wtorek, 29 listopada 2016

669. Listy platoniczne

Drogi,
najdroższy,
witaj,
a może dzień dobry?
Mogę to barwnie naznaczyć
lub pozostać w odcieniach szarości.

Jaką mnie lubisz najbardziej?
Sowy szept w języku węży,
mądra gnida
o zajęczym sercu.
Przeistaczam się
dwadzieścia cztery na siedem,
nie wiem, jak i kiedy
oddycham pod powierzchnią,
pytam o krawędź kosmosu;
miałeś wiedzieć wszystko.

Listy przesyłam z prędkością nagłych impulsów,
poparzenie najwyższego stopnia,
dziura w sumieniu,
krach w systemie rozeznań.
Tu chodzi tylko o walor dydaktyczny,
lekki wstrząs,
mentalny cios
platonicznej pięści.

Zerwał nam się zasięg.
Korespondencja w zawieszeniu,
targanie myśli na strzępy,
drogi,
najdroższy,
żegnaj,
a może do zobaczenia?

To nie ja pukałam wczoraj do twoich drzwi.

niedziela, 27 listopada 2016

668. Spotkanie przy świecy

Skrzynka pełna nieprzeczytanych listów,
niedostępna jestem
od zeszłego końca świata.

Bo tu trzeba spotkania,
spojrzenia w żywe oczy,
poezji mówionej,
przepływających przez usta
miodowych drgań powietrza.

Koncert szeptanych wyznań,
najlepiej w ciemnym, przytulnym pomieszczeniu,
pod wspólną pościelą
przetrzymać zimę,
zapalić świecę.
Niech rozpuści się
woskowe ciało,
ciężkie od doświadczeń,
dziurawe od licznych szarpań
naderwanych samoistnie
papierowych umocnień.

To codzienne wichury trzaskają drzwiami,
zamykają mnie gwałtownie,
wymagają klucza,
skomplikowanych kombinacji
pytań i przeprosin.
Chcę uprościć schemat odejść i powrotów
do stanu nieustających dociekań.

Skrzynka opróżniona z nieprzeczytanych listów,
udostępniam się
do następnego końca świata,
licząc na to,
że tym razem nie nadejdzie.

sobota, 26 listopada 2016

667. Perspektywa dla myślozbiega

Suknia w kolorze białej czerni,
kryjące rajstopy,
makijaż wodoodporny.

Zmagam się z wiatrem,
pod prąd każe mi brnąć codzienność.
Szykownie potykam się o dwie lewe nogi,
skręcam kostkę na zakręcie,
idę dalej, niestrudzenie domagając się końca
tej pogody niestabilnej,
jesieni latem,
wieczystej, błogosławionej jesieni.

Trzeba mi trwać w porze niezdecydowania,
lecz to właściwa przestrzeń dla zbłąkanego myślozbiega.
Byleby uniezależnić się od nieznośnego cyklu,
zegara nad łóżkiem.
Odmawiam takiemu stróżowi,
który nie odróżnia
sekundy napięcia
od sekundy ukojenia.

To najwłaściwsza przestrzeń,
tyle że uboga o detal,
schowany pod skórą
woreczek próżniowy.
Natura mnie odrzuca,
natura nie przyjmuje niedopełnień.

Czasem, na szczęście, przypomina,
orzeźwiającym powiewem szeptu,
że wręcz zmuszona jest
zasiać coś w tej pustce.

666. Przylądek Złej Nadziei

Spuszczam żagle,
wywieszam białą flagę,
dobijam do najbliższego
Przylądka Złej Nadziei.

Na tej pustelni nie ma żywej duszy,
zgodnie z życzeniem
niepotrzebna jest znajomość mowy nienawiści,
nie ma komu splunąć w twarz,
choć za pogodę wciąż odpowiedzialny jest Ten Sam.
Trzyma się jednak z dala od jałowego pastwiska,
nie sieje, gdzie nie kwitnie,
nie naraża plonu na chwast.

Kompas wskazywał tragiczną konieczność,
drogowskaz postawił ktoś o podobnej temperaturze ciała,
kilka stopni zmarnowanych
na wszczęcie skazanego na straty działania,
wychłodzenie gruczołów
odpowiedzialnych za emocje.

Wygłodniały ląd pożera resztki mojej identyfikacji,
zanik fizyczny
w sprzeczności z życiem wiecznym,
bo muszę przecież gdzieś,
bez ust nie wypowiem roszczeń
o choć minimum przysługujące
nieuniknionej egzystencji.

Zgodnie z życzeniem,
wsłuchuję się w natrętną ciszę,
pracę fabryki pompującej krew.
Zbyt głośno woła o sprawę ludzką,
bo jak inaczej nazwać
nieśmiałą próbę przywołania
podobnego mi zbłąkanego żeglarza?

Tej nici porozumienia
grozi poważne sprzężenie
z tutejszą strefą klimatyczną.

piątek, 25 listopada 2016

665. Cierpiętnicy

Ratunku! wszyscy oni
sami sobie szkodzą,
sprzedają się za bezcen,
płaczą w chwilach szczęścia,
próbują unieść się na połamanych skrzydłach,
bociany z zeszłej wiosny
w tym roku przylatują na zimę.

W miłości stawiają się na pozycji przegranej;
okaleczona jego ostrym językiem,
sponiewierany przez jej restrykcyjne żądania.
Dążenie do samokrytyki,
do krwi rozdrapane sumienie,
zerwany plaster,
przemoknięte przebaczenie
spłukane z zakrzepłą doktryną o sobie samych,
skrzętnie formułowaną
podbudową wartości.

Bawią się w to, kto bardziej,
kto dopłynął już do dna
bez butli tlenowej
podwodni kosmonauci.
Znudziło im się poszukiwanie nieskończoności,
ucinają drogę
do stwierdzeń nad wyraz prostych;

skończyć się
szybko
lub skończyć się
powoli.

664. Na włosku

Miał być nasz dom,
konstrukcja z kart
nie wytrzyma zbyt szybkich oddechów.

Na ważne pytania odpowiadam milczeniem.
Na jedno kopyto
utykam,
cwałem próbując prześcignąć przyszłość.
Osiodłana przez czarną chmurę,
ciężka głowa przed burzą
niech opróżni się deszczem.

Po kolana w błocie,
pływam w nim całkiem swobodnie.
To tylko kwestia oswojenia
z glinianym sumieniem
na mulistym dnie komory sercowej.

Nie wypada,
by taką ci podać rękę.
Umywam ją,
a potem brudzę
w basenie morza śródlęku.
Nie rozumiem naszego w tym powinowactwa,
wisi na moim włosku
kropla pary z twoich ust.
Czuję ją aż przy skroniach,
gdzie pulsuje ciągłą obecnością.

Ta drobna inscenizacja
zburzyła nam,
zbyt gwałtowna,
konstrukcję z kart,
dom bez fundamentu,
próba przecięcia zakrętu

nie mogła skończyć się
znalezieniem wiatru w polu.

czwartek, 24 listopada 2016

663. Winna

Wyjechać tak daleko,
by ktoś zdążył zatęsknić.
Otrzeć się o krawędź
odwrotnie do wskazówek zegara.
Tak naprawiam każdy błąd.

Zbyt wcześnie wyplułam
niespełna przetrawioną papkę określeń.
Tłusta plama na koszulce jest niezmywalna,
wieszasz ją, jak chorągiewkę,
wystawiasz na widok publiczny,
bym mogła nosić się w niej bezwstydnie.
Wyrok aż nad wyraz sprawiedliwy.

Pomyliłam się w obliczeniach.
Miało być dzielone na dwoje,
a tę dwoistość odnalazłam w sobie.
Ten związek niespójnie wiąże przyczyny i skutki.
Budżet miał być wspólny,
a ja spłacam dług obojętności
z nadwyżką przykrych treści.

Wyjechać tak daleko,
by ktoś zdążył zatęsknić.
Otrzeć się o krawędź
odwrotnie do wskazówek zegara.
Tak nieumiejętnie naprawiam każdy błąd.

wtorek, 22 listopada 2016

662. Politonia

Politonia.
W tym mieszkaniu siedzę sama,
w szybie zdjęcie z zeszłego lata,
lustra przeszłości
odłamki na parapecie.

Politonia.
Martwo spoglądam na żywe oblicze,
na to jedyne w zasięgu mojego wzroku.
Silne dłonie powabnym gestem
strzepują mi kurz z policzka,
jakby powiedzieć chciały:
oczyść się
tą jedną łzą.

Politonia.
Pod maską tylko kości,
więc prawdziwą jest szata zewnętrzna,
spopularyzowane ujęcie
tysiąca w jednej odsłonie.
Znudziło mi się umyślne szarpanie języka,
malowanie głosem,
barwa bezbarwna,
sine usta
na bladym obliczu.

Politonia.
Przecinek na końcu zdania,
niedokończona fraza,
wieczne niedopowiedzenie.
Zbyt drobny to szczegół,
by o rozwiązanie prosić Centralę Główną,
specjalistów od gramatycznych reguł,
zachowania prawidłowego szyku.
Wysłucha mnie w każdej chwili,
lecz termin zlecenia jest niewyznaczony.

Politonia.
Noszę się
zbyt niestabilnie.

poniedziałek, 21 listopada 2016

661. Niedorzeczni rodzice

Misja - doprowadzić świat do czysta,
wyprowadzić dziecko z moralnego bagna.

Stań prosto,
nie rób wstydu do piętnastego pokolenia,
nie mów nikomu,
że te krzywe plecy to po dziadku;
stań przecinkiem, przerywniku naszego życia!

Wspinaj się, wspinaj,
co by kolegów objąć z góry,
nie potykaj się,
to źle wygląda
na panoramie miasta.
Uśmiechaj się, uśmiechaj
szeroko do zdjęcia
pstryk!
ile to już lat,
z każdym rokiem
coraz z tobą gorzej.

Czytaj uważnie
spisaną przez nas biografię.
My cię oduczymy
pluć atramentem po łatwopalnym papierze.
To twoja pokuta,
nasza
niespełniona obietnica
lub kultywowanie
tradycji sprzed końca wieku.

Nie słuchaj, Mamo,
to podlega najwyższej krytyce.
Powiedz, Mamo, dlaczego ich światem rządzą
niedorzeczni rodzice?

660. Eviva l'arte

Ubogimi nazywa się twórców manualnych,
do tego nie trzeba nawet pary rąk.
Ja wyszywam niemym słowem i dźwięcznym kichnięciem;

ta choroba
jest nieuleczalna.

Bo mnie w tym świecie
chodzi tylko o nią,
o jej nadrzędną rolę
w szeregu za i przeciw
kuszących propozycji.
Na niej skończyć się,
od niej liczyć lata,
ubrać w te słowa niemowlaka
i kolejne jego pokolenia,
otworzyć szeroko usta,
pozwolić, by wystawił język
na prostotę,
zwięzłość znaczeń
przy obfitej treści.

Zabić w sobie znak zapytania,
wziąć go w cudzysłów,
sprowadzić do formy prowizorycznej.
Lepiej opisać się w ramach odpowiedzi,
wielokropek,
wykrzyknik,
jesteś tym, co piszesz.

To sterta zbędnych zaszłości,
przeznaczona na recykling,
przetrawione odpady.
Nimi można się ponownie najeść
w formie niekoniecznie przystępnej,
nowym smakiem się
zbawiennie udławić;

ta choroba
jest nieuleczalna.

niedziela, 20 listopada 2016

659. Ideolo

Z drżącej ręki upadła mi szklanka
z niedopitą kroplą czystej.
To musi być akt manifestacji
ideolo, ideolo,
ważne, z której dłoni,
której lęk, której bunt,
ideolo, ideolo.

Pies pogryzł mi buta,
ważne - prawego czy lewego,
ideolo, ideolo,
wszak wszystkim wiadomo,
że każde zoon
musi być politikon,
ideolo, ideolo.

Jestem spod znaku krucyfiksu,
widziano mnie pod jednym dachem
z tym świętym łajdakiem,
że podaję mu dłoń,
zapewne łączą nas konszachty,
przecedzamy je później
przez sakramentalne sito,
głosujemy na tą samą
ideolo, ideolo,
krucyfiksem mnie przekreślono.

W wielkiej szafie tylko dwie szuflady,
ideolo, ideolo,
idelewo, ideprawo,
nawet wyśrodkowanie
jest namagnesowane,
skład posiłku,
numer w dzienniku,
preferowana forma rozrywki
i godzina jej praktykowania.

Zmuszona jestem
chować sztandary po kieszeniach,
w ten sposób ponownie uwikłana
w przynależność
konformista.

sobota, 19 listopada 2016

658. Rola receptorów słuchowych

Proces twórczy zależy od czynników zewnętrznych,
lepi wiersz z plasteliny słów
odpowiednio nastrojony
artysta dźwiękowy.

Wystarczą dziury w głowie,
receptory słuchowe
wpuszczają fale przez myśli do serca.
Drgające pod skórą,
otulają kojącym mrowieniem,
wmieszane w krwiobieg
żywicielki organów abstrakcyjnych,
odpowiedzialnych za kreację
podzielnej przez wersy idei.

Rozlewa się bezkształtna masa,
wypełnia wypalone codziennością wgłębienia
poszarpanych od wrażeń mięśni,
rozluźnia ich napięcie,
przyprawia o
jedyną pewną finezję
zmarnowane jak dotąd
przykre interpretacje.

Mogę stracić
wszystkie zmysły,
mogę stracić
części składowe,
bo jedynie niezbędne
będzie, by świata tętent 
usłyszeć.

czwartek, 17 listopada 2016

657. Rehabilitacja

Upadła ci po drodze wysmarkana fraza,
podniosłam,
pomyślałam
może jesteś sentymentalny,
szkoda stracić pamiątkę nocnych koncertów,
tragiczna perkusja
na jedno uderzenie
za kratami żeber
jeden rzewny rym
męsko-żeński,
przez co
niedokładny.

Wietrzy się przez uszy ciasne pomieszczenie,
zapchane kanały myślowe
to
dobry pretekst, żeby dać świadectwo,
przyznać się do zaniechania.
Z tych pogniecionych kartek papieru powstać może jeszcze wiersz,
fantasmagoryczne origami,
jakkolwiek by nie nazwać
wizualizacji brudów.

To objawy niewątpliwie alergiczne,
katar senny,
łzawienie,
to musi być
poważne uczulenie
na skutki uboczne
niepozmiatanych ze stołu
resztek wczorajszego obiadu.

Dziś jeszcze cierpisz na niedożywienie,
tą frazą nijak zapełnić żołądek.
Trzeba ci nowego programu rehabilitacji
nadwyrężonych tkanek nerwowych.

środa, 16 listopada 2016

656. Roszczenie o czas utracony

Gdzie podziała się moja sekunda sprzed sekundy?
Ciśnienie opadło zbyt szybko,
listopad to już nie pora
na spacery w przewiewnych sukienkach.

Gdzie zawieruszyła się nieskończona chwila?
Miało być
zagrożone wyginięciem
krótkie pstryk!
napięcie
rozładowane nad wyraz prędko,
niedokrwiona bateria
pulsuje zbyt wolno,
by pobudzić na wpół przytomny organizm.

Gdzie obietnica niezapomnianych epizodów
z najlepszą obsadą w roli głównej?
Jeden zachorował od nadmiaru czynników pracotwórczych,
inny zakpił,
brawo! dopóki nie ulegnie.

A ja uparcie wpatrzona
we wskazówki pogodowe,
symptomy nastrojowe;
to tożsame wyznaczniki.

A ja błądzę ścieżkami myśloobiegu,
próbując przemilczeć
świadomość faktycznej odległości.

Poddaję się motywacji wiatru;
on pogania chmury,
zaprasza do tańca
otulającą świat pauzę,
by bębniła w rytm żwawej piosenki.

Jej koniec
będzie dla mnie znakiem.
Czas odzyskać utracone.
Czas odzyskać utracony.

655. Zatarg o pożądane

Podsuwa mi pod nos
resztki czyjegoś obiadu,
podsuwa mi do ust
niedoszłe wyznanie miłosne.

Ubrania tylko używane,
wygrzebany z publicznego gardła przetrawiony wizerunek
zająca szaraka.
Rozedrgane uszy wysokie aż do nieba
słyszą zignorowane modły.

Efekt uboczny,
dziecko ostatniego sortu.
Na zakup szczęścia odłożyłam tylko kilka groszy,
a i do tego dobrali się kieszonkowcy,
współcześni myśliciele, wiedzący najlepiej,
kto zasługuje, a komu kula
u nogi psiej doli cień.

Wyszarpałam pożądane
z kubła pod blokiem,
tożsame z moim przewinieniem
skazane na powrót do pierwotnej konsystencji.

Czemu więc,
w obliczu zagrożenia
zaspokojeniem,
jak dotąd zbędne
staje się w ich oczach,
dla samego trzymania mnie w ryzach,
własnością niedopuszczalną,
objętym cenzurą
przerostem wrażeń?

W tym zatargu
nie chcą przyzwolić
na najmniejszy objaw swawoli.

654. Azyl

Zamykam okna w całym mieszkaniu,
by odciąć dopływ powietrza.
Przeciąg tylko rozszarpywał
na miliony pierwiastków uczuciotwórczych.
Zaduch sprawia, że wdycham wciąż te same treści,
bezpiecznie pozbawiona świeżości.

To wizualizacja konsekwencji przewinienia:
zwierzę w zoo, dokarmiane regularnie
przez nieświadomych istnienia
podobnych temu instytucji.

Ta stołówka serwuje tylko chleb z roztopionym masłem,
by kubki smakowe nie oczekiwały wrażeń ekskluzywnych.
W myśl starego systemu przyciemniam szyby,
zasłaniam lustra,
by wzmocnić poczucie
zbliżających się do siebie ścian.

wtorek, 15 listopada 2016

653. Wo gulę

Czy ktoś mi może wytłumaczyć?
Czy ktoś tu,
bo ja
wo gule?,
to chyba
po niemiecku.

Pomocy! to już na jutro.
Nie wiem, jak wy,
ale ja tego
wo gulę
nie ogarniam.

Tak po prawdzie
możecie sprawdzić w słowniku
wyrazów dalekoznacznych,
że wogóle
to resztki padliny ludzkiej
w żargonie
ściśle narodowym.

Jeszcze
czegoś
takiego
nie widziałem.

652. Układanka

Z prowizorycznie poskładanej całości 
znów rozsypałam się na samoistne cząstki składowe.
Tych kilka istnień jest w stanie podjąć każdą refleksję.

To nie tak, że
nad bezładem trzeba się rozwodzić.
To logiczna układanka dla żądnych wyzwań,
nieco halucynogenny środek na uspokojenie
umykających spod kontroli
poplątanych nici.

Każesz mi wyszywać z nich światopogląd,
igłę wbijać tak, by nie bolało.
Żmudny trud dla lewych rąk
doświadczonych zetknięciem z wyższą sztuką;
jej służy każde odstępstwo od normy.

Znów wydało się, że funkcjonuję jako pojęcie,
dodatkowy wyraz w słowniku
określeń obcobrzmiących,
wyjęta z powieści przeciętnego pisarza,
który pomysł wprawdzie miał,
lecz dzieło to jakby nie dość kunsztowne,
by zyskało na wartości
w literackiej konkurencji. 

Znów na wiele sposobów mnie użyto,
nakarmiono głodem,
winna jestem dwa puste żołądki.

Z prowizorycznie poskładanej całości 
znów rozsypałam się na samoistne cząstki składowe.
Jak sobie poskładasz,
tak ci będzie służyć.

poniedziałek, 14 listopada 2016

651. Uwikłana

Zbytnim paradoksem obarczył mnie,
zimnym dreszczem przemknął tuż pod skórą,
krwi pomylił bieg,

serce pompuje go do najdalszych części ciała.

Pokusiłam się o jedno tchnienie
treściwie zastygłych ust.
To było jak dmuchnięcie na oślep
z wzrokiem utkwionym jeszcze
w rozkładzie zeszłego tygodnia,

należę do zamierzeń bardzo orientacyjnych.

Wystygło mi już podgrzane sprzymierzenie,
temperatura wrzenia wypaliła dziury w skarpetkach.
Stopy śmiało stawiam na twardym gruncie
dla wyrwania z uśpienia nienasyconych zmysłów.
Niech nauczy się życia od podstaw
pozbawiona dotyku personalna struktura.

Jednym z etapów musi być
ponowne zawieruszenie elementarnych części odzieży,
dla szerszego odbioru niemych sygnałów
jego szczelnie zamkniętych,
uparcie trzymanych pod nocnym okryciem
ledwo poskromionych intencji.

sobota, 12 listopada 2016

650. Niestabilność

Stagnacja miała być sposobem na przywrócenie krążenia,
wieloletni sen przywrócił zmęczenie.
Pragnę całodobowo poddać się cyklowi,
niech przyprószy mnie,
białą ścianą obejmie,
zetnie w pozę postawy wyprostowanej
chłodna ocena rzeczywistości.

W tym stanie nie ma szans na namiętności,
z nich powstają kałuże, wypełniające dziury w asfalcie.
Rozpływają się nam poglądy,
skrzętnie tworzona konstrukcja.
Pod wpływem ciepła parujemy,
wyciągamy dłonie ku sprawom Wysokim,
zapominając o terminie ważności
tej bezkształtnej masy
przewrażliwionej na zimno.

Nijak przystosować się do różnicy temperatur,
klimat nigdy nie był stabilny.
Mija się z celem podział kalendarza
na porę wyswobodzenia,
na porę uwikłania.

Na każdy moment
trzeba nam
uzbrajać się
na nowo.

piątek, 11 listopada 2016

649. Myślobraz

Ostatni autobus przyjechał dziś za wcześnie,
zabrał tylko przezornych,
jak ktoś, kto kiedyś mnie opuścił
obiecał, że jutro również będzie dzień.

Na własność posiadłam noc,
choć nie wiem, jak wykorzystać ten odłamek,
pozbawiony pędu fragment myślobrazu,
obfity we wszelkiego rodzaju rozliczenia

ze słów lub ich niewypowiedzenia,
ze śmiałości lub zgubnego skrycia,
z uczuć lub pozy obojętności
z życia,
z pragnienia niebytu.

To mój pejzaż - jego plan wynotowany na chodniku
zbyt późną porą, by świadomie się w nim rozeznać.
Nie wypada dzielić się intymną sztuką,
liczę więc na to, że rozmyje się do rana.

Pierwszy autobus najwyraźniej się spóźnia,
nieobciążony presją przezornych,
jak ktoś, kto kiedyś mnie opuścił,
obiecał, że przyjedzie,
tyle że niezgodnie z rozkładem. 

648. Eksplozja napięć

Pomiędzy zdania wpisałam błędny znak interpunkcyjny,
to pytanie nie miało być stanowczym żądaniem.

Milczenie sprawia, że
blizny goją się nieregularnie.
Chwiejnie się prowadzę
po utartych następstwach.
Znają to dobrze
tożsame ze mną
eksplozje napięć.

To nasz wspólny porządek rzeczy,
coś się kurczy
coś pęcznieje,
twoje płuco szybciej,
moje nie nadąża,

to grozi
nagłym uduszeniem.

Tu chodzi o koordynację,
ja wdech,
ty wydech,
dopływ świeżości,
wietrzenie wczorajszych brudów.
Tak się czasem zdarza,
zwłaszcza w tłumnych metropoliach,
że powietrze jest
nie do oddychania,

że niezdrowe jest,
przepełnione treścią,
z której nijak nam
czerpać cokolwiek,
z którą nijak nam
pogodzić rozchwianie.

Znają to dobrze
tożsame ze mną
eksplozje napięć.

wtorek, 8 listopada 2016

647. Bez poważania

Tak dźwięczne szczęście życia przekleństwem się stało (...)

J. Tuwim "Kamienie raczej rąbać..."

Czas śmiało rozdać mogę w ramach akcji charytatywnej,
lepiej spożytkuje go architekt globu,
fachowiec bezrefleksyjny,
ale z głową na karku.

Stoję w kolejce po darmową terapię,
następny pakiet sentencji serwowany przez mecenasów prymatu,
majątkiem wypchane kieszenie,
majątkiem wypchane serca.
Codziennie skreślam plany na jutro,
by przypadkiem nie zobaczył ktoś,

że chcę
chcieć.
Tli się płomyk ostatniej zapałki,
mogę spożytkować go
do rozpalenia ogniska,
do rozniecenia pożaru,
pierwszego papierosa,
świeczki
na nie moim torcie urodzinowym.

To wieczna ucieczka przed przebaczeniem,
muska mi plecy
to, czego mieć nie mogę.
To pogoń za ofiarą sprzeniewierzenia
ciepłych obietnic,
nadzieję mających
głęboko
bez poważania.

One przychodzą tylko niechciane.

niedziela, 6 listopada 2016

646. Upojenia faza przejściowa

Leję w siebie tyle mieszanki hormonalnej,
a ciągle zbyt trzeźwo patrzę 
na wiecznie schematyczne 
fazy księżycowe.

Bolą kanały mózgowe od zbyt głośnych podszeptów,
intuicja prosi się o zniweczenie.
Przyjdzie mi zakleić usta,
by uchronić świat
od grzechów ciężkich.

A ja rozcinam je ostrym narzędziem,
do krwi wywlekam niechciane perypetie,
kładę na stół,
chowam pod stół,
ludzie dziwnie patrzą,
umiejętnie chowając swoje.

Noc jeszcze niepełnoletnia.
Przy tym tak stara wydaje się
biografia 
młodocianego
opilca.

piątek, 4 listopada 2016

645. Zakłócenie

Stłukłam ostatnie lustro w mieszkaniu
moim
twoim
nikt już nas nie zobaczy.

To grozi uwiecznieniem
nad zwierciadłem
wisi jeszcze zdjęcie
urywek sztucznej chwili
pociecha dla mamusi

że niby jednak
coś było/było coś
nachalnie rozciągane
do granic wytrzymałości
mojej
twojej
nikt już nas nie zobaczy.

To kurcząca się myśl przywiodła mnie
do nowej konkluzji
kolejnej śmiertelnej
próby wyjścia za próg

tak to jest, gdy się przedawkuje
nawzajem
przyprawi o zawrót głowy

a przepływamy pod wysokim napięciem...

Bez lustra na ścianie w sypialni
bez oprawiania chwil przyziemnych
bez sufitu
bez otoczki
najlepiej bez tej całej
warstwy graficznej
oddalającej nas
od najgłębszego sedna
jakim jest
bezustanne przenikanie

od zaplecza
nikt już nas nie zobaczy.

czwartek, 3 listopada 2016

644. Przestrzeni! żądanie

Na szybie rozmył się ostatni oddech,
deszczu dość,
zmierzam wiosennym orszakiem.

Bo znudziło mi się już
wiecznie niewieczne
powiększanie zapasów żywności
gromadzonych w magazynach pamięci,
zamykanych szczelnie
na, być może, przyszłe
niewiadome nadejście...

bębni mi w uszach nieobiecane pojęcie

Trzeba mi
tu i teraz
szybkie rozeznanie
bez przełknięcia śliny
próba przetrwania
wygrany zakład
szczęście w nieszczęściu

wielka
wyprzedaż
szpargałów
minionych

Miejsca brak,
bo w głowie przepych,
na taniec wiatru,
subtelny świst,
przestrzeń!

Ciało pokryte jedynie skórą,
bliżej źródła,
gdy nie rozprasza
próżny zbytek,

a karmią tylko tym
w stołówce publicznej,
w dodatku miejsca brak
na taniec wiatru,
subtelny świst

przestrzeni!
żądanie

środa, 2 listopada 2016

643. Konflikt tragiczny

Sponiewieranie tragiczne
Sponiewieranie rozkoszne

Była okazja na godne
s a m o z n i e w a ż e n i e.
Po drodze popełniono zbyt wiele
odstępstw,
jak choćby
ponowne uwikłanie
człowieka w człowieka.
To mi krępuje ręce
i każe być grzeczną,
bo ja nie chcę, by Tatuś się na mnie gniewał.

Tej sprawy
należałoby nie zawalić.
I think so...

642. Ogłoszenie o pracę

Proponuję ci, drogi panie bezrobotny,
nową umowę
na o niebo! dogodniejszych warunkach
z o niebo! lepszą szansą powodzenia.

O wszystko zadbam,
twój nowy szef,
twoja nowa zmora,
co otwiera ci powieki,
gdy już nie można spać.

Płacę w walucie niezbywalnej,
choć to błędnie określa moją w tym inicjatywę.

Bo ty zjesz tak, jak ci nagotuję,
zaśniesz tak, jak ci pościelę,
zrobię, jak trzeba,
zrobisz, jak nalegam.

Czy tak powinien wyglądać
współczesny zakład pracy?