piątek, 30 grudnia 2016

702. Za kulisami

Zgodnie z planem, spektakl rozpoczął się z opóźnieniem,
zawiódł moje nadzieje odtwórca głównej roli,
bohater widzów.
Bacznie obserwuję go zza kulis.

Zręcznie improwizuje,
mimika zdradza prawdziwe intencje.
Wokół tańczą wiecznie kontent kukiełki,
szmaciane uśmiechy na kruchych konstrukcjach.
Ten tłum nie jest w stanie poruszać się samoistnie.

Wzrasta natężenie oklasków,
sufler urywa głowę,
ultimatum uwięziło go w klatce pod sceną,
dźwiga na grzbiecie teatralny Globe,
milczeniem przywróciłby aktorów do porządku.

Mogłam wystąpić,
może nawet pierwszoplanowo.
Nie widziałam się w żadnej roli,
więc bawię się cieniem,
czekając, aż opadnie kurtyna.

Za kulisami jest mi najwygodniej.

środa, 28 grudnia 2016

701. Pamięć

Na kominku wciąż leżą stare listy,
grzeją się do ponownego przeczytania.
Na ich twarzach odciski drżących palców
wciąż pachną zeszłoroczną jesienią.

Zjadałam papier dzień po dniu,
czasem w usta wcierał się słodki wyraz,
pytajnik milcząco zahaczał się o powiekę,
wykrzyknik przypominał zbyt głośno

o uśpionym mieście.
Metropolia miała być prowincją,
wszak oboje nie znosili zgiełku.
To kłamstwo rozgryzam na gęstą papkę
i pluję nią w lustro
ku przestrodze obłąkanej.

Na drugim końcu świata
lub ulicy,
nie wiem,
wiedza zbyt drogo kosztuje;
gdzieś tam stoi podobny kominek,
na nim leżą równoletnie listy
z buziami jak dotąd zamkniętymi na kłódkę.

Z głodu przełknęłam wszystkie,
zostały puste koperty,
imitacja pamięci,

a ja wciąż nienasycona,
niecierpliwie zaglądam do skrzynki na listy,
uważniej śledząc adresy.

700. Jutro

Jutro obudzę się starsza,
z jednym siwym włosem,
łzawą mgiełką tuż przy skroni;
jutro świat mnie wzruszy.

Już nie kocięta z pocztówki,
lecz coś, co już dawno wyszło z mody;

ludzkie kocięta,
te, co jesienią wypadły z gniazda,
siwa czapka na głowie mamy
i jej przedwczesne linienie,
słowa wpadające w oko,
te w roztargnieniu rzucone na wiatr
przez kogoś, kto nie był jeszcze gotowy
na gwałtowną zmianę temperatur,

mimika zmarszczek na czole
współgrająca z pląsem brwi,
serce dzielone na dwoje
jak dotąd chore z samotności,
pęczniejący potomek,
ten, co przywłaszczył sobie ułamki obu połówek,
pustostan ciała,
wywietrzony przed schowaniem do wiecznej szuflady.

Wczoraj było podobne,
tylko ja przestaję być podobna.

Z siwym włosem jest mi całkiem do twarzy.

699. Węzeł

Żyję w ciasnym kącie za komorą sercową,
biję mięsień co sekundę,
często nawet szybciej
wyładowuję na nim napięcie.

Włosy splątane mam w węzeł,
uwiera w szyję nastroszony pukiel.
Łatwiej byłoby obciąć, przy samej głowie,
wyłysieć nienaturalnie
to jak przegrać na starcie.

Rozplątuję go kawałek po kawałku,
czasem parzy palce
lub zahacza o sukienkę.
W przypływie zniecierpliwienia szarpię zbyt mocno,
lecę razem z głową.

Czekam na moment,
w którym przepłyną mi przez ręce,
zadźwięczą jak struny
świeżo nastrojone
do zwolnienia tętna
z obowiązku pośpiechu.

wtorek, 27 grudnia 2016

698. Dawca

Przepiła cię w ciągu jednego wieczoru,
kaszle twoimi ustami,
jak braknie sumienia, to pożyczy.

Zrzucasz skórę, by otulić jej ramiona,
próżno dmuchać na zimne,
tych żył boi się nawet krew.

Ciepły jest tylko palec
do wytykania wszelkich niesubordynacji
i okręcania zmarzniętych kości.

Była biorcą organów,
ty zaś potrzebujesz dawcy.
Trzymam w kieszeni zapasowe serce.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

697. Wychowanka

Po latach od prowadzenia rączek poprowadziłeś kolejne,
napęczniały w siłę powabne macki,
dziś czynią cuda.

Długopis w zaciśniętej piąstce,
jeszcze zanim nauczyłeś tabliczki mnożenia
wiedziałam, że starczą trzy opuszki.
Miękkie litery rozpływały się po papierze,
dmuchaliśmy je do siebie,
kropiłeś mi nimi oczy i usta,
bym już zawczasu zasmakowała ich widoku.

Równolegle ze mną podnosiłeś poziom trudności,
macki kroiły już bez skaleczenia,
wargi tańczyły z językiem obcym,
rozprawiały o istocie bycia
brzuch, uda i szyja,
najtrudniej było z oddechem serca.

Kiedyś poprowadzę kruche rączki,
spłaci dług uczciwa wychowanka.

niedziela, 25 grudnia 2016

696. Wojna domowa

Wrócił.
Głaszczą mi policzek ciepłe dłonie;
jeszcze wczoraj równie czule obejmowały karabin.

Formułka w zwartym szyku,
grubiańskie przecinki strzelane na rozkaz.
Rozbiegają mi się niepozbierane myśli,
cel namierzony.

Wtórne szkolenie,
przygotowujące do wojny domowej,
bez podziału na strony,
bez broni palnej czy siłowej,
na dzień dzisiejszy
niezaliczone;

raz włożonego munduru nie da się już zrzucić.


695. Mozaika

Obiła młodą twarz starcza refleksja,
puchną policzki, czerwone nie tylko od wstydu,
blizna pod okiem jest pierwszym objawem zakwitania.

Podłożyła mi nogę,
całuję bruk.
Łażą mi po kostkowanych plecach,
nie szczędzą głowy,
czule głaszczą podeszwami,
odciskając trwałe ślady;

mozaika.
Ściółka miejska w receptorach zmysłowych,
coś utknęło w gardle,
bo nie trzymałam gęby na kłódkę.
Jeszcze posiłkuję się rękami,
walczą palce bez kości

tylko
lub aż dziesięć,
by udźwignąć dorosłość.


 

piątek, 23 grudnia 2016

694. Moda warta podkreślenia

Potknęłam się
o rzuconą sobie pod nogi kłodę,
w tłumie na szczęście było na kogo wpaść;
powiedzieli, bym wpadła kiedyś ponownie.

Struny głosowe splątane w węzeł;
zaraz znalazł się ledwie znany piosenkarz,
niszowy śpiewak operowy
i aktor komediowy
z teatru lokalnego;
w mig stworzyli wspólny recital.

Ktoś okradł mnie z godności
lub zgubiłam ją w pośpiechu,
nie wiem,
nie pamiętam, jak to jest
trwać w niedoborze wartości,
topić się w grzechu
własnym
albo cudzym;

obojętność dawno wyszła z mody.

693. Apel kontra paradoksy

Dzisiejszy bilans wykazał kolejne multum wyroków,
wloką za sobą multum manifestacji,
perpetuum mobile destabilizacja
i jej więźniowie, skuci w paradoksy.

Przykazanie dla wyrokujących:
nie zaglądaj bliźniemu swemu
do portfela,
do łóżka,
do korespondencji,
domowej biblioteczki,
do talerza (nawet przysłowie nazywa to nietaktem),
historii przeglądania,
(pseudo)tradycji,
składu chemicznego organizmu,
wzoru na koszulce;
nie zaglądaj w złej wierze.

Przykazanie dla wyrokowanych:
nie pozbawiaj pospolitości
tego, co pragniesz uznać za pospolite.

Jutrzejszy bilans wykaże kolejne multum wyroków,
powloką za sobą multum manifestacji,
perpetuum mobile destabilizacja
i jej więźniowie, wiecznie skuci w paradoksy.

czwartek, 22 grudnia 2016

692. Droga mleczna

Pnie się po przestrzeni gęsta mgła,
miasto w zawiesinie,
bez orientacji w terenie
żyję po omacku.

Czyjś kontur wtopiony w otoczenie
lewituje mi przed oczami
mleczna masa
o niewiadomych intencjach,
kłębek imaginacji
na wyciągnięcie ręki

jest jedyną wiadomą,
dającym się nazwać
dzieckiem skrytych pożądań.

691. Pociąg

do drugiego końca kraju,
w przedziale ja
i on w przedziale,
skazani na kilka godzin
w metrze kwadratowym

takt skłania go do formowania myśli w słowa;
podkreśla poprawę dykcji
(nie wiem, jakim bełkotem zaszczycał poprzednie),
kropla humoru,
łyk komplementu na zachętę;
może innym razem, oznajmiam,

karmiąc się pędzącym za oknem,
wraz z następstwem rozmywają mi się odpowiedzi;
w takim kształcie nijak je uzewnętrznić,

tak więc czekam, 
aż znów coś zainicjuje nas,
wszak to daleka droga,
pociąg do drugiego końca uJArk




środa, 21 grudnia 2016

690. Tragikomedia bez audytorium

Milczeli, poróżnieni kolejną tego dnia solą w oku,
nieważne, skąd wziął się przecinający spojrzenia odłamek białej śmierci,
generuje łzy pozbawione ideologii,
frazesy, w razie gdyby ktoś patrzył,

a przybyli z każdej części miasta,
zebrali się, by kolejny raz zaznać codzienności,
niby tamtych dwojga, a jakby swojej,
na wizji prezentuje się to całkiem nieciekawie.

Wygląda, że nie mają już czym zabawić spragnionych rozrywki widzów,
grzebią nerwowo w szufladach
w poszukiwaniu najbardziej absurdalnych przypraw,
celują sobie w oczy,
nożem przecinają powietrze;

Nie ma żadnej publiczności.
Dla kogo więc to całe przedstawienie?




689. Przemijalnie

Ile jeszcze ze mnie
odłamków stłuczenia
będzie ranić bose stopy,
dotkliwie się ujawniać?
Przeźroczyste trudniej wychwycić.

Kłębię się w tym niepozmiatanym kalectwie,
dziura w głowie staje się coraz bardziej bolesna,
wpuszcza do myśli powietrze, którym oddychamy wszyscy;
psy
dzieci
i kominy.

Tracę przy każdym gwałtownym ruchu szyją,
wciąż niepotrzebnie ciekawa znamion na plecach,
dogoniło mnie
już nie odejdzie
już
przeminęło,

jak każdy moment, w którym formułuję nową sentencję
na dalsze przemijalnie,
przemiła to świadomość
życia w ciągłym pędzie

choćby i bezczynnym.
Wpatrzona, choćby i ślepym wzrokiem,
jedynie w następstwa.

688. U źródeł poczęcia

Niepokoi mnie świadomość nagłego zerwania połączenia,
to ma swoje wytłumaczenie nawet w naturze,
związek przyczynowo-skutkowy,
przerosłam cię
ziarenko pod sercem

kiedyś trzeba będzie bezprzewodowo
udowadniać, że z biegiem
nie zmienia się punkt wyjścia,
puszczam mentalne korzenie,
podlewane słowem, które pragnę usłyszeć,
wiesz najlepiej
co tak naprawdę żyje pod powierzchnią

spacer po być może istniejącej galaktyce,
lubię, gdy marzysz o przestrzeni bez ograniczeń,
uwydatniasz pragnienie istnienia najdogłębniej,
wciąż nie pojmuję, skąd czerpiesz tę siłę,

która już dawno upadła mi gdzieś w pośpiechu
lub, zamieciona pod stary mebel, cierpliwie czeka,
aż zdobędę się na twoją odwagę.

Czasem chciałabym wrócić
do wnętrza
do ciała
znów się stać
dosłowną jednością,
dostawać przefiltrowane
przez jedyne godne zaufania
twoje usta.

niedziela, 18 grudnia 2016

687. Miasto umysłu

Konstrukcja czterech ścian chroni przed przeziębieniem,
apokalipsa tak czy siak wdziera się przez wirtualne okno,
słyszę, że przedziera się już przez uszy,
siejąc spustoszenie nawet w tym małym świecie.

Burzy metropolię poglądów,
odsłaniając zubożenie mieszkańców.
Uciekają w głąb umysłu, nie kryjąc już swej słabości
z całym dobytkiem intelektualnym
chowanym po kieszeniach
duchowym emblematem,

rozmawiają szeptem
w języku nieistniejącym
o tym, jak przywrócić świeżość,
zrodzić nowe życie
wolne od zagrożeń.
z szansą na przyszłość,
bez obawy o uzewnętrznienie.

Miasto wiernie trzyma się starych tradycji,
na zgubę prowadzi je sentymentalność,
nijak się odnajduje
w państwie przybytku
cmentarzysko wartości.

Izoluje się, odbierając zmysłom ich właściwości.
Ledwie oddycha, pozbawione dopływu powietrza,
uchyla się, jak może,
szuka sposobów na przetrwanie.

Nijak zrównać z ziemią tak silny fundament.

sobota, 17 grudnia 2016

686. W sprawie parodii

Znów gruchnęło w półokręgu,
ogłosiła prasa codzienna przy porannej kawie.
Przełykam was
na zimno,
by niepotrzebnie się nie sparzyć.

Znów zaszeleściło niewyraźnie,
rozmowa przez głuchy telefon
dała aż nad wyraz spodziewane skutki.
Wiele trzeba, by byli w stanie mnie zaskoczyć.
Nudny cyrk zasiedziałych słoni,
tylko w zoo tańczą jak potrafią najlepiej,
tyle że przy minimalnej widowni,
atencji pożądanej tylko z odległości.

Mogę wam pokazać język,
rozewrzeć gębę, aż zaświszczy,
zachrząkać przez zatkany nos,
napęcznieć do granic,
pęknąć z hukiem,
mówiąc zwięźle
rozebrać się z godności,

byłoby we mnie
tyle z was, co w was nie jest ze mnie,
więc lepiej dajmy spokój przedstawieniom,
parodia nijaką jest bowiem konkurencją
dla kontemplatora świata od podszewki.

685. Święto

Najpiękniejsza w roku pora,
gdy gości u nas zielona księżniczka wystrojona po sam czubek głowy;
jest właściwą gwiazdą wieczoru.

Pilnuje opustoszałych mieszkań;
chylą czoła jej podobne
przed spragnionymi trwonienia oszczędności
kultywatorami tradycji.
Akwarium pełne jest tych głodnych rybek,
stukają łbami o witryny sklepowe,
oczy po bokach, obserwują bacznie,
na który haczyk jeszcze dać się złapać.

O stosownie obliczonej porze zasiadają do wspólnej kolacji,
choć w głębi serca ubolewają wciąż 
nad utraceniem kilku wczorajszych okazji.
Wymieniają się maskami
uśmiech za uśmiech,
policzymy się dopiero pojutrze.

Za punkt kulminacyjny starym zwyczajem obrano podarunki,
z tajemniczym fundatorem księżniczka ma bowiem specjalną umowę.
Komuś wymsknęła się melodia znanej pastorałki,
to pewnie człowiek starej daty
najwyraźniej pomylił okazje,

lecz tylko on jest w stanie odpowiedzieć na dziecięce powątpiewanie;
z jakiej okazji świętujemy?

piątek, 16 grudnia 2016

684. Egzamin z bytowania

Podchodzę po raz kolejny do egzaminu z bytowania,
gwardia weryfikatorów rzuca cień na czystą kartę,
w tym braku śladu doszukują się moich niecnych postanowień,
tykają mi do ucha,
pieją o pełnych godzinach,
nie wiedzą, że czekam, aż odejdą.

Zdaje się, że kolega z ławki obok kończy już swój poemat,
za dobre sprawowanie wypuszczają go na długą przerwę,
wróci za lat kilka
gdzieś zza oceanu
bogatszy o dwie głowy,
po to tylko, 
by komunikat z trojga ust był dla mnie dostatecznie czytelny.

Koleżanka z tyłu nerwowo zerka na moją pustą stronicę,
zjadła ołówek, nie ma więc czym notować na brudno.
Uświadamiam ją, że wielkie dzieła powstawały spontanicznie,
w afekcie trąca butelkę, rozlewając na papier wodę mineralną,
czyste pokrywa się z czystym,
gwardia kręci nosem,
wydaje werdykt:
do sztuki ci jeszcze daleko.

Chrząkają niecierpliwie nad moją niejasną taktyką,
tłumaczę subtelnie, że zasłaniają mi światło zza okien,
że w tym warunkach nijak tworzyć coś ponad miarę.

Chrząkanie zagłusza prośbę.
Składam z kartki papierowy samolocik,
czuję, że śledzą wzrokiem bezczelne palce.
Prowizoryczny statek powietrzny znika za uchylonym oknem
z umniejszonym niemalże do zera papierowym pilotem,
na pokładzie kilku papierowych pasażerów;
skrzyknęli się nareszcie, by odbyć ten jedynie słuszny lot.

Wobec pustej sali przerwano by egzamin,
tyle, że siedzę bezustannie w pozycji wyjściowej,
nie mogąc przenieść na papier imaginacji.

Piszę dokładnie, jak pomyślałam,
opuszczam salę.

Egzamin zaliczony.

czwartek, 15 grudnia 2016

683. Nieznajomy

Najlepiej pamiętam cię nieobecnego,
drganie ciszy przerywane sporadyczną wizytą
człowieka z drugiego końca świadomości.
Przepraszam, nie rozmawiam z obcymi.

Przyczyną braku jest sam brak,
próżnia pożywiła się chlebem powszednim.
Twój był świeży, choć sam go nie piekłeś,
znakiem pokoju był,
lecz okazyjnym.

Wyraz tęsknoty uznaję za archaizm.
Gra na starych zasadach czasem wychodzi,
tyle, że po spektaklu gromkie oklaski wątpliwych koneserów sztuki.
Gdy już opuszczą salę, mamy czas
na współgrające milczenie.

Nie znajduję wyjścia w potwierdzeniu lub przeczeniu,
raczej szukam otworu w tylnych drzwiach.
Na dobre utknęło w gardle słowo wdzięczności,
zgrzyta nienaturalnie
dźwięk nieczysty,
wiekuiste piętno,
zatrucie żołądkowe.

Na powitanie wypadałoby podać rękę.
Nie zrozumie tego para nieznajomych.
W kieszeniach uparcie trzymają pięści,
w pięściach zaciskają galaktyki,
za ciasno
w jednym kosmosie

sprowadzonym do więzów nierozerwalnych.
Do mózgu wdarła się kiedyś kropla krwi,
karmi myśli mniej lub bardziej pożądanym;

do tego ograniczamy powinowactwo.

wtorek, 13 grudnia 2016

682. Z pamiętnika prezesa na piątkę

Panowie w rybich krawatach skoczyli na główkę do szklanki czystej,
mają skrzela, więc żyją tą zabawą na co dzień.
Całkiem często zapraszają do niej drogie panie,
spływa po nich cały ten przedsiębiorczy trud.

A po godzinach umawiają się na relaks,
w myśl kanonu dbają o zewnętrzną strukturę.
Tylko mięśnie mózgowe takie jakby zaniedbane
kurczą się w ciasnej celi za uszami.

W porze najbardziej nerwowej wyciągają kolorowanki,
zakreślają flamastrem na mapie konturowej
co do kogo,
co od kogo
zaznaczają na czerwono,
potem ustawiają ołowiane żołnierzyki,
wtedy aż huczy od artylerii okrzyków,
emocje
sięgają
dna

a tę słodką życia gorycz zapijają środowiskiem naturalnym,
z tego rodzi się istna poezja
interpretowana dowolnie.

681. Zaniedbanie etapu przejściowego

Schowałam się za drzwiami od szafy,
przespałam zimę pod stertą letnich kreacji
o
jak
przytulnie

zamarzyły mi się plażowe święta,
w skarpetach piasek
w oku piasek
między zębami okruch
sprzeniewierzenia.

Na skróty obejść,
zaliczyć trzysta sześćdziesiąt pięć
na jednym oddechu,
bez szwanku
ratować się lekiem na zmęczenie,
środkiem na myślenie
zagryźć by trzeba tę jedną szklankę
wysokoprocentowych łez.

Raz odwiązał mi się but,
kokardka puściła wodze fantazji,
drętwy huk,
nawet Bóg się nie obejrzał,
nawet bez śladu na ostatnim schodku;
zatańczył kurz,
upomniał się o zaniedbanie.

Było się niedokładnie.
Po wyjściu za furtkę edukacji
wchodzi się w edukację właściwą,
wiązanie sznurówek
matce, ciotce, dziecku, babci,
jeden węzeł
uwiera w szyję,
nie chcę
tak się
podsumowywać.

Znów drwi sobie ze mnie zegar biologiczny,
tyka nerwowo pośpiesznym monologiem,
nijak współgra z przygotowaniem na etap przejściowy

kotłuję się jeszcze na dnie szafy.

niedziela, 11 grudnia 2016

680. Topnienie jako skutek naturalny

Chylę czoła
już nie przed tobą.
Wietrzę emocje
przez usta milczenie
krzyczy prosto w oczy.

Noże pod powiekami,
krwawimy już we własnym tylko zakresie.
Rana goi się szybko,
leczę ją rozsądkiem.

Na krótki zaledwie moment przystaję,
zatrzaskuję w dłoni minutę,
byśmy przyjrzeli się raz jeszcze
jak szybko
topnieją
śniegi.

sobota, 10 grudnia 2016

679. Uczę się ciebie

Karkołomnie się obracam
wokół własnej osi,
maluję twarz brokatem,
błyszczę nienaturalnie.

Śpiewam o północy
o tym, że ciemność gra mi w duszy,
do melodii monotonnej.
Usypiam się
na co najmniej kilka przyszłych lat.

Byłam na mieście
jedną z wielu,
rozpuścił mnie deszcz.
Brudzę czyjeś obuwie,
mieszkam pod podeszwą,
starając się
zachować choć pozór samodzielności.

Karmię się bajkami bez morału,
puste kalorie,
zwiększam obwód próżni;
dom bez powietrza to nie dom.

Lepiej, bym pokruszyła się na kawałki,
odłamek dla każdego,
przekąska,
mrugnięcie okiem
lub poprawa dnia.

Lepiej rozłożyć się na czynniki pierwsze,
poskładać ponownie,
w nowe przyodziać się kształty,
wywietrzyć sobie
sumienie.

Uczę się ciebie, życie.

piątek, 9 grudnia 2016

678. Tylko sen

W rogu ulicy runął budynek mieszkalny,
metropolia rodzinna,
jeszcze zapach w atmosferze,
bladoróżowy świt;
tylko utul mnie do snu.

Spacer za rękę,
ręce obmyte deszczem,
spłukana skóra na policzkach,
mętna wizja z pokoju na drugim piętrze;
tylko utul mnie do snu.

Lwia część środowiska,
garści tlenu wdycha mały organizm,
rośnie do rozmiarów równych o nim myślom,
katastroficzna metafora;
tylko utul mnie do snu.

Każdemu się
nie należy,
konkluzja zawsze rani.
Zepsuty zegar
co dzień śpieszy o inną godzinę.
Kanonada uczuć,
wojna na emocje
skłania do kapitulacji.

Każdego dnia odkładam to
na jutro,
nie czekam na wsparcie z zewnątrz,
w ogóle nie czekam,
leżę pod nagą nocą,
nieboskłon nigdy nie ciemnieje,
lustro płodnej ziemi,
widzę siebie wyraźniej,
wilgotne oczy,
łzy kapią, osadzając się rosą na zieleni.

Wkrótce znów wróci przejaskrawione.
Wiem już zbyt wiele,
więc nie pytam,
nie zabiegam o więcej;

proszę tylko, byś utulił mnie do snu.

wtorek, 6 grudnia 2016

677. Pas

Opuszczam
żaluzje w sypialnianym oknie,
spać kładę się o zawieszonej północy,
tych sekund nie wliczam do autobiografii.

Skrycie pragnę
wyswobodzić się z "tu i wszędzie",
zajęciem moim jest wzmożona czujność,
ile można?!
tracę kontrolę między jednym a drugim okiem,
jedno chce widzieć więcej,
jedno chowa się za powieką.

Wiara nie wymaga już ofiary,
a jednak, składam zeznanie z każdego sprzeniewierzenia,
świadoma nieuniknionych supłów myślowych.
Poddaje mnie
zdobna wątpliwość,
kwietnie pasuję,
wyzbyta twardych złudzeń.

Opróżniam ciało,
dwutlenek węgla,
zatruwam powietrze,
czuję
jakby
ulgę.

Nie łatwo mi pogodzić się,
wciąż trzymam resztki na czarną godzinę,
gdy w kolejną noc
opuszczę
żaluzje.

676. Synteza bezpowrotnych po przejściach

dobijała się uparcie do żebrowych drzwi
mówiła, że to ona - ta ona!,
która serce posklejała kawałkiem obrusu
tkaniną z rodzinnego stołu
rodzinnym stołem poplamioną
jeszcze starą miłością
starszą niż ta bez nazwania

dobijała się uparcie
czując, że nie tędy droga,
ale zmuszona własnym przeświadczeniem, by spróbować
próbowała bezpowrotnie
bezpowrotnie uciekło z zasięgu ramion
bezpowrotnie wraca
uchyla się
klamka w dół
jedna mała szansa...
synteza

oddycha jej płucami
jednym dzielą się sercem
przykładem się stając
nie od pierwszego wejrzenia

poniedziałek, 5 grudnia 2016

675. Echo z dna osobowości

Otula mnie dźwięk,
przyjemne mrowienie
zapełnia ciasne pomieszczenie,
drży krew,
bębni w kilku tempach,
pulsuje niecierpliwie
uwięzione w ciele.

Ujrzałam światło w rogu na suficie,
jaskrawa plama na ciemnej przestrzeni,
dzień walczyć chce z przesileniem zimowym,
przemawia głosem samego Stwórcy,
to ta muzyka,
aż chce się tańczyć do późnego ranka,
za partnera obrać sobie
lewa ręka prawą
prawa lewą,
a usta milczą,
niedomknięte
od przesytu niewypowiedzianego.

Pozwólcie, że przedstawię wam nocnego barbarzyńcę,
dopuszcza się autodestrukcji,
pluje pod wiatr,
smarka w rękaw,
wydłubuje sobie oczy,
banalny zmysł,
by wyczulić pozostałe;

zdefiniuje cię inaczej,
przejrzy do szpiku kości,
przerobi na metaforę,
dowie się o istnieniu tajemnicy,
że nie jesteś tylko
dwa plus dwa
główka na szyjce
tak-nie-tak-nie,
anatomia;
nie wierzę w dowody doświadczalne.

Każdy taki zryw,
gnający przez drogi oddechowe,
wydobywa się zaledwie szczątkowo
w postaci echa z dna osobowości.

niedziela, 4 grudnia 2016

674. Czynne przesilenie

W okiennych framugach resztki zeszłorocznej zimy,
korozja skóry,
rdzawe nastroje.

Po deszczu nie rozpoznam pory roku,
szaruga jest złożonym procesem,
nagie drzewa nie przyoblekają się latami,
czekają na wątpliwej natury przesilenie,
wtapiają się w jednostajny krajobraz,

czekają.
Każdy wydany owoc został zerwany,
każdy liść zmieszał się z błotem,
po co więc ukwiecać się na krótki moment,
utkwić spragnione barw spojrzenie
w zaledwie szczątkowym zakwitaniu
na jedno mrugnięcie,
uzmysławiać sobie istnienie
zjawisk chwytających za serce?

Czekanie,
bierne pożądanie przykrywa białym uśpieniem,
a tu trzeba z impetem
uzbroić się w stabilne korzenie,
na przekór wypuszczać pąki,
bezczelnie porządkom cyklicznym
zdmuchiwać harmonogramy,
spłukiwać wraz z deszczem
suche pozostałości zastygłej jesieni;

umiar jest tu bynajmniej niewskazany.

673. Pseudotradycje

W za ciasnej garsonce wyprawiono mnie na rodzinne posiedzenie,
połykam odpowiedzi, wydmuchując zaledwie potwierdzenia lub przeczenia
kto on?
czy pracuje?
ile na rękę?
krztuszę się przy każdym przesłuchaniu,
wietrzę przez uszy nadmiar adrenaliny,
chwytam przez okno świeży powiew świata zewnętrznego;
za ciasne pomieszczenie
na dwa wielkie wybuchy.

W przykrótkiej spódniczce wydano mnie w objęcia edukacji,
nie byłoby w tym nic nad wyraz,
powodu do wzmożonego strzępienia języka,
gdyby nie groźne spojrzenia mecenasów,
fundatorów biografii stopniowalnej,
jeszcze wyżej
jeszcze wyżej
jesteś stworzona do rzeczy wielkich,
możesz więcej
możesz więcej
nie pytaj o nasz w tym interes,
istnieją bowiem prawa niezaprzeczalne,
zdjęcie wciśnięte do obskurnej ramki
zdobionej na styl nowoczesny,
na niej absolwent uniwersytetu kosmicznego
zasłania twarz dokumentem rozwodowym;

za ciasne pomieszczenie
na dwa wielkie wybuchy,
krew z nosa,
katar alergiczny
na wieczne wasze
z brzucha wyssane
z kieszeni wygrzebane
pseudotradycje.

sobota, 3 grudnia 2016

672. Pobudka rutynowa

próżne to
na zewnątrz
i próżne
na wewnątrz

godzina szósta
wyrywa mnie krzyk
spod łóżka
rozedrgane usta
muszą się
powstrzymać od soczystego
smażonego na tłusto
ja
pier
wsza
stoi w kolejce po kawę
uwaga, bo może kąsać

mąci we włosach
rozczesuje senne kołtuny
zaciska zębami resztki wczorajszego
kina familijnego
z wątkiem romantycznym w roli głównej
z kaleczonym wątkiem w roli trudnej
pocieszanej przez liczne grono
klasyka gatunku
jak nudno
we współczesnym przybytku kultury

we wstępnej fazie ze-snu-wstania
dziecko karmi matka
liczy się prąd w łazience
śniadanie na stole
całus na drogę
umyte ręce
można by rzec
kanon kardynalny
potomka z prawdziwego zdarzenia

godzina wciąż nie ta, co trzeba
w tył zwrot
plecami do życia
(i nie tylko plecami,
są zgoła inne bowiem ozdobniki
lepiej oddające istotę rzeczy)
twarzą do ściany
to nie wojenna przeszłość
a jednak chce się krzyczeć głośniej
daj
upust
napiętym mięśniom sercowym

znów karygodnie przymierzam się
znów do szkaradnego widowiska
ciemno rano
głucho rano
boli receptor czuciowy
na widok nagłego światła
nie jestem
wołam
gotowa
na tak gwałtowne przesilenie
samorozkładu

próżnia tu
na zewnątrz
i próżnia
na wewnątrz

jutro
będzie
równie
całkiem
nie całkiem

piątek, 2 grudnia 2016

671. Stop-klatka

Trącam łapą kłębek twoich myśli,
bawię się kakofonicznym milczeniem,
prowokowana lustrzanym odbiciem
ocieram się
o zdarty fragment ściany.

Celuję trafnie
w ognisko zaprzeczeń,
ciskam papierowym samolocikiem
prosto w twarz,
tak, by choć jedno oko uchwyciło
moment,
pierwsza fotografia.

Usta rozwarły się dostatecznie,
by wykrzyczeć alarm przeciwwłamaniowy,
stop-klatka,
źle interpretujesz model czterech ścian,
przestrzeń azylanta;

gasimy pragnienie w tej samej kałuży,
studni drobnych grzechów
uzupełnianej krachem atmosferycznym;
to twój przydział z moich skromnych zasobów
środków przetrwania
odurzających systemy wartości.

Pozwól się
upodobnić jeszcze bardziej.

czwartek, 1 grudnia 2016

670. Wojna dwudziestego pierwszego

W zwartym szyku
do rozpuku
roześmiani
współcześni żandarmi

biją na alarm,
nowa afera
rozżarzone pręty w rękach -
to ich restrykcyjne sztandary.
Będą dusić nowe propozycje
wyjścia z kryzysu
lub wpędzenia w kryzys.

Macają bezwstydnie
czyjś wstyd,
wywlekają na ulicę
obdarte ze skóry
zdobycze inwigilacji,
zachłannie pobierają
na twój koszt
kredyt zaufania,
pławią się w swych żądaniach
zawsze na przekór,
zawsze dla podburzania.

Ten spokój
jest nie do zniesienia,
ich smród
drażni świńskie nozdrza,
podjudza do prychania
alergia,
nowy rodzaj przewrażliwienia
na prostą komendę,
gotowi w każdej chwili
przejąć urzędy kierownictwa
aparatu na jedno pstryknięcie

raz
dwa
już wisisz
w ramce nad łóżkiem,
śledzisz sen warchlaka
o lepszym tu i wszędzie,
znasz zamiary jutrzejsze -
co nowego
wnet obalą,
co starego
wnet przywrócą.

Wojna dwudziestego pierwszego
to ta sama od stuleci
słowna potyczka,
drzemiąca w ludziach
zwierzęca artyleria.