal całe białe. Nagle poczułem na sobie kroplę gęstej cieczy; po chwili było ich coraz więcej, aż w końcu przerodziły się w ulewny deszcz…
Nie miałem się gdzie schować; nie ruszyłem się więc z miejsca. Ciecz zaczęła oblepiać całe moje ciało.
Usłyszałem szmer. Zza drzewa obok wyszła jakaś wątła, mizerna postać.

Okazała się być staruszką, która najwyraźniej również była sama.
- Kochaneczku, mogę się przysiąść? – spytała schorowanym głosem.
- Oczywiście, zapraszam. – odparłem grzecznie.

Wyglądała bardzo sympatycznie. Usiadła obok i przysunęła się blisko mnie. Miała wyjątkowo pocieszający uśmiech na twarzy.
Spojrzała w górę i przez chwilę przyglądała się niebu.
- Księżycowy Smok znów płacze. To już któryś raz w ostatnim czasie.
- To jego łzy? – spytałem.
- Te same, z których niegdyś wylęgły się pająki. Teraz to tylko lśniąca, gęsta woda. Zupełnie jakby pochodziła ze Srebrnej Rzeki.
- Czy to daleko stąd?
- Nie, nie, dosłownie tuż za rogiem. Jak ucichnie deszcz, to cię tam zaprowadzę.
- Dziękuję. – powiedziałem, ale chyba mnie nie usłyszała. Oparła głowę o pień drzewa i zamknęła oczy. Zdawało się, że w sekundzie zasnęła.

Gdy deszcz łez w końcu dobiegł końca, jak na zawołanie zbudziła się.
- To co, kochaneczku, czas na nas. – pomogłem jej się podnieść.

Poprosiła, bym szedł koło niej i podpierał na ramieniu.
- Dlaczego Smok nie strzeże jaskini? – zapytałem.
- Wszyscy chcielibyśmy to wiedzieć. Ale domyślamy się, że w końcu przybyły dzieci Falthary, aby przywrócić światu nieśmiertelność. Może dlatego Księżycowy Smok wylewa tyle łez.
Postanowiłem, że nie odkryję przed nią swojej tożsamości.

- Jak pani tu trafiła? – zagadałem.
Zaśmiała się.
- Czyżby nie było tego widać po mnie? Na każdego z nas kiedyś przychodzi czas. Ale tacy młodzi, jak ty? Serce mi ściska na myśl o tym.

Kontynuowała:
- Mój wnuczek zmarł jeszcze przede mną; biedne dziecko! Szukam go już od tylu dni, a wciąż nie mogę na niego trafić…
- Może mógłbym pani pomóc? Jak wygląda?
- Nie zaprzątaj sobie głowy, kochaneczku. Mam na to tyle czasu… - w jej głosie słychać było wielkie zmartwienie.

Dalej szliśmy w milczeniu. Widać było, że staruszka głęboko się nad czymś zamyśliła.
- Ciekawe, czy spotkam tych młodzieńców! Podobno mają piękne blond włosy, jasne, jak słońce…

Biedna kobieta. Nie wiedziała, że jej nadzieje, póki co, pójdą na marne…

Zatrzymaliśmy się, gdy z daleka dostrzegłem rzekę w kolorze srebra.
- Jeśli pozwolisz, tu się rozstaniemy. Nie chcę znów widzieć tego miejsca…
- Rozumiem. Nie wiem, jak pani dziękować…
- Do zobaczenia, kochaneczku. – uścisnęła mi dłoń i wolnym, starczym krokiem udała się w głąb  lasu.
Przemiła kobieta!

Czułem coraz większe podekscytowanie – byłem już tylko o kilka kroków od Srebrnej Rzeki! Tylko wciąż nie odnalazłem Neris i Fobby’ego…

Gaspar; "Rozdział 4 - Kruczoczarny"

Gdy obejrzałem się za siebie, żeby jeszcze raz pożegnać Dinna, dostrzegłem wprawdzie drzewa, jednak nie był to już Las elfów, a najzwyklejszy las w świecie ludzi. Nie miałem pewności, czy jeszcze kiedykolwiek wrócę do tamtej krainy.
Szedłem wąską ścieżką wytyczoną między drzewami; gdzieś w górze słychać było ptasi śpiew. Fobby spacerował tuż przy mojej nodze, co chwilę zerkając na mnie wzrokiem sugerującym radość. Ot, taki jego specyficzny uśmiech, bez ust.
Zgodnie z tym, co mówił mi Dinn, dotarliśmy do rozległego placu, na którym stał skromny, stary, drewniany budynek z napisem „Gospoda”;   nic więcej, żadnej oryginalnej nazwy, czy nazwiska w tytule. Pozostałą część placu zajmowało kilka wozów zaprzężonych w konie, które to właśnie przerwały jedzenie trawy i  podniosły głowy w naszym kierunku. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę – w przeciwieństwie do pozostałych, brązowo – czekoladowych, na całym ciele miał kruczoczarną sierść, z wyjątkiem całkowicie białej łatki wokół prawego oka. Był przepiękny!

Udałem się w stronę wejścia. Minąłem właśnie grupę nieogolonych panów w średnim wieku, którzy najwyraźniej wyszli zapalić papierosa. Przyglądali mi się niedyskretnie, jak gdyby pierwszy raz w życiu widzieli nastolatka.
Powitał mnie gwar rozmów zagłuszany częściowo przez kapelę grającą coś, co w założeniu miało przypominać bluesa, jednak daleko jej było do profesjonalizmu. Przechodząc koło poszczególnych stolików, klienci, z reguły nieróżniący się zbytnio od tych sprzed drzwi, przerywali dyskusje i spoglądali na mnie z ukosa. Krótko mówiąc – nastolatek kompletnie nie pasował do tego miejsca. Dlatego też nikt nie spodziewałby się wizyty kogoś takiego, jak ja.

Podszedłem do lady, zza której gruby barman serwował kolejno mężczyznom kufle z piwem. Spojrzał na mnie podejrzliwym wzrokiem.
- Co podać? – zapytał znużonym głosem.
- Chciałbym rozmawiać z gospodarzem, Staszkiem Marchewką.
- Jest bardzo zajęty, nie ma czasu na rozmowy. – odparł oschle.
- Ale to bardzo ważna sprawa. Mam na imię Gaspar, przysłał mnie tu Dinnarth z Lasu elfów.

Szybko zorientowałem się, jaką totalną głupotę popełniłem. Któryś z klientów stojących przy ladzie wypluł cały łyk piwa, gdy usłyszał, co powiedziałem. Barman szarpnął mnie gwałtownie i pociągnął na bok.
- Zwariowałeś?! Szkoda, że głośniej tego nie powiedziałeś! – ironizował. Był naprawdę wściekły. Kilku ludzi zaczęło nam się dziwnie przyglądać.
- I co tu robi ten futrzak?! Nie wolno wpuszczać tu zwierząt! Wyprowadź go na pole!
Popchnął mnie w kierunku drzwi. Na pytający wzrok ludzi odpowiedział z kpiną: „Wariat”, i machnął ręką .
Wyszedłem na zewnątrz i nakazałem Fobby’emu  czekać w jednym miejscu. Nie umknąłem uwadze pijaczków.
- Hej, młody, masz ognia? – zapytał jeden z nich, pokazując nieodpalonego papierosa.
- Wybaczcie, ale nie mam. – odparłem krótko. Chyba zabrzmiało to zbyt kulturalnie, sądząc po głupkowatych uśmieszkach mężczyzn.
Później dopiero zorientowałem się, że niezbyt bezpiecznie było zostawiać tam stworka samego z tymi typami…

Podszedłem z powrotem do lady. Tym razem wszyscy spoglądali na mnie z kpiącym wyrazem twarzy. Barman idealnie wybrnął z sytuacji, zacierając wszelkie podejrzenia.
- Co ty tu jeszcze robisz?! Odstraszasz mi klientów! – wydarł się na mnie, po czym pociągnął za rękaw za zaplecze, wołając jeszcze: „Żebyś mi nie próbował wchodzić głównym wejściem!”

Gdy już byliśmy poza zasięgiem wzroku, szybko wytłumaczył mi, co i jak:
- Wejdziesz teraz tymi schodami na samą górę. Jak dojdziesz do drzwi, zapukasz siedem razy; w odstępach co dwa, a na końcu jeden. – wskazał spiralne, drewniane stopnie prowadzące na piętro.
- Później zaś wyjdziesz tylnymi drzwiami. Absolutnie nie wchodź więcej do baru. – nakazał.
- Nie wiem, jak panu dziękować. – znów próbowałem być grzeczny, jednak barman szybko wyszedł, nawet nie oglądając się za siebie.
Chyba powinienem być bardziej stanowczy.

Idąc krętymi schodami pod górę, potwornie zakręciło mi się w głowie; toteż na szczycie musiałem przystanąć na chwilę. Za moment podszedłem do jedynych drzwi, stojących zaraz naprzeciwko. Odgłos grającej w barze kapeli był już, całe szczęście, prawie w ogóle niesłyszalny. Dlatego do moich uszu dobiegły teraz delikatne dźwięki strun gitarowych, dochodzące z pomieszczenia. Zmotywowany tym faktem, zapukałem pewnie, zgodnie z instrukcją.

Muzyka ucichła. Usłyszałem jak ktoś podnosi się z miejsca i przekręca klucz w drzwiach, po czym wraca i znów zaczyna grać. Zawahałem się przez chwilę, jednak pomyślałem, że powinienem po prostu otworzyć i wejść do środka.
Moim oczom ukazał się wysoki, nienaturalnie chudy, brodaty mężczyzna w średnim wieku; długie, ciemne włosy sięgały mu do ramion, zaś oczy zdawały się wyrażać głębokie zmęczenie. Nigdy nie domyśliłbym się, że ów Staszek Marchewka to gospodarz tej knajpy.
Siedział sobie, jak gdyby nigdy nic, i brzdąkał struny gitary.

Dopiero wówczas, kiedy jego utwór dobiegł końca, odłożył instrument na bok , zdjął z głowy kapelusz i spojrzał na mnie sympatycznie.
- Dobrze cię widzieć, Gaspar. Był tu profesor Falton, wszystko już wiem. – uśmiechnął się.
- Widział się pan z profesorem??? Wszystko w porządku? – przejąłem się.
- Niezupełnie. Inni czarodzieje dowiedzieli się o tobie i chcą cię  jak najszybciej odnaleźć , jednak Buko trochę ich zwiódł i naprowadził cię do wejścia do Lasu elfów, co, jak się przekonałeś, było ogromnie ryzykowne. Całe szczęście, że natrafiłeś na Dinnartha. Zapalisz? – zapytał i wyjął z cygarnicy dwa papierosy. Skorzystałem z propozycji.
- Co zrobią ze mną czarodzieje, kiedy już mnie znajdą? – zapytałem.
- Znając ich, będą chcieli przeprowadzić masę badań na tobie. Jednak nikt nie ma pewności co do twojego bezpieczeństwa pod ich nadzorem.
- Rozumiem, że mam za wszelką cenę nie dać się im złapać? – chciałem się upewnić.
- Najlepiej mieć z nimi jak najmniej do czynienia. Ne bez powodu wszyscy uznają ich za wariatów. – podsumował i wypuścił z papierosa wirujący dym – swoją drogą, ciekawy efekt.

Zastanowiłem się przez dłuższą chwilę.
- Z tego, co mi wiadomo, to profesor Falton również jest czarodziejem. Dlaczego więc mi pomaga?
Wypuścił kolejny „piruet” z dymu.
- Od każdej reguły znajdą się wyjątki. Co nie zmienia faktu, że wszyscy oni są w ten sam sposób dziwni. – uśmiechnął się szeroko.
- Gdzie on teraz jest? – zmartwiłem się.
- Spokojnie, jemu krzywda się nie stanie. Przynajmniej dopóki czarodzieje nie dowiedzą się, że ci pomaga.
- A jego córka? Jest bezpieczna? – przypomniałem sobie o Neris.
- Niedługo się z nią zobaczysz, cierpliwości. – puścił do mnie oko.
- Więc dokąd mam teraz iść? Na pewno obojgu nic nie zagraża? – coraz bardziej się stresowałem. Nawet nie zauważyłem, że zdążyłem wypalić całego papierosa.
- Przede wszystkim musisz się stąd wydostać. A konkretnie, znaleźć kolejny punkt magiczny.
Udasz się do podziemia.

Nie odpowiadałem, w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia. Nie ukrywam, jego słowa wzbudziły we mnie odrobinę niepokoju.

- Umiesz grać? – wskazał swój instrument stojący obok.
- Co nieco, nie należy się zbyt wiele po tym spodziewać… - wydukałem, zdziwiony nagłą zmianą tematu.
- Powinno wystarczyć. Weźmiesz ze sobą moją gitarę; zapewniam cię, może się przydać. – znów się uśmiechnął.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia; myślę, że będziesz wiedział, co należy zrobić. – dodał, zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać.
- No, już pora na ciebie! Nie powinieneś zbyt długo przebywać w jednym miejscu.

Wetknął mi do rąk schowany w futerale instrument i, dosłownie, wypchnął za drzwi.
- Powodzenia, młody! Szukaj wskazówek i nie zwlekaj. Do zobaczenia!
Zdawało mi się, że jest odrobinę podenerwowany. Chwilę później zorientowałem się, dlaczego.

Z dołu gospody usłyszałem wzburzone głosy:
- Skoro wszyscy twierdzą, że tutaj był, to znaczy, że był!
- No, barmanku, gdzie go posłałeś?! A może chowasz go na zapleczu?!
- Gdzie gospodarz?! Jego też diabli wzięli?!
- Panowie, proszę zachować spokój…  - teraz poznałem lękliwy głos barmana.

Czarodzieje. Dotarli aż tutaj.
Zbiegłem po schodach, a następnie udałem się w stronę tylnego wyjścia. Musiałem obejść gospodę dookoła, gdyż jedyna ścieżka odbiegała od przodu.
Przestraszyłem się jednak, kiedy przed frontowym wejściem nie dostrzegłem Stworka. Nie było tam również grupy mężczyzn. Za to z lokalu dobiegały odgłosy bójki, w którą zaangażowali się chyba wszyscy klienci, wraz z muzykantami, sądząc po dźwiękach niszczonych instrumentów. Miałem idealną okazję, żeby uciec, ale nie mogłem zostawić Fobby’ego. Ba, Marchewka również był w niebezpieczeństwie, jednak zbyt dużo bym ryzykował, wracając po niego.
W tym momencie usłyszałem w głowie znajomy głos:
- Czarny koń… czarny koń…
Odwróciłem się w stronę wozów zaprzężonych w rumaki. Przy Kruczoczarnym dostrzegłem Stworka, który bezskutecznie próbował uwolnić go z uprzęży – nie miał przecież rąk. Podbiegłem w jego stronę, zarzuciłem futerał na dwa ramiona. Nie zastanawiając się, odwiązałem zwierzę, wziąłem Fobby’ego na ręce i wsiadłem na rumaka, który następnie galopem udał się w stronę ścieżki.

Czułem tym większą ulgę, im dalej znajdowaliśmy się od gospody...

·          

Droga przez las ciągła się bez końca. Bałem się robić postój, w obawie, że znajdą mnie czarodzieje. Musiałem jednak zaryzykować, gdy Kruczoczarny był na granicy sił.

Zatrzymaliśmy się nad stawem, aby zgasić pragnienie. Podczas, gdy koń pasł się obok, postanowiłem przyjrzeć się uważniej podarunkowi od Marchewki.
Wyglądała, jak nowa. Przejechałem palcem po strunach, podstroiłem dwie z nich.

Przypomniałem sobie nagle, że zabrałem ze sobą kostkę, którą niegdyś podarował mi ojciec. Wyjąłem ją z kieszeni i zacząłem grać przypadkową melodię.

Moje myśli skupiły się tylko na tym; muzyka była czymś, co pozwalało mi zapomnieć o całym świecie. Dźwięki rozchodziły się w głąb lasu…
Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że słyszę czyiś śpiew:

Na moją świętą głowę,
Podleciał w moją stronę
Ptak,
Który swym śpiewnym głosem
Rozbudził cały świat.
Błąka się, szuka gdzieś w oddali
Czeka, aż dasz mu znak.

Przerwałem na chwilę grę; jednak  w tym samym momencie ucichnął również tajemniczy głos. Jak można się było spodziewać, gdy ponownie zacząłem, usłyszałem dalszą część piosenki – słowa, jak gdyby dopasowane do mojej melodii:

Przynosi z bukietów róże
Wieje chłodny wiatr,
Martwa cisza chłonie
Ów różany sad.

Z przyjemnością wsłuchiwałem się w ten piękny, dziewczęcy głos. Niesiony nadzieją, że jego właścicielka się ukaże, grałem dalej.

Leci, pośród drzewa
Spada róży kwiat.
Nie zdążę go uchwycić
Czuję w sercu brak.

Nie myliłem się. Moim oczom ukazała się kilkuletnia dziewczynka z koszykiem w ręku. W długie, ciemne włosy wpięty miała listek z różą.

Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, gdy mnie dostrzegła, zaczęła uciekać w głąb lasu.
- Zaczekaj, nie bój się! – wołałem na próżno.
Wsiadłem szybko na konia i udałem się jej śladem. Powinienem szybko ją dogonić, tymczasem zniknęła bez śladu.
Dostrzegłem za to ślady małych stóp na ścieżce.

Zanim jednak podjąłem marsz, usłyszałem za sobą Fobby’ego, który próbował mnie dogonić, wlokąc za sobą gitarę. Musiałem wrócić się po futerał i mu pomóc. Miałem nadzieję, że w tym czasie dziewczynka nie ucieknie zbyt daleko.

Ślady naprowadziły nas do drzewa o białej korze, jedynej chyba brzozy w tym lesie. A konkretnie, do wydrążonej w jej pniu dziupli. Pozostawiłem Kruczoczarnego i gitarę; wraz z Fobbym wszedłem do środka.
Naszym oczom ukazały się schody – kręte schody zdające się nie mieć końca.

Byliśmy coraz wyżej nad ziemią; nie wydawało mi się wcześniej, żeby drzewo było aż tak wysokie. Po dłuższym czasie dostrzegłem rozwidlenie, a nad nim chmury…

Dopiero, gdy dotarłem na sam szczyt, zorientowałem się, że odnalazłem drugi punkt magiczny. Jednak nie ten, który wskazał mi Marchewka…