piątek, 30 grudnia 2016

702. Za kulisami

Zgodnie z planem, spektakl rozpoczął się z opóźnieniem,
zawiódł moje nadzieje odtwórca głównej roli,
bohater widzów.
Bacznie obserwuję go zza kulis.

Zręcznie improwizuje,
mimika zdradza prawdziwe intencje.
Wokół tańczą wiecznie kontent kukiełki,
szmaciane uśmiechy na kruchych konstrukcjach.
Ten tłum nie jest w stanie poruszać się samoistnie.

Wzrasta natężenie oklasków,
sufler urywa głowę,
ultimatum uwięziło go w klatce pod sceną,
dźwiga na grzbiecie teatralny Globe,
milczeniem przywróciłby aktorów do porządku.

Mogłam wystąpić,
może nawet pierwszoplanowo.
Nie widziałam się w żadnej roli,
więc bawię się cieniem,
czekając, aż opadnie kurtyna.

Za kulisami jest mi najwygodniej.

środa, 28 grudnia 2016

701. Pamięć

Na kominku wciąż leżą stare listy,
grzeją się do ponownego przeczytania.
Na ich twarzach odciski drżących palców
wciąż pachną zeszłoroczną jesienią.

Zjadałam papier dzień po dniu,
czasem w usta wcierał się słodki wyraz,
pytajnik milcząco zahaczał się o powiekę,
wykrzyknik przypominał zbyt głośno

o uśpionym mieście.
Metropolia miała być prowincją,
wszak oboje nie znosili zgiełku.
To kłamstwo rozgryzam na gęstą papkę
i pluję nią w lustro
ku przestrodze obłąkanej.

Na drugim końcu świata
lub ulicy,
nie wiem,
wiedza zbyt drogo kosztuje;
gdzieś tam stoi podobny kominek,
na nim leżą równoletnie listy
z buziami jak dotąd zamkniętymi na kłódkę.

Z głodu przełknęłam wszystkie,
zostały puste koperty,
imitacja pamięci,

a ja wciąż nienasycona,
niecierpliwie zaglądam do skrzynki na listy,
uważniej śledząc adresy.

700. Jutro

Jutro obudzę się starsza,
z jednym siwym włosem,
łzawą mgiełką tuż przy skroni;
jutro świat mnie wzruszy.

Już nie kocięta z pocztówki,
lecz coś, co już dawno wyszło z mody;

ludzkie kocięta,
te, co jesienią wypadły z gniazda,
siwa czapka na głowie mamy
i jej przedwczesne linienie,
słowa wpadające w oko,
te w roztargnieniu rzucone na wiatr
przez kogoś, kto nie był jeszcze gotowy
na gwałtowną zmianę temperatur,

mimika zmarszczek na czole
współgrająca z pląsem brwi,
serce dzielone na dwoje
jak dotąd chore z samotności,
pęczniejący potomek,
ten, co przywłaszczył sobie ułamki obu połówek,
pustostan ciała,
wywietrzony przed schowaniem do wiecznej szuflady.

Wczoraj było podobne,
tylko ja przestaję być podobna.

Z siwym włosem jest mi całkiem do twarzy.

699. Węzeł

Żyję w ciasnym kącie za komorą sercową,
biję mięsień co sekundę,
często nawet szybciej
wyładowuję na nim napięcie.

Włosy splątane mam w węzeł,
uwiera w szyję nastroszony pukiel.
Łatwiej byłoby obciąć, przy samej głowie,
wyłysieć nienaturalnie
to jak przegrać na starcie.

Rozplątuję go kawałek po kawałku,
czasem parzy palce
lub zahacza o sukienkę.
W przypływie zniecierpliwienia szarpię zbyt mocno,
lecę razem z głową.

Czekam na moment,
w którym przepłyną mi przez ręce,
zadźwięczą jak struny
świeżo nastrojone
do zwolnienia tętna
z obowiązku pośpiechu.

wtorek, 27 grudnia 2016

698. Dawca

Przepiła cię w ciągu jednego wieczoru,
kaszle twoimi ustami,
jak braknie sumienia, to pożyczy.

Zrzucasz skórę, by otulić jej ramiona,
próżno dmuchać na zimne,
tych żył boi się nawet krew.

Ciepły jest tylko palec
do wytykania wszelkich niesubordynacji
i okręcania zmarzniętych kości.

Była biorcą organów,
ty zaś potrzebujesz dawcy.
Trzymam w kieszeni zapasowe serce.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

697. Wychowanka

Po latach od prowadzenia rączek poprowadziłeś kolejne,
napęczniały w siłę powabne macki,
dziś czynią cuda.

Długopis w zaciśniętej piąstce,
jeszcze zanim nauczyłeś tabliczki mnożenia
wiedziałam, że starczą trzy opuszki.
Miękkie litery rozpływały się po papierze,
dmuchaliśmy je do siebie,
kropiłeś mi nimi oczy i usta,
bym już zawczasu zasmakowała ich widoku.

Równolegle ze mną podnosiłeś poziom trudności,
macki kroiły już bez skaleczenia,
wargi tańczyły z językiem obcym,
rozprawiały o istocie bycia
brzuch, uda i szyja,
najtrudniej było z oddechem serca.

Kiedyś poprowadzę kruche rączki,
spłaci dług uczciwa wychowanka.

niedziela, 25 grudnia 2016

696. Wojna domowa

Wrócił.
Głaszczą mi policzek ciepłe dłonie;
jeszcze wczoraj równie czule obejmowały karabin.

Formułka w zwartym szyku,
grubiańskie przecinki strzelane na rozkaz.
Rozbiegają mi się niepozbierane myśli,
cel namierzony.

Wtórne szkolenie,
przygotowujące do wojny domowej,
bez podziału na strony,
bez broni palnej czy siłowej,
na dzień dzisiejszy
niezaliczone;

raz włożonego munduru nie da się już zrzucić.


695. Mozaika

Obiła młodą twarz starcza refleksja,
puchną policzki, czerwone nie tylko od wstydu,
blizna pod okiem jest pierwszym objawem zakwitania.

Podłożyła mi nogę,
całuję bruk.
Łażą mi po kostkowanych plecach,
nie szczędzą głowy,
czule głaszczą podeszwami,
odciskając trwałe ślady;

mozaika.
Ściółka miejska w receptorach zmysłowych,
coś utknęło w gardle,
bo nie trzymałam gęby na kłódkę.
Jeszcze posiłkuję się rękami,
walczą palce bez kości

tylko
lub aż dziesięć,
by udźwignąć dorosłość.


 

piątek, 23 grudnia 2016

694. Moda warta podkreślenia

Potknęłam się
o rzuconą sobie pod nogi kłodę,
w tłumie na szczęście było na kogo wpaść;
powiedzieli, bym wpadła kiedyś ponownie.

Struny głosowe splątane w węzeł;
zaraz znalazł się ledwie znany piosenkarz,
niszowy śpiewak operowy
i aktor komediowy
z teatru lokalnego;
w mig stworzyli wspólny recital.

Ktoś okradł mnie z godności
lub zgubiłam ją w pośpiechu,
nie wiem,
nie pamiętam, jak to jest
trwać w niedoborze wartości,
topić się w grzechu
własnym
albo cudzym;

obojętność dawno wyszła z mody.

693. Apel kontra paradoksy

Dzisiejszy bilans wykazał kolejne multum wyroków,
wloką za sobą multum manifestacji,
perpetuum mobile destabilizacja
i jej więźniowie, skuci w paradoksy.

Przykazanie dla wyrokujących:
nie zaglądaj bliźniemu swemu
do portfela,
do łóżka,
do korespondencji,
domowej biblioteczki,
do talerza (nawet przysłowie nazywa to nietaktem),
historii przeglądania,
(pseudo)tradycji,
składu chemicznego organizmu,
wzoru na koszulce;
nie zaglądaj w złej wierze.

Przykazanie dla wyrokowanych:
nie pozbawiaj pospolitości
tego, co pragniesz uznać za pospolite.

Jutrzejszy bilans wykaże kolejne multum wyroków,
powloką za sobą multum manifestacji,
perpetuum mobile destabilizacja
i jej więźniowie, wiecznie skuci w paradoksy.

czwartek, 22 grudnia 2016

692. Droga mleczna

Pnie się po przestrzeni gęsta mgła,
miasto w zawiesinie,
bez orientacji w terenie
żyję po omacku.

Czyjś kontur wtopiony w otoczenie
lewituje mi przed oczami
mleczna masa
o niewiadomych intencjach,
kłębek imaginacji
na wyciągnięcie ręki

jest jedyną wiadomą,
dającym się nazwać
dzieckiem skrytych pożądań.

691. Pociąg

do drugiego końca kraju,
w przedziale ja
i on w przedziale,
skazani na kilka godzin
w metrze kwadratowym

takt skłania go do formowania myśli w słowa;
podkreśla poprawę dykcji
(nie wiem, jakim bełkotem zaszczycał poprzednie),
kropla humoru,
łyk komplementu na zachętę;
może innym razem, oznajmiam,

karmiąc się pędzącym za oknem,
wraz z następstwem rozmywają mi się odpowiedzi;
w takim kształcie nijak je uzewnętrznić,

tak więc czekam, 
aż znów coś zainicjuje nas,
wszak to daleka droga,
pociąg do drugiego końca uJArk




środa, 21 grudnia 2016

690. Tragikomedia bez audytorium

Milczeli, poróżnieni kolejną tego dnia solą w oku,
nieważne, skąd wziął się przecinający spojrzenia odłamek białej śmierci,
generuje łzy pozbawione ideologii,
frazesy, w razie gdyby ktoś patrzył,

a przybyli z każdej części miasta,
zebrali się, by kolejny raz zaznać codzienności,
niby tamtych dwojga, a jakby swojej,
na wizji prezentuje się to całkiem nieciekawie.

Wygląda, że nie mają już czym zabawić spragnionych rozrywki widzów,
grzebią nerwowo w szufladach
w poszukiwaniu najbardziej absurdalnych przypraw,
celują sobie w oczy,
nożem przecinają powietrze;

Nie ma żadnej publiczności.
Dla kogo więc to całe przedstawienie?




689. Przemijalnie

Ile jeszcze ze mnie
odłamków stłuczenia
będzie ranić bose stopy,
dotkliwie się ujawniać?
Przeźroczyste trudniej wychwycić.

Kłębię się w tym niepozmiatanym kalectwie,
dziura w głowie staje się coraz bardziej bolesna,
wpuszcza do myśli powietrze, którym oddychamy wszyscy;
psy
dzieci
i kominy.

Tracę przy każdym gwałtownym ruchu szyją,
wciąż niepotrzebnie ciekawa znamion na plecach,
dogoniło mnie
już nie odejdzie
już
przeminęło,

jak każdy moment, w którym formułuję nową sentencję
na dalsze przemijalnie,
przemiła to świadomość
życia w ciągłym pędzie

choćby i bezczynnym.
Wpatrzona, choćby i ślepym wzrokiem,
jedynie w następstwa.

688. U źródeł poczęcia

Niepokoi mnie świadomość nagłego zerwania połączenia,
to ma swoje wytłumaczenie nawet w naturze,
związek przyczynowo-skutkowy,
przerosłam cię
ziarenko pod sercem

kiedyś trzeba będzie bezprzewodowo
udowadniać, że z biegiem
nie zmienia się punkt wyjścia,
puszczam mentalne korzenie,
podlewane słowem, które pragnę usłyszeć,
wiesz najlepiej
co tak naprawdę żyje pod powierzchnią

spacer po być może istniejącej galaktyce,
lubię, gdy marzysz o przestrzeni bez ograniczeń,
uwydatniasz pragnienie istnienia najdogłębniej,
wciąż nie pojmuję, skąd czerpiesz tę siłę,

która już dawno upadła mi gdzieś w pośpiechu
lub, zamieciona pod stary mebel, cierpliwie czeka,
aż zdobędę się na twoją odwagę.

Czasem chciałabym wrócić
do wnętrza
do ciała
znów się stać
dosłowną jednością,
dostawać przefiltrowane
przez jedyne godne zaufania
twoje usta.

niedziela, 18 grudnia 2016

687. Miasto umysłu

Konstrukcja czterech ścian chroni przed przeziębieniem,
apokalipsa tak czy siak wdziera się przez wirtualne okno,
słyszę, że przedziera się już przez uszy,
siejąc spustoszenie nawet w tym małym świecie.

Burzy metropolię poglądów,
odsłaniając zubożenie mieszkańców.
Uciekają w głąb umysłu, nie kryjąc już swej słabości
z całym dobytkiem intelektualnym
chowanym po kieszeniach
duchowym emblematem,

rozmawiają szeptem
w języku nieistniejącym
o tym, jak przywrócić świeżość,
zrodzić nowe życie
wolne od zagrożeń.
z szansą na przyszłość,
bez obawy o uzewnętrznienie.

Miasto wiernie trzyma się starych tradycji,
na zgubę prowadzi je sentymentalność,
nijak się odnajduje
w państwie przybytku
cmentarzysko wartości.

Izoluje się, odbierając zmysłom ich właściwości.
Ledwie oddycha, pozbawione dopływu powietrza,
uchyla się, jak może,
szuka sposobów na przetrwanie.

Nijak zrównać z ziemią tak silny fundament.

sobota, 17 grudnia 2016

686. W sprawie parodii

Znów gruchnęło w półokręgu,
ogłosiła prasa codzienna przy porannej kawie.
Przełykam was
na zimno,
by niepotrzebnie się nie sparzyć.

Znów zaszeleściło niewyraźnie,
rozmowa przez głuchy telefon
dała aż nad wyraz spodziewane skutki.
Wiele trzeba, by byli w stanie mnie zaskoczyć.
Nudny cyrk zasiedziałych słoni,
tylko w zoo tańczą jak potrafią najlepiej,
tyle że przy minimalnej widowni,
atencji pożądanej tylko z odległości.

Mogę wam pokazać język,
rozewrzeć gębę, aż zaświszczy,
zachrząkać przez zatkany nos,
napęcznieć do granic,
pęknąć z hukiem,
mówiąc zwięźle
rozebrać się z godności,

byłoby we mnie
tyle z was, co w was nie jest ze mnie,
więc lepiej dajmy spokój przedstawieniom,
parodia nijaką jest bowiem konkurencją
dla kontemplatora świata od podszewki.

685. Święto

Najpiękniejsza w roku pora,
gdy gości u nas zielona księżniczka wystrojona po sam czubek głowy;
jest właściwą gwiazdą wieczoru.

Pilnuje opustoszałych mieszkań;
chylą czoła jej podobne
przed spragnionymi trwonienia oszczędności
kultywatorami tradycji.
Akwarium pełne jest tych głodnych rybek,
stukają łbami o witryny sklepowe,
oczy po bokach, obserwują bacznie,
na który haczyk jeszcze dać się złapać.

O stosownie obliczonej porze zasiadają do wspólnej kolacji,
choć w głębi serca ubolewają wciąż 
nad utraceniem kilku wczorajszych okazji.
Wymieniają się maskami
uśmiech za uśmiech,
policzymy się dopiero pojutrze.

Za punkt kulminacyjny starym zwyczajem obrano podarunki,
z tajemniczym fundatorem księżniczka ma bowiem specjalną umowę.
Komuś wymsknęła się melodia znanej pastorałki,
to pewnie człowiek starej daty
najwyraźniej pomylił okazje,

lecz tylko on jest w stanie odpowiedzieć na dziecięce powątpiewanie;
z jakiej okazji świętujemy?

piątek, 16 grudnia 2016

684. Egzamin z bytowania

Podchodzę po raz kolejny do egzaminu z bytowania,
gwardia weryfikatorów rzuca cień na czystą kartę,
w tym braku śladu doszukują się moich niecnych postanowień,
tykają mi do ucha,
pieją o pełnych godzinach,
nie wiedzą, że czekam, aż odejdą.

Zdaje się, że kolega z ławki obok kończy już swój poemat,
za dobre sprawowanie wypuszczają go na długą przerwę,
wróci za lat kilka
gdzieś zza oceanu
bogatszy o dwie głowy,
po to tylko, 
by komunikat z trojga ust był dla mnie dostatecznie czytelny.

Koleżanka z tyłu nerwowo zerka na moją pustą stronicę,
zjadła ołówek, nie ma więc czym notować na brudno.
Uświadamiam ją, że wielkie dzieła powstawały spontanicznie,
w afekcie trąca butelkę, rozlewając na papier wodę mineralną,
czyste pokrywa się z czystym,
gwardia kręci nosem,
wydaje werdykt:
do sztuki ci jeszcze daleko.

Chrząkają niecierpliwie nad moją niejasną taktyką,
tłumaczę subtelnie, że zasłaniają mi światło zza okien,
że w tym warunkach nijak tworzyć coś ponad miarę.

Chrząkanie zagłusza prośbę.
Składam z kartki papierowy samolocik,
czuję, że śledzą wzrokiem bezczelne palce.
Prowizoryczny statek powietrzny znika za uchylonym oknem
z umniejszonym niemalże do zera papierowym pilotem,
na pokładzie kilku papierowych pasażerów;
skrzyknęli się nareszcie, by odbyć ten jedynie słuszny lot.

Wobec pustej sali przerwano by egzamin,
tyle, że siedzę bezustannie w pozycji wyjściowej,
nie mogąc przenieść na papier imaginacji.

Piszę dokładnie, jak pomyślałam,
opuszczam salę.

Egzamin zaliczony.

czwartek, 15 grudnia 2016

683. Nieznajomy

Najlepiej pamiętam cię nieobecnego,
drganie ciszy przerywane sporadyczną wizytą
człowieka z drugiego końca świadomości.
Przepraszam, nie rozmawiam z obcymi.

Przyczyną braku jest sam brak,
próżnia pożywiła się chlebem powszednim.
Twój był świeży, choć sam go nie piekłeś,
znakiem pokoju był,
lecz okazyjnym.

Wyraz tęsknoty uznaję za archaizm.
Gra na starych zasadach czasem wychodzi,
tyle, że po spektaklu gromkie oklaski wątpliwych koneserów sztuki.
Gdy już opuszczą salę, mamy czas
na współgrające milczenie.

Nie znajduję wyjścia w potwierdzeniu lub przeczeniu,
raczej szukam otworu w tylnych drzwiach.
Na dobre utknęło w gardle słowo wdzięczności,
zgrzyta nienaturalnie
dźwięk nieczysty,
wiekuiste piętno,
zatrucie żołądkowe.

Na powitanie wypadałoby podać rękę.
Nie zrozumie tego para nieznajomych.
W kieszeniach uparcie trzymają pięści,
w pięściach zaciskają galaktyki,
za ciasno
w jednym kosmosie

sprowadzonym do więzów nierozerwalnych.
Do mózgu wdarła się kiedyś kropla krwi,
karmi myśli mniej lub bardziej pożądanym;

do tego ograniczamy powinowactwo.

wtorek, 13 grudnia 2016

682. Z pamiętnika prezesa na piątkę

Panowie w rybich krawatach skoczyli na główkę do szklanki czystej,
mają skrzela, więc żyją tą zabawą na co dzień.
Całkiem często zapraszają do niej drogie panie,
spływa po nich cały ten przedsiębiorczy trud.

A po godzinach umawiają się na relaks,
w myśl kanonu dbają o zewnętrzną strukturę.
Tylko mięśnie mózgowe takie jakby zaniedbane
kurczą się w ciasnej celi za uszami.

W porze najbardziej nerwowej wyciągają kolorowanki,
zakreślają flamastrem na mapie konturowej
co do kogo,
co od kogo
zaznaczają na czerwono,
potem ustawiają ołowiane żołnierzyki,
wtedy aż huczy od artylerii okrzyków,
emocje
sięgają
dna

a tę słodką życia gorycz zapijają środowiskiem naturalnym,
z tego rodzi się istna poezja
interpretowana dowolnie.

681. Zaniedbanie etapu przejściowego

Schowałam się za drzwiami od szafy,
przespałam zimę pod stertą letnich kreacji
o
jak
przytulnie

zamarzyły mi się plażowe święta,
w skarpetach piasek
w oku piasek
między zębami okruch
sprzeniewierzenia.

Na skróty obejść,
zaliczyć trzysta sześćdziesiąt pięć
na jednym oddechu,
bez szwanku
ratować się lekiem na zmęczenie,
środkiem na myślenie
zagryźć by trzeba tę jedną szklankę
wysokoprocentowych łez.

Raz odwiązał mi się but,
kokardka puściła wodze fantazji,
drętwy huk,
nawet Bóg się nie obejrzał,
nawet bez śladu na ostatnim schodku;
zatańczył kurz,
upomniał się o zaniedbanie.

Było się niedokładnie.
Po wyjściu za furtkę edukacji
wchodzi się w edukację właściwą,
wiązanie sznurówek
matce, ciotce, dziecku, babci,
jeden węzeł
uwiera w szyję,
nie chcę
tak się
podsumowywać.

Znów drwi sobie ze mnie zegar biologiczny,
tyka nerwowo pośpiesznym monologiem,
nijak współgra z przygotowaniem na etap przejściowy

kotłuję się jeszcze na dnie szafy.

niedziela, 11 grudnia 2016

680. Topnienie jako skutek naturalny

Chylę czoła
już nie przed tobą.
Wietrzę emocje
przez usta milczenie
krzyczy prosto w oczy.

Noże pod powiekami,
krwawimy już we własnym tylko zakresie.
Rana goi się szybko,
leczę ją rozsądkiem.

Na krótki zaledwie moment przystaję,
zatrzaskuję w dłoni minutę,
byśmy przyjrzeli się raz jeszcze
jak szybko
topnieją
śniegi.

sobota, 10 grudnia 2016

679. Uczę się ciebie

Karkołomnie się obracam
wokół własnej osi,
maluję twarz brokatem,
błyszczę nienaturalnie.

Śpiewam o północy
o tym, że ciemność gra mi w duszy,
do melodii monotonnej.
Usypiam się
na co najmniej kilka przyszłych lat.

Byłam na mieście
jedną z wielu,
rozpuścił mnie deszcz.
Brudzę czyjeś obuwie,
mieszkam pod podeszwą,
starając się
zachować choć pozór samodzielności.

Karmię się bajkami bez morału,
puste kalorie,
zwiększam obwód próżni;
dom bez powietrza to nie dom.

Lepiej, bym pokruszyła się na kawałki,
odłamek dla każdego,
przekąska,
mrugnięcie okiem
lub poprawa dnia.

Lepiej rozłożyć się na czynniki pierwsze,
poskładać ponownie,
w nowe przyodziać się kształty,
wywietrzyć sobie
sumienie.

Uczę się ciebie, życie.

piątek, 9 grudnia 2016

678. Tylko sen

W rogu ulicy runął budynek mieszkalny,
metropolia rodzinna,
jeszcze zapach w atmosferze,
bladoróżowy świt;
tylko utul mnie do snu.

Spacer za rękę,
ręce obmyte deszczem,
spłukana skóra na policzkach,
mętna wizja z pokoju na drugim piętrze;
tylko utul mnie do snu.

Lwia część środowiska,
garści tlenu wdycha mały organizm,
rośnie do rozmiarów równych o nim myślom,
katastroficzna metafora;
tylko utul mnie do snu.

Każdemu się
nie należy,
konkluzja zawsze rani.
Zepsuty zegar
co dzień śpieszy o inną godzinę.
Kanonada uczuć,
wojna na emocje
skłania do kapitulacji.

Każdego dnia odkładam to
na jutro,
nie czekam na wsparcie z zewnątrz,
w ogóle nie czekam,
leżę pod nagą nocą,
nieboskłon nigdy nie ciemnieje,
lustro płodnej ziemi,
widzę siebie wyraźniej,
wilgotne oczy,
łzy kapią, osadzając się rosą na zieleni.

Wkrótce znów wróci przejaskrawione.
Wiem już zbyt wiele,
więc nie pytam,
nie zabiegam o więcej;

proszę tylko, byś utulił mnie do snu.

wtorek, 6 grudnia 2016

677. Pas

Opuszczam
żaluzje w sypialnianym oknie,
spać kładę się o zawieszonej północy,
tych sekund nie wliczam do autobiografii.

Skrycie pragnę
wyswobodzić się z "tu i wszędzie",
zajęciem moim jest wzmożona czujność,
ile można?!
tracę kontrolę między jednym a drugim okiem,
jedno chce widzieć więcej,
jedno chowa się za powieką.

Wiara nie wymaga już ofiary,
a jednak, składam zeznanie z każdego sprzeniewierzenia,
świadoma nieuniknionych supłów myślowych.
Poddaje mnie
zdobna wątpliwość,
kwietnie pasuję,
wyzbyta twardych złudzeń.

Opróżniam ciało,
dwutlenek węgla,
zatruwam powietrze,
czuję
jakby
ulgę.

Nie łatwo mi pogodzić się,
wciąż trzymam resztki na czarną godzinę,
gdy w kolejną noc
opuszczę
żaluzje.

676. Synteza bezpowrotnych po przejściach

dobijała się uparcie do żebrowych drzwi
mówiła, że to ona - ta ona!,
która serce posklejała kawałkiem obrusu
tkaniną z rodzinnego stołu
rodzinnym stołem poplamioną
jeszcze starą miłością
starszą niż ta bez nazwania

dobijała się uparcie
czując, że nie tędy droga,
ale zmuszona własnym przeświadczeniem, by spróbować
próbowała bezpowrotnie
bezpowrotnie uciekło z zasięgu ramion
bezpowrotnie wraca
uchyla się
klamka w dół
jedna mała szansa...
synteza

oddycha jej płucami
jednym dzielą się sercem
przykładem się stając
nie od pierwszego wejrzenia

poniedziałek, 5 grudnia 2016

675. Echo z dna osobowości

Otula mnie dźwięk,
przyjemne mrowienie
zapełnia ciasne pomieszczenie,
drży krew,
bębni w kilku tempach,
pulsuje niecierpliwie
uwięzione w ciele.

Ujrzałam światło w rogu na suficie,
jaskrawa plama na ciemnej przestrzeni,
dzień walczyć chce z przesileniem zimowym,
przemawia głosem samego Stwórcy,
to ta muzyka,
aż chce się tańczyć do późnego ranka,
za partnera obrać sobie
lewa ręka prawą
prawa lewą,
a usta milczą,
niedomknięte
od przesytu niewypowiedzianego.

Pozwólcie, że przedstawię wam nocnego barbarzyńcę,
dopuszcza się autodestrukcji,
pluje pod wiatr,
smarka w rękaw,
wydłubuje sobie oczy,
banalny zmysł,
by wyczulić pozostałe;

zdefiniuje cię inaczej,
przejrzy do szpiku kości,
przerobi na metaforę,
dowie się o istnieniu tajemnicy,
że nie jesteś tylko
dwa plus dwa
główka na szyjce
tak-nie-tak-nie,
anatomia;
nie wierzę w dowody doświadczalne.

Każdy taki zryw,
gnający przez drogi oddechowe,
wydobywa się zaledwie szczątkowo
w postaci echa z dna osobowości.

niedziela, 4 grudnia 2016

674. Czynne przesilenie

W okiennych framugach resztki zeszłorocznej zimy,
korozja skóry,
rdzawe nastroje.

Po deszczu nie rozpoznam pory roku,
szaruga jest złożonym procesem,
nagie drzewa nie przyoblekają się latami,
czekają na wątpliwej natury przesilenie,
wtapiają się w jednostajny krajobraz,

czekają.
Każdy wydany owoc został zerwany,
każdy liść zmieszał się z błotem,
po co więc ukwiecać się na krótki moment,
utkwić spragnione barw spojrzenie
w zaledwie szczątkowym zakwitaniu
na jedno mrugnięcie,
uzmysławiać sobie istnienie
zjawisk chwytających za serce?

Czekanie,
bierne pożądanie przykrywa białym uśpieniem,
a tu trzeba z impetem
uzbroić się w stabilne korzenie,
na przekór wypuszczać pąki,
bezczelnie porządkom cyklicznym
zdmuchiwać harmonogramy,
spłukiwać wraz z deszczem
suche pozostałości zastygłej jesieni;

umiar jest tu bynajmniej niewskazany.

673. Pseudotradycje

W za ciasnej garsonce wyprawiono mnie na rodzinne posiedzenie,
połykam odpowiedzi, wydmuchując zaledwie potwierdzenia lub przeczenia
kto on?
czy pracuje?
ile na rękę?
krztuszę się przy każdym przesłuchaniu,
wietrzę przez uszy nadmiar adrenaliny,
chwytam przez okno świeży powiew świata zewnętrznego;
za ciasne pomieszczenie
na dwa wielkie wybuchy.

W przykrótkiej spódniczce wydano mnie w objęcia edukacji,
nie byłoby w tym nic nad wyraz,
powodu do wzmożonego strzępienia języka,
gdyby nie groźne spojrzenia mecenasów,
fundatorów biografii stopniowalnej,
jeszcze wyżej
jeszcze wyżej
jesteś stworzona do rzeczy wielkich,
możesz więcej
możesz więcej
nie pytaj o nasz w tym interes,
istnieją bowiem prawa niezaprzeczalne,
zdjęcie wciśnięte do obskurnej ramki
zdobionej na styl nowoczesny,
na niej absolwent uniwersytetu kosmicznego
zasłania twarz dokumentem rozwodowym;

za ciasne pomieszczenie
na dwa wielkie wybuchy,
krew z nosa,
katar alergiczny
na wieczne wasze
z brzucha wyssane
z kieszeni wygrzebane
pseudotradycje.

sobota, 3 grudnia 2016

672. Pobudka rutynowa

próżne to
na zewnątrz
i próżne
na wewnątrz

godzina szósta
wyrywa mnie krzyk
spod łóżka
rozedrgane usta
muszą się
powstrzymać od soczystego
smażonego na tłusto
ja
pier
wsza
stoi w kolejce po kawę
uwaga, bo może kąsać

mąci we włosach
rozczesuje senne kołtuny
zaciska zębami resztki wczorajszego
kina familijnego
z wątkiem romantycznym w roli głównej
z kaleczonym wątkiem w roli trudnej
pocieszanej przez liczne grono
klasyka gatunku
jak nudno
we współczesnym przybytku kultury

we wstępnej fazie ze-snu-wstania
dziecko karmi matka
liczy się prąd w łazience
śniadanie na stole
całus na drogę
umyte ręce
można by rzec
kanon kardynalny
potomka z prawdziwego zdarzenia

godzina wciąż nie ta, co trzeba
w tył zwrot
plecami do życia
(i nie tylko plecami,
są zgoła inne bowiem ozdobniki
lepiej oddające istotę rzeczy)
twarzą do ściany
to nie wojenna przeszłość
a jednak chce się krzyczeć głośniej
daj
upust
napiętym mięśniom sercowym

znów karygodnie przymierzam się
znów do szkaradnego widowiska
ciemno rano
głucho rano
boli receptor czuciowy
na widok nagłego światła
nie jestem
wołam
gotowa
na tak gwałtowne przesilenie
samorozkładu

próżnia tu
na zewnątrz
i próżnia
na wewnątrz

jutro
będzie
równie
całkiem
nie całkiem

piątek, 2 grudnia 2016

671. Stop-klatka

Trącam łapą kłębek twoich myśli,
bawię się kakofonicznym milczeniem,
prowokowana lustrzanym odbiciem
ocieram się
o zdarty fragment ściany.

Celuję trafnie
w ognisko zaprzeczeń,
ciskam papierowym samolocikiem
prosto w twarz,
tak, by choć jedno oko uchwyciło
moment,
pierwsza fotografia.

Usta rozwarły się dostatecznie,
by wykrzyczeć alarm przeciwwłamaniowy,
stop-klatka,
źle interpretujesz model czterech ścian,
przestrzeń azylanta;

gasimy pragnienie w tej samej kałuży,
studni drobnych grzechów
uzupełnianej krachem atmosferycznym;
to twój przydział z moich skromnych zasobów
środków przetrwania
odurzających systemy wartości.

Pozwól się
upodobnić jeszcze bardziej.

czwartek, 1 grudnia 2016

670. Wojna dwudziestego pierwszego

W zwartym szyku
do rozpuku
roześmiani
współcześni żandarmi

biją na alarm,
nowa afera
rozżarzone pręty w rękach -
to ich restrykcyjne sztandary.
Będą dusić nowe propozycje
wyjścia z kryzysu
lub wpędzenia w kryzys.

Macają bezwstydnie
czyjś wstyd,
wywlekają na ulicę
obdarte ze skóry
zdobycze inwigilacji,
zachłannie pobierają
na twój koszt
kredyt zaufania,
pławią się w swych żądaniach
zawsze na przekór,
zawsze dla podburzania.

Ten spokój
jest nie do zniesienia,
ich smród
drażni świńskie nozdrza,
podjudza do prychania
alergia,
nowy rodzaj przewrażliwienia
na prostą komendę,
gotowi w każdej chwili
przejąć urzędy kierownictwa
aparatu na jedno pstryknięcie

raz
dwa
już wisisz
w ramce nad łóżkiem,
śledzisz sen warchlaka
o lepszym tu i wszędzie,
znasz zamiary jutrzejsze -
co nowego
wnet obalą,
co starego
wnet przywrócą.

Wojna dwudziestego pierwszego
to ta sama od stuleci
słowna potyczka,
drzemiąca w ludziach
zwierzęca artyleria.

wtorek, 29 listopada 2016

669. Listy platoniczne

Drogi,
najdroższy,
witaj,
a może dzień dobry?
Mogę to barwnie naznaczyć
lub pozostać w odcieniach szarości.

Jaką mnie lubisz najbardziej?
Sowy szept w języku węży,
mądra gnida
o zajęczym sercu.
Przeistaczam się
dwadzieścia cztery na siedem,
nie wiem, jak i kiedy
oddycham pod powierzchnią,
pytam o krawędź kosmosu;
miałeś wiedzieć wszystko.

Listy przesyłam z prędkością nagłych impulsów,
poparzenie najwyższego stopnia,
dziura w sumieniu,
krach w systemie rozeznań.
Tu chodzi tylko o walor dydaktyczny,
lekki wstrząs,
mentalny cios
platonicznej pięści.

Zerwał nam się zasięg.
Korespondencja w zawieszeniu,
targanie myśli na strzępy,
drogi,
najdroższy,
żegnaj,
a może do zobaczenia?

To nie ja pukałam wczoraj do twoich drzwi.

niedziela, 27 listopada 2016

668. Spotkanie przy świecy

Skrzynka pełna nieprzeczytanych listów,
niedostępna jestem
od zeszłego końca świata.

Bo tu trzeba spotkania,
spojrzenia w żywe oczy,
poezji mówionej,
przepływających przez usta
miodowych drgań powietrza.

Koncert szeptanych wyznań,
najlepiej w ciemnym, przytulnym pomieszczeniu,
pod wspólną pościelą
przetrzymać zimę,
zapalić świecę.
Niech rozpuści się
woskowe ciało,
ciężkie od doświadczeń,
dziurawe od licznych szarpań
naderwanych samoistnie
papierowych umocnień.

To codzienne wichury trzaskają drzwiami,
zamykają mnie gwałtownie,
wymagają klucza,
skomplikowanych kombinacji
pytań i przeprosin.
Chcę uprościć schemat odejść i powrotów
do stanu nieustających dociekań.

Skrzynka opróżniona z nieprzeczytanych listów,
udostępniam się
do następnego końca świata,
licząc na to,
że tym razem nie nadejdzie.

sobota, 26 listopada 2016

667. Perspektywa dla myślozbiega

Suknia w kolorze białej czerni,
kryjące rajstopy,
makijaż wodoodporny.

Zmagam się z wiatrem,
pod prąd każe mi brnąć codzienność.
Szykownie potykam się o dwie lewe nogi,
skręcam kostkę na zakręcie,
idę dalej, niestrudzenie domagając się końca
tej pogody niestabilnej,
jesieni latem,
wieczystej, błogosławionej jesieni.

Trzeba mi trwać w porze niezdecydowania,
lecz to właściwa przestrzeń dla zbłąkanego myślozbiega.
Byleby uniezależnić się od nieznośnego cyklu,
zegara nad łóżkiem.
Odmawiam takiemu stróżowi,
który nie odróżnia
sekundy napięcia
od sekundy ukojenia.

To najwłaściwsza przestrzeń,
tyle że uboga o detal,
schowany pod skórą
woreczek próżniowy.
Natura mnie odrzuca,
natura nie przyjmuje niedopełnień.

Czasem, na szczęście, przypomina,
orzeźwiającym powiewem szeptu,
że wręcz zmuszona jest
zasiać coś w tej pustce.

666. Przylądek Złej Nadziei

Spuszczam żagle,
wywieszam białą flagę,
dobijam do najbliższego
Przylądka Złej Nadziei.

Na tej pustelni nie ma żywej duszy,
zgodnie z życzeniem
niepotrzebna jest znajomość mowy nienawiści,
nie ma komu splunąć w twarz,
choć za pogodę wciąż odpowiedzialny jest Ten Sam.
Trzyma się jednak z dala od jałowego pastwiska,
nie sieje, gdzie nie kwitnie,
nie naraża plonu na chwast.

Kompas wskazywał tragiczną konieczność,
drogowskaz postawił ktoś o podobnej temperaturze ciała,
kilka stopni zmarnowanych
na wszczęcie skazanego na straty działania,
wychłodzenie gruczołów
odpowiedzialnych za emocje.

Wygłodniały ląd pożera resztki mojej identyfikacji,
zanik fizyczny
w sprzeczności z życiem wiecznym,
bo muszę przecież gdzieś,
bez ust nie wypowiem roszczeń
o choć minimum przysługujące
nieuniknionej egzystencji.

Zgodnie z życzeniem,
wsłuchuję się w natrętną ciszę,
pracę fabryki pompującej krew.
Zbyt głośno woła o sprawę ludzką,
bo jak inaczej nazwać
nieśmiałą próbę przywołania
podobnego mi zbłąkanego żeglarza?

Tej nici porozumienia
grozi poważne sprzężenie
z tutejszą strefą klimatyczną.

piątek, 25 listopada 2016

665. Cierpiętnicy

Ratunku! wszyscy oni
sami sobie szkodzą,
sprzedają się za bezcen,
płaczą w chwilach szczęścia,
próbują unieść się na połamanych skrzydłach,
bociany z zeszłej wiosny
w tym roku przylatują na zimę.

W miłości stawiają się na pozycji przegranej;
okaleczona jego ostrym językiem,
sponiewierany przez jej restrykcyjne żądania.
Dążenie do samokrytyki,
do krwi rozdrapane sumienie,
zerwany plaster,
przemoknięte przebaczenie
spłukane z zakrzepłą doktryną o sobie samych,
skrzętnie formułowaną
podbudową wartości.

Bawią się w to, kto bardziej,
kto dopłynął już do dna
bez butli tlenowej
podwodni kosmonauci.
Znudziło im się poszukiwanie nieskończoności,
ucinają drogę
do stwierdzeń nad wyraz prostych;

skończyć się
szybko
lub skończyć się
powoli.

664. Na włosku

Miał być nasz dom,
konstrukcja z kart
nie wytrzyma zbyt szybkich oddechów.

Na ważne pytania odpowiadam milczeniem.
Na jedno kopyto
utykam,
cwałem próbując prześcignąć przyszłość.
Osiodłana przez czarną chmurę,
ciężka głowa przed burzą
niech opróżni się deszczem.

Po kolana w błocie,
pływam w nim całkiem swobodnie.
To tylko kwestia oswojenia
z glinianym sumieniem
na mulistym dnie komory sercowej.

Nie wypada,
by taką ci podać rękę.
Umywam ją,
a potem brudzę
w basenie morza śródlęku.
Nie rozumiem naszego w tym powinowactwa,
wisi na moim włosku
kropla pary z twoich ust.
Czuję ją aż przy skroniach,
gdzie pulsuje ciągłą obecnością.

Ta drobna inscenizacja
zburzyła nam,
zbyt gwałtowna,
konstrukcję z kart,
dom bez fundamentu,
próba przecięcia zakrętu

nie mogła skończyć się
znalezieniem wiatru w polu.

czwartek, 24 listopada 2016

663. Winna

Wyjechać tak daleko,
by ktoś zdążył zatęsknić.
Otrzeć się o krawędź
odwrotnie do wskazówek zegara.
Tak naprawiam każdy błąd.

Zbyt wcześnie wyplułam
niespełna przetrawioną papkę określeń.
Tłusta plama na koszulce jest niezmywalna,
wieszasz ją, jak chorągiewkę,
wystawiasz na widok publiczny,
bym mogła nosić się w niej bezwstydnie.
Wyrok aż nad wyraz sprawiedliwy.

Pomyliłam się w obliczeniach.
Miało być dzielone na dwoje,
a tę dwoistość odnalazłam w sobie.
Ten związek niespójnie wiąże przyczyny i skutki.
Budżet miał być wspólny,
a ja spłacam dług obojętności
z nadwyżką przykrych treści.

Wyjechać tak daleko,
by ktoś zdążył zatęsknić.
Otrzeć się o krawędź
odwrotnie do wskazówek zegara.
Tak nieumiejętnie naprawiam każdy błąd.

wtorek, 22 listopada 2016

662. Politonia

Politonia.
W tym mieszkaniu siedzę sama,
w szybie zdjęcie z zeszłego lata,
lustra przeszłości
odłamki na parapecie.

Politonia.
Martwo spoglądam na żywe oblicze,
na to jedyne w zasięgu mojego wzroku.
Silne dłonie powabnym gestem
strzepują mi kurz z policzka,
jakby powiedzieć chciały:
oczyść się
tą jedną łzą.

Politonia.
Pod maską tylko kości,
więc prawdziwą jest szata zewnętrzna,
spopularyzowane ujęcie
tysiąca w jednej odsłonie.
Znudziło mi się umyślne szarpanie języka,
malowanie głosem,
barwa bezbarwna,
sine usta
na bladym obliczu.

Politonia.
Przecinek na końcu zdania,
niedokończona fraza,
wieczne niedopowiedzenie.
Zbyt drobny to szczegół,
by o rozwiązanie prosić Centralę Główną,
specjalistów od gramatycznych reguł,
zachowania prawidłowego szyku.
Wysłucha mnie w każdej chwili,
lecz termin zlecenia jest niewyznaczony.

Politonia.
Noszę się
zbyt niestabilnie.

poniedziałek, 21 listopada 2016

661. Niedorzeczni rodzice

Misja - doprowadzić świat do czysta,
wyprowadzić dziecko z moralnego bagna.

Stań prosto,
nie rób wstydu do piętnastego pokolenia,
nie mów nikomu,
że te krzywe plecy to po dziadku;
stań przecinkiem, przerywniku naszego życia!

Wspinaj się, wspinaj,
co by kolegów objąć z góry,
nie potykaj się,
to źle wygląda
na panoramie miasta.
Uśmiechaj się, uśmiechaj
szeroko do zdjęcia
pstryk!
ile to już lat,
z każdym rokiem
coraz z tobą gorzej.

Czytaj uważnie
spisaną przez nas biografię.
My cię oduczymy
pluć atramentem po łatwopalnym papierze.
To twoja pokuta,
nasza
niespełniona obietnica
lub kultywowanie
tradycji sprzed końca wieku.

Nie słuchaj, Mamo,
to podlega najwyższej krytyce.
Powiedz, Mamo, dlaczego ich światem rządzą
niedorzeczni rodzice?

660. Eviva l'arte

Ubogimi nazywa się twórców manualnych,
do tego nie trzeba nawet pary rąk.
Ja wyszywam niemym słowem i dźwięcznym kichnięciem;

ta choroba
jest nieuleczalna.

Bo mnie w tym świecie
chodzi tylko o nią,
o jej nadrzędną rolę
w szeregu za i przeciw
kuszących propozycji.
Na niej skończyć się,
od niej liczyć lata,
ubrać w te słowa niemowlaka
i kolejne jego pokolenia,
otworzyć szeroko usta,
pozwolić, by wystawił język
na prostotę,
zwięzłość znaczeń
przy obfitej treści.

Zabić w sobie znak zapytania,
wziąć go w cudzysłów,
sprowadzić do formy prowizorycznej.
Lepiej opisać się w ramach odpowiedzi,
wielokropek,
wykrzyknik,
jesteś tym, co piszesz.

To sterta zbędnych zaszłości,
przeznaczona na recykling,
przetrawione odpady.
Nimi można się ponownie najeść
w formie niekoniecznie przystępnej,
nowym smakiem się
zbawiennie udławić;

ta choroba
jest nieuleczalna.

niedziela, 20 listopada 2016

659. Ideolo

Z drżącej ręki upadła mi szklanka
z niedopitą kroplą czystej.
To musi być akt manifestacji
ideolo, ideolo,
ważne, z której dłoni,
której lęk, której bunt,
ideolo, ideolo.

Pies pogryzł mi buta,
ważne - prawego czy lewego,
ideolo, ideolo,
wszak wszystkim wiadomo,
że każde zoon
musi być politikon,
ideolo, ideolo.

Jestem spod znaku krucyfiksu,
widziano mnie pod jednym dachem
z tym świętym łajdakiem,
że podaję mu dłoń,
zapewne łączą nas konszachty,
przecedzamy je później
przez sakramentalne sito,
głosujemy na tą samą
ideolo, ideolo,
krucyfiksem mnie przekreślono.

W wielkiej szafie tylko dwie szuflady,
ideolo, ideolo,
idelewo, ideprawo,
nawet wyśrodkowanie
jest namagnesowane,
skład posiłku,
numer w dzienniku,
preferowana forma rozrywki
i godzina jej praktykowania.

Zmuszona jestem
chować sztandary po kieszeniach,
w ten sposób ponownie uwikłana
w przynależność
konformista.

sobota, 19 listopada 2016

658. Rola receptorów słuchowych

Proces twórczy zależy od czynników zewnętrznych,
lepi wiersz z plasteliny słów
odpowiednio nastrojony
artysta dźwiękowy.

Wystarczą dziury w głowie,
receptory słuchowe
wpuszczają fale przez myśli do serca.
Drgające pod skórą,
otulają kojącym mrowieniem,
wmieszane w krwiobieg
żywicielki organów abstrakcyjnych,
odpowiedzialnych za kreację
podzielnej przez wersy idei.

Rozlewa się bezkształtna masa,
wypełnia wypalone codziennością wgłębienia
poszarpanych od wrażeń mięśni,
rozluźnia ich napięcie,
przyprawia o
jedyną pewną finezję
zmarnowane jak dotąd
przykre interpretacje.

Mogę stracić
wszystkie zmysły,
mogę stracić
części składowe,
bo jedynie niezbędne
będzie, by świata tętent 
usłyszeć.

czwartek, 17 listopada 2016

657. Rehabilitacja

Upadła ci po drodze wysmarkana fraza,
podniosłam,
pomyślałam
może jesteś sentymentalny,
szkoda stracić pamiątkę nocnych koncertów,
tragiczna perkusja
na jedno uderzenie
za kratami żeber
jeden rzewny rym
męsko-żeński,
przez co
niedokładny.

Wietrzy się przez uszy ciasne pomieszczenie,
zapchane kanały myślowe
to
dobry pretekst, żeby dać świadectwo,
przyznać się do zaniechania.
Z tych pogniecionych kartek papieru powstać może jeszcze wiersz,
fantasmagoryczne origami,
jakkolwiek by nie nazwać
wizualizacji brudów.

To objawy niewątpliwie alergiczne,
katar senny,
łzawienie,
to musi być
poważne uczulenie
na skutki uboczne
niepozmiatanych ze stołu
resztek wczorajszego obiadu.

Dziś jeszcze cierpisz na niedożywienie,
tą frazą nijak zapełnić żołądek.
Trzeba ci nowego programu rehabilitacji
nadwyrężonych tkanek nerwowych.

środa, 16 listopada 2016

656. Roszczenie o czas utracony

Gdzie podziała się moja sekunda sprzed sekundy?
Ciśnienie opadło zbyt szybko,
listopad to już nie pora
na spacery w przewiewnych sukienkach.

Gdzie zawieruszyła się nieskończona chwila?
Miało być
zagrożone wyginięciem
krótkie pstryk!
napięcie
rozładowane nad wyraz prędko,
niedokrwiona bateria
pulsuje zbyt wolno,
by pobudzić na wpół przytomny organizm.

Gdzie obietnica niezapomnianych epizodów
z najlepszą obsadą w roli głównej?
Jeden zachorował od nadmiaru czynników pracotwórczych,
inny zakpił,
brawo! dopóki nie ulegnie.

A ja uparcie wpatrzona
we wskazówki pogodowe,
symptomy nastrojowe;
to tożsame wyznaczniki.

A ja błądzę ścieżkami myśloobiegu,
próbując przemilczeć
świadomość faktycznej odległości.

Poddaję się motywacji wiatru;
on pogania chmury,
zaprasza do tańca
otulającą świat pauzę,
by bębniła w rytm żwawej piosenki.

Jej koniec
będzie dla mnie znakiem.
Czas odzyskać utracone.
Czas odzyskać utracony.

655. Zatarg o pożądane

Podsuwa mi pod nos
resztki czyjegoś obiadu,
podsuwa mi do ust
niedoszłe wyznanie miłosne.

Ubrania tylko używane,
wygrzebany z publicznego gardła przetrawiony wizerunek
zająca szaraka.
Rozedrgane uszy wysokie aż do nieba
słyszą zignorowane modły.

Efekt uboczny,
dziecko ostatniego sortu.
Na zakup szczęścia odłożyłam tylko kilka groszy,
a i do tego dobrali się kieszonkowcy,
współcześni myśliciele, wiedzący najlepiej,
kto zasługuje, a komu kula
u nogi psiej doli cień.

Wyszarpałam pożądane
z kubła pod blokiem,
tożsame z moim przewinieniem
skazane na powrót do pierwotnej konsystencji.

Czemu więc,
w obliczu zagrożenia
zaspokojeniem,
jak dotąd zbędne
staje się w ich oczach,
dla samego trzymania mnie w ryzach,
własnością niedopuszczalną,
objętym cenzurą
przerostem wrażeń?

W tym zatargu
nie chcą przyzwolić
na najmniejszy objaw swawoli.

654. Azyl

Zamykam okna w całym mieszkaniu,
by odciąć dopływ powietrza.
Przeciąg tylko rozszarpywał
na miliony pierwiastków uczuciotwórczych.
Zaduch sprawia, że wdycham wciąż te same treści,
bezpiecznie pozbawiona świeżości.

To wizualizacja konsekwencji przewinienia:
zwierzę w zoo, dokarmiane regularnie
przez nieświadomych istnienia
podobnych temu instytucji.

Ta stołówka serwuje tylko chleb z roztopionym masłem,
by kubki smakowe nie oczekiwały wrażeń ekskluzywnych.
W myśl starego systemu przyciemniam szyby,
zasłaniam lustra,
by wzmocnić poczucie
zbliżających się do siebie ścian.

wtorek, 15 listopada 2016

653. Wo gulę

Czy ktoś mi może wytłumaczyć?
Czy ktoś tu,
bo ja
wo gule?,
to chyba
po niemiecku.

Pomocy! to już na jutro.
Nie wiem, jak wy,
ale ja tego
wo gulę
nie ogarniam.

Tak po prawdzie
możecie sprawdzić w słowniku
wyrazów dalekoznacznych,
że wogóle
to resztki padliny ludzkiej
w żargonie
ściśle narodowym.

Jeszcze
czegoś
takiego
nie widziałem.

652. Układanka

Z prowizorycznie poskładanej całości 
znów rozsypałam się na samoistne cząstki składowe.
Tych kilka istnień jest w stanie podjąć każdą refleksję.

To nie tak, że
nad bezładem trzeba się rozwodzić.
To logiczna układanka dla żądnych wyzwań,
nieco halucynogenny środek na uspokojenie
umykających spod kontroli
poplątanych nici.

Każesz mi wyszywać z nich światopogląd,
igłę wbijać tak, by nie bolało.
Żmudny trud dla lewych rąk
doświadczonych zetknięciem z wyższą sztuką;
jej służy każde odstępstwo od normy.

Znów wydało się, że funkcjonuję jako pojęcie,
dodatkowy wyraz w słowniku
określeń obcobrzmiących,
wyjęta z powieści przeciętnego pisarza,
który pomysł wprawdzie miał,
lecz dzieło to jakby nie dość kunsztowne,
by zyskało na wartości
w literackiej konkurencji. 

Znów na wiele sposobów mnie użyto,
nakarmiono głodem,
winna jestem dwa puste żołądki.

Z prowizorycznie poskładanej całości 
znów rozsypałam się na samoistne cząstki składowe.
Jak sobie poskładasz,
tak ci będzie służyć.

poniedziałek, 14 listopada 2016

651. Uwikłana

Zbytnim paradoksem obarczył mnie,
zimnym dreszczem przemknął tuż pod skórą,
krwi pomylił bieg,

serce pompuje go do najdalszych części ciała.

Pokusiłam się o jedno tchnienie
treściwie zastygłych ust.
To było jak dmuchnięcie na oślep
z wzrokiem utkwionym jeszcze
w rozkładzie zeszłego tygodnia,

należę do zamierzeń bardzo orientacyjnych.

Wystygło mi już podgrzane sprzymierzenie,
temperatura wrzenia wypaliła dziury w skarpetkach.
Stopy śmiało stawiam na twardym gruncie
dla wyrwania z uśpienia nienasyconych zmysłów.
Niech nauczy się życia od podstaw
pozbawiona dotyku personalna struktura.

Jednym z etapów musi być
ponowne zawieruszenie elementarnych części odzieży,
dla szerszego odbioru niemych sygnałów
jego szczelnie zamkniętych,
uparcie trzymanych pod nocnym okryciem
ledwo poskromionych intencji.

sobota, 12 listopada 2016

650. Niestabilność

Stagnacja miała być sposobem na przywrócenie krążenia,
wieloletni sen przywrócił zmęczenie.
Pragnę całodobowo poddać się cyklowi,
niech przyprószy mnie,
białą ścianą obejmie,
zetnie w pozę postawy wyprostowanej
chłodna ocena rzeczywistości.

W tym stanie nie ma szans na namiętności,
z nich powstają kałuże, wypełniające dziury w asfalcie.
Rozpływają się nam poglądy,
skrzętnie tworzona konstrukcja.
Pod wpływem ciepła parujemy,
wyciągamy dłonie ku sprawom Wysokim,
zapominając o terminie ważności
tej bezkształtnej masy
przewrażliwionej na zimno.

Nijak przystosować się do różnicy temperatur,
klimat nigdy nie był stabilny.
Mija się z celem podział kalendarza
na porę wyswobodzenia,
na porę uwikłania.

Na każdy moment
trzeba nam
uzbrajać się
na nowo.

piątek, 11 listopada 2016

649. Myślobraz

Ostatni autobus przyjechał dziś za wcześnie,
zabrał tylko przezornych,
jak ktoś, kto kiedyś mnie opuścił
obiecał, że jutro również będzie dzień.

Na własność posiadłam noc,
choć nie wiem, jak wykorzystać ten odłamek,
pozbawiony pędu fragment myślobrazu,
obfity we wszelkiego rodzaju rozliczenia

ze słów lub ich niewypowiedzenia,
ze śmiałości lub zgubnego skrycia,
z uczuć lub pozy obojętności
z życia,
z pragnienia niebytu.

To mój pejzaż - jego plan wynotowany na chodniku
zbyt późną porą, by świadomie się w nim rozeznać.
Nie wypada dzielić się intymną sztuką,
liczę więc na to, że rozmyje się do rana.

Pierwszy autobus najwyraźniej się spóźnia,
nieobciążony presją przezornych,
jak ktoś, kto kiedyś mnie opuścił,
obiecał, że przyjedzie,
tyle że niezgodnie z rozkładem. 

648. Eksplozja napięć

Pomiędzy zdania wpisałam błędny znak interpunkcyjny,
to pytanie nie miało być stanowczym żądaniem.

Milczenie sprawia, że
blizny goją się nieregularnie.
Chwiejnie się prowadzę
po utartych następstwach.
Znają to dobrze
tożsame ze mną
eksplozje napięć.

To nasz wspólny porządek rzeczy,
coś się kurczy
coś pęcznieje,
twoje płuco szybciej,
moje nie nadąża,

to grozi
nagłym uduszeniem.

Tu chodzi o koordynację,
ja wdech,
ty wydech,
dopływ świeżości,
wietrzenie wczorajszych brudów.
Tak się czasem zdarza,
zwłaszcza w tłumnych metropoliach,
że powietrze jest
nie do oddychania,

że niezdrowe jest,
przepełnione treścią,
z której nijak nam
czerpać cokolwiek,
z którą nijak nam
pogodzić rozchwianie.

Znają to dobrze
tożsame ze mną
eksplozje napięć.

wtorek, 8 listopada 2016

647. Bez poważania

Tak dźwięczne szczęście życia przekleństwem się stało (...)

J. Tuwim "Kamienie raczej rąbać..."

Czas śmiało rozdać mogę w ramach akcji charytatywnej,
lepiej spożytkuje go architekt globu,
fachowiec bezrefleksyjny,
ale z głową na karku.

Stoję w kolejce po darmową terapię,
następny pakiet sentencji serwowany przez mecenasów prymatu,
majątkiem wypchane kieszenie,
majątkiem wypchane serca.
Codziennie skreślam plany na jutro,
by przypadkiem nie zobaczył ktoś,

że chcę
chcieć.
Tli się płomyk ostatniej zapałki,
mogę spożytkować go
do rozpalenia ogniska,
do rozniecenia pożaru,
pierwszego papierosa,
świeczki
na nie moim torcie urodzinowym.

To wieczna ucieczka przed przebaczeniem,
muska mi plecy
to, czego mieć nie mogę.
To pogoń za ofiarą sprzeniewierzenia
ciepłych obietnic,
nadzieję mających
głęboko
bez poważania.

One przychodzą tylko niechciane.

niedziela, 6 listopada 2016

646. Upojenia faza przejściowa

Leję w siebie tyle mieszanki hormonalnej,
a ciągle zbyt trzeźwo patrzę 
na wiecznie schematyczne 
fazy księżycowe.

Bolą kanały mózgowe od zbyt głośnych podszeptów,
intuicja prosi się o zniweczenie.
Przyjdzie mi zakleić usta,
by uchronić świat
od grzechów ciężkich.

A ja rozcinam je ostrym narzędziem,
do krwi wywlekam niechciane perypetie,
kładę na stół,
chowam pod stół,
ludzie dziwnie patrzą,
umiejętnie chowając swoje.

Noc jeszcze niepełnoletnia.
Przy tym tak stara wydaje się
biografia 
młodocianego
opilca.

piątek, 4 listopada 2016

645. Zakłócenie

Stłukłam ostatnie lustro w mieszkaniu
moim
twoim
nikt już nas nie zobaczy.

To grozi uwiecznieniem
nad zwierciadłem
wisi jeszcze zdjęcie
urywek sztucznej chwili
pociecha dla mamusi

że niby jednak
coś było/było coś
nachalnie rozciągane
do granic wytrzymałości
mojej
twojej
nikt już nas nie zobaczy.

To kurcząca się myśl przywiodła mnie
do nowej konkluzji
kolejnej śmiertelnej
próby wyjścia za próg

tak to jest, gdy się przedawkuje
nawzajem
przyprawi o zawrót głowy

a przepływamy pod wysokim napięciem...

Bez lustra na ścianie w sypialni
bez oprawiania chwil przyziemnych
bez sufitu
bez otoczki
najlepiej bez tej całej
warstwy graficznej
oddalającej nas
od najgłębszego sedna
jakim jest
bezustanne przenikanie

od zaplecza
nikt już nas nie zobaczy.

czwartek, 3 listopada 2016

644. Przestrzeni! żądanie

Na szybie rozmył się ostatni oddech,
deszczu dość,
zmierzam wiosennym orszakiem.

Bo znudziło mi się już
wiecznie niewieczne
powiększanie zapasów żywności
gromadzonych w magazynach pamięci,
zamykanych szczelnie
na, być może, przyszłe
niewiadome nadejście...

bębni mi w uszach nieobiecane pojęcie

Trzeba mi
tu i teraz
szybkie rozeznanie
bez przełknięcia śliny
próba przetrwania
wygrany zakład
szczęście w nieszczęściu

wielka
wyprzedaż
szpargałów
minionych

Miejsca brak,
bo w głowie przepych,
na taniec wiatru,
subtelny świst,
przestrzeń!

Ciało pokryte jedynie skórą,
bliżej źródła,
gdy nie rozprasza
próżny zbytek,

a karmią tylko tym
w stołówce publicznej,
w dodatku miejsca brak
na taniec wiatru,
subtelny świst

przestrzeni!
żądanie

środa, 2 listopada 2016

643. Konflikt tragiczny

Sponiewieranie tragiczne
Sponiewieranie rozkoszne

Była okazja na godne
s a m o z n i e w a ż e n i e.
Po drodze popełniono zbyt wiele
odstępstw,
jak choćby
ponowne uwikłanie
człowieka w człowieka.
To mi krępuje ręce
i każe być grzeczną,
bo ja nie chcę, by Tatuś się na mnie gniewał.

Tej sprawy
należałoby nie zawalić.
I think so...

642. Ogłoszenie o pracę

Proponuję ci, drogi panie bezrobotny,
nową umowę
na o niebo! dogodniejszych warunkach
z o niebo! lepszą szansą powodzenia.

O wszystko zadbam,
twój nowy szef,
twoja nowa zmora,
co otwiera ci powieki,
gdy już nie można spać.

Płacę w walucie niezbywalnej,
choć to błędnie określa moją w tym inicjatywę.

Bo ty zjesz tak, jak ci nagotuję,
zaśniesz tak, jak ci pościelę,
zrobię, jak trzeba,
zrobisz, jak nalegam.

Czy tak powinien wyglądać
współczesny zakład pracy?


poniedziałek, 31 października 2016

641. Sprzężenie zwrotne

Mam dostęp do tych starych ksiąg,
w których płakałeś jeszcze
pocieszany przez rogatego starca.
Kilka nudnych stron
splamionych nie moim grzechem
doprasza się
o wyzwolenie.

To moje krwawienie,
tchu nabieram przy każdej wymianie
rozgrzanych impulsów.
Nie oszczędzam na przyszłe,
moje w tym
carpe diem,
życie w kosmosie
bez oparcia
o twardy grunt.

Poranki już nie należą do mnie,
przedłużeniem są
snu o przestrzeni bez niedopowiedzeń,
myślą przewodnią
piosenki o człowieku rozsądnym,
któremu wypadło po drodze
z kieszeni za uchem
proste rozeznanie.

Z natręctwami postępuje się brutalnie,
wkłada się je choćby
do rakiety,
wysyła w przestrzeń
wolną od przyciągania.

Tak powstają
spadające gwiazdy,
zabobony,
zwarcie
w systemie wartości.

Do wyzbycia się resztki
objawów wegetacji
będę leżeć w kałuży,
pod twoimi stopami
wiązać ci sznurówki

tak, żebyś się potknął
w momencie przełomowym,
a uderzając o bruk
wybił z głowy
światy równoległe.

640. Dla wymagających

Nie dla mnie pan, panie Płaksin
Dla mnie Włas Fomycz, artysta
Z duszą poety marzącą
A pan co? - Telegrafista!

(Julian Tuwim Piotr Płaksin)

Powabnie drży w uszach melodyjna cisza -
niecodzienny koncert znaczeń

nastrajam się
całkiem układnie

Wyciągam z kieszeni
garść niespożytych jeszcze 
tabletek przeciwbólowych

nastrajam się
całkiem konwencjonalnie

A wszystko to
dla zachowania się rozważnie
w stanie bliskim obłąkania

nastrajam się
całkiem prawdomównie

A wszystko to
bajka na uśpienie 
pobudzonej świadomości

nastrajam się
całkiem beznadziejnie
.
.
.
A jednak się zdarza
niezależnie od nastrojenia
dla wymagających
koncepcja
z duszą poety marzącą
choć po prawdzie telegrafista

niedziela, 30 października 2016

639. Nadmiar

szyby popękały od nadmiaru powietrza
temperatura jest zbyt wysoka

zbyt
chwiejnie
się
uzewnętrzniam

świeży dopływ tlenu
to jak pobudka
koniec zabiegu
śpiączka miała być tylko
etapem przejściowym

od ściany do ściany
od ściany do ściany...

ciasno mi
ciepło mi
paruje od tego
cały zapas wody

nie ma czym
napoić
spragnionej odświeżenia
tkanki mózgowej

od ściany do ściany
od ściany do ściany...

nadmiar
wrażeń
kruszy mi
konstrukcję

638. (ma)Tematyka uczuć

Jeden
plus jeden
nie zawsze równa się
para
fraza
melo
dramatu

Mnożymy ilość
znaczeń,
dzielimy na poszczególne
interpretacje,
podnosimy rozchwianie
do potęgi zerowej
co i tak 
zawsze wynosi jeden

zaokrąglone do minimum.
Udajemy, że nieważne
cyfry po przecinku.

środa, 26 października 2016

637. Rozmowa mistrzyni z (ledwie) żywą śmiercią

Topnieją pozostałości zeszłej wizyty
puk! puk! żywej śmierci,
herbata była za gorzka,
bez cukru.
Od niego przybiera się na wadze.

Upomniała się o nasze przymierze,
zgodnie z którym
puk! puk! nawiedzę ją kiedyś,
napijemy się 
herbatki (tfu!) za słodkiej.
O mdłą wizytę ponownie się doprasza.

Zagramy kolejną partyjkę,
zagramy sobie na nosach,
która której
łeb odrąbie pierwsza.
Której z tym lepiej do twarzy,
której lepiej bez twarzy.

Pośpiewamy stare piosenki,
hej! która którą wybije z rytmu.
W marszu żałobnym 
nijak
doszukiwać się melodii.

A jak już osiągniemy
odpowiedni poziom upojenia
przejdziemy się nocą 
(tak, nocą!
żebyś wtopiła się w otoczenie),
romantyczny spacer
brzegiem jeziora

plum, plum
to mistrzyni
wepchnęła cię do wody

oj,
wygląda na to, że
sama sobie zaprzeczyłaś.

wtorek, 25 października 2016

636. Przejaskrawienie

Samolot spłonął w pożarze
świecy
Utonął w słonym jeziorze
łyżeczki
Pasażerowie w pył się roznieśli,
wyparowali

Płyn niepłynny
biją się cząsteczki wodoru
poza grawitacją
o lepsze miejsca
w dusznym pomieszczeniu
jakby to od nich zależało

Ich katastrofa
sprowadza się
do spożywania obiadu.

niedziela, 23 października 2016

635. Terapia

Napaskudziłam
nie posprzątałam
to niezbyt dobrze o mnie świadczy.

Tak się objawiam
nie zawsze zachęcająco,
no bo jak inaczej
w przypadku niewyleczalnego
uczulenia
na ostracyzm?

Na lek rzucam się zachłannie,
zachowuję
co najmniej niestosownie.

Założyli mi kaganiec,
bo mówiłam za dużo,
zaczepili smycz,
bo uciekałam zbyt daleko,
tak to się kończy,
jak się nie przejdzie szkolenia

z estetyki,
z subtelności,
z dystyngowania,
z prawa własności
(wbrew któremu
wszystkim należy się dzielić)

Napaskudziłam
nie posprzątałam
no i co z tego?

634. Pękanie (wiecznie ruchome)

Wielki Wybuch
to wydaje się
pęknięciem mydlanej bańki
jedno plum
pierwsze i ostatnie

znam takie
odejścia i powroty
mysz w kołowrotku
wiecznie ruchome
powstawania
a świat wciąż ten sam

pęcznieją bębenki uszne
zbyt nachalnie upomina się
materia abstrakcyjna
jakby w mózgu, a jakby nie
natręctwo
rozkosznie
wyczerpujące

krzyczy mi w środku nocy
nienakarmiony bachor
narasta w nim
i we mnie
frustracja

ile to takich
dziennie
na sekundę
wielkich wybuchów

sobota, 22 października 2016

633. Po egzaminie

Rozgałęziam się,
cztery pary rąk,
trzy pary nóg
to nie wystarcza w dalszej perspektywie.

Moja doba ma
trzydzieści dwie godziny
z czego trzydzieści
owinięta pościelą
okręcając wokół palca kosmyki
umykających chimer
obmyślam sposób
na oszczędność czasu.

Z tego rodzą się
barwne innowacje
nieznane jak dotąd
niesprawdzone ideologie
(i tak nigdy nie wejdą w życie)

Scenariusz już dawno spisany,
teraz tylko doszlifowuję
(zmieniam z dnia na dzień)

Najpierw była
nieświadomość
następnie
świadomość zbyt dająca się we znaki

potem
egzamin
a po egzaminie
urywa mi się film

potem jest życie, którego nie znam.

piątek, 21 października 2016

632. Pariasi

Serce człowieka
to marginalna część ciała
bijemy (się) dla zabawy
nogi ziemi
gliniany kolos
jak dla mnie
już za ciężki.

Ty jesteś
z kasty najniższej
(zawsze to coś)
ja jestem
spoza kasty.
Kompleksy chowam za dekoltem
ubrana w golf
ściska mi szyję
wełniana groźba powieszenia
za twoje przewinienia
pożądliwość
baśniowych awansów.

Ja nie tak planowałam
a nawet, jeśli
wypisałabym się z listy.
Mieliśmy być
anonimowi
jak kluby twórców
i alkoholików
(to ułatwia wzajemne powiązanie).

W organizmie
lub odrobinę poza
mini organizm
zbyt obarczony
troską o nie swoje.

631. Modlitwa poufna

Sprawiedliwie nie oznacza po równo ~ św. Tomasz z Akwinu

Za wiekowe wojny czekałoby Cię
kolejne ukrzyżowanie.
Krach pokoleniowy,
niedopowiedziane warunki stanowienia.
Od ust odjęcie biednemu chleba.
To nie Twoja wina, Boże.

Za pogwałcenie świętych zasad,
konstytucji praw złodzieja.
Zbawienie miało nie być na sprzedaż,
więc należy się każdemu.
Od ust odjęcie tchnienia choremu.
To nie Twoja wina, Boże.

Za Twoich anielskich posłańców,
przepasanych cnoty wstęgą.
Odmawiam posłuszeństwa bękarcim braciom,
okraszonych prowizoryczną aureolą,
nieprzejętych powierzoną im rolą.
To nie Twoja wina, Boże.

To wyznanie
zachowaj, proszę, dla Siebie
jako dowód ufności
Boskiego adwokata

To wyznanie
zachowaj, proszę, na czarną godzinę
jako przepustka,
gdyby nie chcieli mnie wpuścić.

Szykuje się
zamach stanu
włócznia wycelowana w bok
w ręku bicz
ostrzega Cię w porę
najmłodszy z uczniów.

To nie twoja wina, Boże.

czwartek, 20 października 2016

630. Randka w ciemno

premiera długo wyczekiwanej pozycji
ulubiony autor
tytuł niczego sobie

nęci mnie okładka
chciałoby się już dotknąć
powąchać
przeczytać
otworzyć

nęci mnie treść
fragment promujący uzależnił
chciałoby się więcej
i więcej
do utraty świadomości
zagłębić
w nieznanej fabule

stop! cena jest wygórowana
to jedyny egzemplarz
w zasięgu mojej ręki
czeka na półce sklepowej
a kolejki brak

pytasz, gdzie przeszkoda
książki, zwłaszcza te dobre
mają to do siebie, że
nie zawsze odwzajemniają uczucia
a dziwnym trafem
pożądamy tych kapryśnych
o otwartym zakończeniu
jakby wołały niemym zapisem
dopisz... 

literacko okraszone
pierwsze nasze spotkanie
obcowanie z papierowym ciałem
słodkimi słowami
te nie muszą przedzierać się przez usta
by dotrzeć do duszy
zauroczonej czytelniczki

co jak co
nie znam jeszcze treści
randka w ciemno

629. Wiersz, w którym autorka niegrzecznie i stanowczo uprasza liczne zastępy (nie)bliźnich, aby ją w dupę pocałowali

pamięci Juliana Tuwima,
którego dzieło pozwalam sobie parafrazować

Apolityczni ignoranci
Niedorobieni showmani
Z natury błędu cni palanci
(denerwujący, choć upośledzeni)
Choroby nieklasyfikowalne
przez NFZ - leczenia sztukę!
Obietnice niezapominalne
Całujcie mnie wszyscy w dupę

Zwierzęta w zoo parlamentarnym
Rozrzucone na prawo i lewo
Zgodnie z podziałem miarodajnym
Zielony ląd, pieniędzy drzewo
Z mównicy głoszący kazania
Kapłani dający pokutę
Za głoszenie wolności państwa
Całujcie mnie wszyscy w dupę

Item dewoci katoliccy
Walczący z Lutrem i prawosławiem
I muzułmańscy wojownicy
(kto wie, które z nich gorszym wrogiem)
Zastygłe w średniowieczu france
Tworzące całkiem zwartą grupę
By innowierców trach! kuksańcem
Całujcie mnie wszyscy w dupę

I te dzieciaki ze szkoły średniej
Co ledwie skończyły podstawówkę
(mogłyby wybrać trochę celniej
technikum, pracę, zawodówkę)
I te dorosłe pacholęta
(jak rośnie ego, tak rośnie tupet)
Zepsuci chłopcy i dziewczęta
Całujcie mnie wszyscy w dupę

I wy prawicowi fanatycy
Lewaki, trolle, socjaliści
Wyznawcy wąsa i carycy
Item niedzielni ateiści
Przedstawiciele polskiej władzy
Niezmienni ani o jotę
(wszak nie dokonali żadnej zdrady!)
Całujcie mnie wszyscy w dupę

I wy, politycy zagraniczni
Co karmią się Polaków bólem
I przeciwnicy ojczyzny liczni
(przyznanie się przychodzi z trudem)
I wy, grube gbury i prostaki
Ignorujący słów kulturę
Alkoholowych koneserów wraki
Całujcie mnie wszyscy w dupę

Modele, lalki, manekiny
Celebryci, co to pstro im w głowie
Kandydaci na wzór padliny
Najpiękniejszego trupa w grobie
Item wiecznie niekontent belfer
Co stał się uczniów wiecznym łupem
Ten, co nie nadąża za życia tempem
Całujcie mnie wszyscy w dupę

I ci, co lubią mnie zawłaszczać
Na potrzeby wyłącznie własne
Kujony, które trzeba głaskać
Aniołki nieuduchowione
I wy, pracodawcy i zboczeńcy
Co za pan brat z szatańskim duchem
I wy, nawiedzeni ideowcy
Całujcie mnie wszyscy w dupę

Item bękarty technokracji
Co z gębą wiecznie w telefonie
I zwolennicy demokracji
(oddaj kochance, zabierz żonie)
I wy, mężatek gwałciciele
Aby podkreślić swoją butę
Wy, córek, synów pedofile
Całujcie mnie wszyscy w dupę

Item jarosze i weganie
Mordercy świata mięsożerców
(zjedlibyście ich na śniadanie
dla złagodzenia natrętnych nerwów)
Najmędrsi historyczni kaci
Wielbiący poklask i ułudę
I wy, członkowie innych nacji
Całujcie mnie wszyscy w dupę

I jeszcze dodać zapomniałam
Lub pominęłam przez subtelność
Że wszystko to się wszak sprowadza
Do pretensji - niesprawiedliwość
Nie wiecie, że to pusta fraza
Co prawdą jest, jak i zarzutem
Z tego wojna, konflikt i odraza
Całujcie mnie wszyscy w dupę!

środa, 19 października 2016

628. Troglodyci

Wiara wycieka im przez dziurki w nosie,
katar dewotyczny,
chorobliwa kolejka po wirusa.
Bóg wysmarkany do płóciennej chusteczki,
wykaszlane przykazania
(żeby nie ująć tego dosłowniej,
ulatuje z nich skutek obżarstwa)

Protest w sprawie przynależności
lewego oka do prawego ucha.
TO, co widzę, niezgodne z TYM co słyszę
(w to również wpleciona jest ideologia).
Głuchy nie słyszy problemu,
a ślepy nie widzi konsekwencji.
Na rzeczy zna się najlepiej,
na braku korelacji między listem a papierem
MÓJ (bo czyj inny?)
dziadek zmarły jeszcze przed wojną.

Chcę zapytać, kto ma rację,
lecz skuteczniej będzie spytać,
kto racji sam siebie pozbawił.

Początek temu miałby dać człowiek pierwotny,
pół zwierz, pół myśliciel,
lwie serce
o mentalności trzylatka
mówiące językiem
dwa plus dwa równa się cztery

Początek temu miałby dać pierwszy w dziejach troglodyta,
archetyp jaskiniowca
malującego biografię na ścianach.
Pół myśliciel, pół zwierzę,
dziś żadne z nich.

Początek temu m i a ł b y dać,
powątpiewam,
postęp języka
równa się
inflacja postępu

wtorek, 18 października 2016

627. Turpis

Znamię na lewym policzku.
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Łzy zastygły tuż pod zaschniętą wargą,
kryształki soli, cukierki do ssania.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.

Pęcznieje w płucach słowny ślinotok.
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Uzewnętrzniam się dość nieestetycznie
dla zachęty intelektualnych kloszardów.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.

Jedna noga krótsza od drugiej.
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Kiedyś jedną odetnę i sprzedam w dobrej cenie,
a za pieniądze kupię sprzęt do biegania.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.

Zakochana w prostytutce.
Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
W taki układ nijak nie wypada wplatać myśli,
wrażliwych inaczej skazuje się na banicję.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.

piękna niepięknie
odrażająco pociągająca
szok estetyczny

Chyba już nigdy nie wyrzeknę się.
Do tego pejzażu trzeba się przyznawać.

poniedziałek, 17 października 2016

626. Colloquium niecodzienne w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
spotkanie w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Pan pozwoli, że się przedstawię
Bez zbędnych imion i tytułowań
Chyba nie muszę - Pan to w oczach widzi
Istota powabna, co panów się wstydzi

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
gawęda w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Czy to nie tak, że Pan zaczyna?
Krótki small talk (pozwól, że się wstrzymam
Bez ceregieli przejdę do konkretu)
Mający charakter marnego pamfletu

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
dyskurs w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Bo, widzi Pan, ja kocham ironię
Dopraszam się śmiechu, od żartu nie stronię
Popijam go chętniej niźli lampkę wina
(do kilku minut przedłużona chwila...)

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
szczebiot w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Pan (proszę ciebie!) jest do mnie podobny
Równie dystyngowany, co w łachman ozdobny
Choć ja się dopraszam, to Pan mnie rozumie
Tak trafnie rozpoznał w poetów tłumie

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
schadzka w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Jak Pan tu trafił, Panie Artysto
W dzień tak deszczowy, pogodę mglistą?
Pan tak bez windy, na pierwsze piętro
Wdrapał się, znalazł nad wyraz szybko!

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
spowiedź w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Czy Pan tak tutaj z ważną wizytą
Barwnych metafor zabawną świtą?
Choć niezgrabna, ujmuje mnie pańska pisanina
(do kilku godzin przedłużona chwila...)

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
zalotność w mieszkaniu na pierwszym piętrze

Pozwoli Pan, że to ukrócę
I po imieniu do Pana się zwrócę
Jestem Istota (błagam, nie Pani!
Nie mówią do siebie tak zakochani)

Zdarzyło mi się colloquium niecodzienne
zdarzenie w mieszkaniu na pierwszym piętrze
Zdarzyć, zdarzyło się zdarzenie niecodzienne
miłość w mieszkaniu na pierwszym piętrze

625. *** (dedykowane M.)

Weź odłamek serca.
Potwierdzam jego przynależność,
oddaję w zaufane ramiona.

Mówisz - to nie potrwa wiecznie,
zdarzy się rozstaj dróg,
gdzieś pomiędzy
może koniec świata
albo
tylko lub
wielkie migracje,

nieważne.
To medycznie udowodniona prawda,
choć bynajmniej nieistotna
z perspektywy nieskończoności.

Kwitniemy w równym tempie,
wplątane w sieć pytań bez odpowiedzi,
rozważań opartych na poszukiwaniach;

w nich tkwi istota rzeczy.

Mówię - to potrwa wiecznie.
Przestrzeń jest prowizoryczną konstrukcją
nie braną przez nas pod uwagę.
Odejdę tylko na moment,
tyle wystarczy, by poznać,
że jestem wciąż tym samym dzieckiem.

Weź odłamek serca.
Potwierdzam jego przynależność,
oddaję w zaufane ramiona.

niedziela, 16 października 2016

624. Świt marzeń

Pod pościelą miękki sen
wyczuwam wibracje powietrza
lekki zaduch
napięcie nie do zniesienia.

Jestem gotowa.
Aprobuję korelację oczekiwań
wbrew moralnym przykazaniom uchyliłam drzwi
(to przenośnia jawnych intencji).

Nie stoję w progu.
To powinno skłonić do inicjatywy
zbłąkanego w ciemnym korytarzu.

W mojej twierdzy płonie świeca
(dajmy na to, kryształowa latarnia,
dla podkreślenia istoty rzeczy),
żebyś przypadkiem nie pomylił
pozornych świetlików
malujących sen za oknem
z tym, co po przebudzeniu.

To świt marzeń
oplątany serpentyną gestów
cierpliwa wskazówka wiecznego zegara
tyka
coraz to szybciej
w rytm bicia serca

a chwila trwa.

środa, 12 października 2016

623. Słownik pojęć ryzykownych

Namiętności niszczą, rozbierając na czynniki pierwsze.

Metoda zaprzeczeń:
Kocham – nienawidzę,
pragnę – odrzucam,
angażuję się – obojętnieję. 

1. 
Ryzykowne pojęcie pierwsze:

Świętość najświętsza, tocząca zażarty bój z samym Bogiem, który powód do zazdrości ma w tym niewątpliwie i znacząco. Pochodzi ze mnie, mną jest, ode mnie się oddzielając. Duchowość przybierająca formę złożoną z alfabetu łacińskiego. Jest w tym więź najpewniejsza, jak małżeństwo błogosławione Boską ręką. Jedno ciało zmuszone jest pomieścić tę złożoność egzystencji.

2.
Ryzykowne pojęcie drugie:

Niejedno ma imię. Nie daje poczucia swobody i niezależności, skłania do wyrzeczenia się cząstki siebie. Wychodzę poza strefę ja zmuszając się do próby dopasowania w sferę ty. To cholerny akt słabości, ciche pragnienie zaufania, ryzyko spadochroniarza. Z tego rodzą się niestworzone rzeczy, niekoniecznie pożądane.

Na tym kończy się
słownik pojęć ryzykownych...

Daremne żale, próżny trud
Przyjdzie mi ulec, zgodnie z życzeniem,
choć grząski to grunt. 

622. Przeoczenie

Kurz na podłodze przymierza się do budowy wieży Babel,
na nieboskie konstrukcje miewam uczulenie.
Stopniowo umieram w tym zeszłorocznym brudzie,
środków czystości brak na składzie.

Połykam tabletkę na zerwanie tkanek nerwowych,
niech nie karmią się więcej nasiąkniętym mózgiem.
Napęczniały od doświadczeń domaga się odsączenia.

Wiosenne porządki.
Obudziła mnie spadająca gwiazda,
kupon na darmowe marzenie.
Co z tego, jak
nie ma go nawet na składzie.

To nic innego, jak zapodziana na poczcie paczka,
literówka w nazwisku,
przeoczenie,
jak niepozmiatana od roku podłoga.

wtorek, 11 października 2016

621. Moje niedoczekanie

W zeszycie w kratkę natrafiam na czystą stronę
to musi być zwrot
przewrót poprawności
żądnej wyswobodzenia
z kodeksu moralnego.

Od samego patrzenia tylko narastanie
spętanych roszczeń
o porcjowanie
codziennej dawki
hormonów zaspokajających

moje  n i e d o c z e k a n i e.
Sny maluje mi poprzekręcane
na niekorzyść
przez korzyść lub jej brak
a stan ten sam
utrata ważnych treści
spojonych w pejzaż mentalny widziany oczami dziecka.
To uwzględnia jedynie dobre strony
dziewicze fantasmagorie
o podłożu prawdopodobnym
z punktu widzenia ważki
niesionej przez lekki powiew
migracji inicjujących

moje  n i e d o c z e k a n i e.
Na czystej stronie spisany list

z a i n i c j o w a n i e

620. Letarg pożądany bynajmniej nie na miejscu

Marzanna opanowała sztukę pływania
dzieci nasuwają czapki na uszy
w południe czerwcowego dnia

To wyśniona przez nie królowa śniegu
gra im kołysankę na rozstrojonych skrzypcach
paskudny pisk przesiąkniętego wilgocią instrumentu

mamo, tej nocy będę czuwał

bo jak zasnę, to
drżę na samą myśl o tym
ugotuje mi lepką zupę-krem
zaparzy herbatę
zaleje wystudzonym wrzątkiem
z domieszką mrożonych truskawek
prosto z sadu

To związek bez przyszłości
nienawidzę widoku jej
miłości
utraty zmysłów
nienawidzę
tej symbiozy
ze zjawiskiem atmosferycznym

poniedziałek, 10 października 2016

619. NIEdziela wieczór

Niedziela wieczór
Humor co najmniej
nie
    rów
          no
   mier
ny


Flaszka
           rozbiła
                       się
                              o
                                szklaną
               konstrukcję
tygodniową


Dziecko
               nie
                       zasnęło
                                     okraszone
                          lękiem    
                        o            
            szklaną
mamusię


W
    tę
        jednodniową
                              historię
                                           wpisany
                                                        jest
                                            dramat
                                    pato
                   logicznych
 prawidłowości


NIEdziela wieczór
Nastrój co najmniej
nie
     po
           zor
      ny

618. AIDS

Higienę naszej intymności porównać można do roztworu niejednorodnego
z poróżnień rodzą się choroby

zbadali mi kanały mózgowe
przeczyścili wacikami
zdiagnozowali
nie dało się dłużej udawać

postraszyli śmiercią
jakby miało to zmienić cokolwiek
niezmywalna plama na koszulce
od kiedy polałeś mnie gorzką czekoladą

grunt, że jesteśmy w tej samej kategorii:
A-ntyzwiązkowa
I-gnorancja
D-rastycznych
S-ymptomów

nieuleczalne fiasko
ale chyba wypada podać sobie ręce
w imię tej jednej cechy wspólnej

niedziela, 9 października 2016

617. Piekłoraj

Chylę czoła przed bezpartyjnym Panem Bogiem
odpusty na kartki
zbawienie za dodatkową opłatą
bez pokwitowania.

Armia anielska
prywatnych kuratorów
świętych nad świętymi
opiekunów strat i zysków.
Tylko ubodzy przekroczą ostatnią bramę
więc odciążyć was trzeba z ciężaru,
wyzwolić grobowiec faraona
od grzechu odsunąć
prawa popytu i podaży.

Módl się i pracuj
to nasza sekretna zmowa
nie działa jedno bez drugiego
to jest, proszę ciebie,
odwieczna doktryna
niepodważalne boskie prawo
a my jesteśmy jego kapłanami
po święceniach wyborczych
nie bez waszej zgody.

Kto daje, dostaje w dwójnasób
(za waszą powszechną aprobatą
odbędzie się to nieco na odwrót -
kto dostaje, oddaje w dwójnasób)
za bezcenny żywot
liczymy sobie bezcennie
(wedle aktualnych potrzeb Nieba
a, jak powszechnie wiadomo,
jest to organizacja charytatywna)

Zgodnie z cyrografem,
którym wykiwaliśmy szatana
(pisał, jak ma się faktycznie sprawa)
ochrzcimy cię przyjacielem Pana Boga
(wiemy, komu należy się ten tytuł)
a jak już osiągniesz status świętego,
będziesz sam sobie sędzią
jest dla ciebie miejsce w chórze serafinów.

Chylę czoła przed bezpartyjnym Panem Bogiem
bo jak nie, to
wygnanie z Piekłoraju.

616. Okrężnie

Droga po okręgu
początek-koniec-początek-koniec
zbieżny
spacerowy.

W ustach jeszcze smak wczorajszej kawy
dziś już wiem,
że była za słodka.
Stopniowo zmniejszam dawkę
gorycz lepiej współgra z podniebieniem

ale to ciągle kawa
rutyna prowadzi do szaleństwa
a jednak, jak tu nie zacząć dnia
od łyżeczki wspomnień
nieusuwalnych
nawet przy odwyku.

Na ciele jeszcze znamię wczorajszego rękoczynu
dziś już wiem,
że to zostawia trwały ślad.
Słowo oddziałuje równie dotkliwie
a cisza ładuje akumulatory

więc to ciągle narastanie
rutyna prowadzi do szaleństwa
jutro mogę posunąć się o krok dalej
dać temu kres.
Zabezpiecz się zawczasu
wyleć poza atmosferę
(pamiętam bez względu na odległość)

Zawrót głowy
chcę zmienić kierunek
od przyszłości do przeszłości
początek-koniec-początek-koniec

to i tak bez znaczenia.

sobota, 8 października 2016

615. Drugorzędna

Gram ci gram nieustannie
orkiestra marzeń
charytatywny koncert
na potrzeby wasze próżne
(z pozoru tylko)
niezbędna.

Ja jestem przecież drugorzędna
na deser
na zagryzkę
raj dla podniebienia
dla smaku
nie do syta
dla finezji
wisienka
pół kalorii
pół-spełnienie

w towarzystwie
kulturalnie jest zapalić
zacytować
wspomnieć
pochwalić
w kieszeni trzymać
w portfelu obok drobnych
wyspowiadać się
(bo wstyd przed Bogiem)
odpokutować
do snu ukochać
(a rano wyjść bez słowa)

Ja jestem przecież drugorzędna
wieczna kochanka
bez zobowiązań
cicha muzyka
(tak cicha, że prawie jej nie słychać)
zmokłe kalosze
na suchych stopach
(to nie deszcz, a płacz)
głos sumienia
generalny
optymalny
mądra księga
bez okładki
nadszarpnięte kartki
(kto by pomyślał, że czytana)

Ja jestem przecież pierwszorzędna
powiedział ten od urojeń.

614. Pokolenie dwa koła

Hej, wy
pokolenie dwa koła
śmierdzicie profanacją
wyuzdaną zachcianką.
Spływa po was cały ten brud
krwią polany lunch
dla poprawy smaku.

Hej, wy
pokolenie dwa koła
miłością nazywacie ten bełkot
(co to za język?!)
twarze zamknięte w ekranach.
Słowa nie istnieją na papierze,
bo jak papier
to tylko toaletowy.

Hej, wy
pokolenie dwa koła
niezły żart wykręcił wam
w odpowiedzi na wasz żart
kolega z pierwszej b
lewitując pod gałęzią.
Nikt wam nie wytłumaczył,
że on już więcej do szkoły nie przyjdzie
no bo jak to
że on już więcej się nie rozpłacze
no bo jak to
jak to tak
koniec zabawy
kolego, zejdź z tego drzewa!

Hej, wy
pokolenie dwa koła
dwa plus dwa równa się osiem
a dwa minus dwa daje plus;

- bo mi się, rozumiesz, należy
mi się to wszystko jak psu należy
więc nie rób scen,
nie obchodzi mnie strajk sprzed trzydziestu lat
co mi z pomników pamięci
co mi z waluty sentymentalnej
skoro nie mogę mieć
mi się to wszystko jak psu należy!

Hej, wy
pokolenie dwa koła
jestem tylko dwa kroki przed wami
więc po co strzępić język
po co strzępić ojczysty język
ten kosmiczny słowotok ma już wyrok
a ja zawisnę u jego boku
zawisnę jako zdrajca
to tylko dwa kroki
to aż dwa kroki
odległość warta strzału w serce
ale gdzie serce?

Dwa koła
to pół wozu
marna konstrukcja.