Zdarzyło się to dziś po południu.
Wychodziłem właśnie ze
sklepu muzycznego. Tak, właśnie tak to było, zamierzałem kupić sobie gitarę. A
dlaczego? W tej chwili to nieistotne, kiedy indziej opowiem. Ale ważne, że w
ogóle udałem się w te okolice, akurat w ten dzień, o tej porze.
Przechodziłem kolejną uliczką przy centrum miasta; pogoda całkiem
ładna, południe – co oznacza, oczywiście, tłumy ludzi załatwiających
najbardziej normalne z normalnych spraw ludzkich. A ja byłem jednym z nich. Po
prostu szedłem kupić sobie gitarę.
Jedna grupa ludzi stoi
przy małym straganiku z… owocami? Nawet nie wiem i, szczerze mówiąc, obchodzi
mnie to tyle, co nic. Coś zagoniony ostatnio jestem. Zapracowany…
Ale to i tak na razie
nieistotne. Akurat zwróciłem uwagę, bo tłumy starszych pań kłócących się o
ostatniego ziemniaka utrudniały mi przejście. A wrzeszczały przy tym, jak
opętane!
No trudno, nie będę się tu
rozczulał. Ten dzień miał wyglądać jak każdy inny, miałem po prostu wejść do
sklepu, kupić co trzeba i wyjść. Ale…
I nad tym „ale” przyszło
mi rozmyślać.
Moje miasteczko właściwie
nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród tego typu miasteczek. Stragan,
sklep, przystanek autobusowy… nic szczególnego.
Jest jednak jeden obiekt,
który, mimo wszystko, zawsze zwraca moją uwagę. A jest to, mianowicie, zielarnia.
A dokładniej „Zielarnia profesora Faltona”. Jak zwał, tak zwał, ale miejsce to
wzbudza we mnie dość dziwne przeczucia. Niby z pozoru nic nadzwyczajnego,
dębowy front, złote litery na szyldzie, drzwi chyba też dębowe…
Co było wewnątrz, nie
trudno zgadnąć. Zielarnia to przecież coś jak apteka…
A najdziwniejsze w tym
wszystkim jest to, że ilekroć bym tamtędy nie przechodził, a zdarza się to prawie
codziennie, nie zauważyłbym, by ktokolwiek wchodził lub wychodził stamtąd.
Sam fakt, że człowiek tak
zapracowany i niepoukładany, jak ja, zwraca na to uwagę i zastanawia się nad
tym, daje do myślenia.
Do czego zmierzam? Ach,
tak, mianowicie do tego, że dzisiaj było zupełnie odwrotnie.
Szedłem w kierunku
przystanku autobusowego, znajdującego się zaraz naprzeciwko tajemniczego
miejsca. Niestety, bez gitary, fundusze ograniczają…
Co ujrzałem? Otóż,
właśnie…
Wyszła z budynku,
delikatnie stąpając po schodach przed drzwiami. Spojrzała prosto na mnie.
Pierwsze ujrzałem oczy.
Wydawało mi się, że były one we wszystkich możliwych kolorach: w środku czarne
z zielonym i brązowym, dalej zaś wchodzące w błękit. Długie, czarne, kręcone
włosy, trochę rozczochrane, jakby w ogóle nieczesane, aczkolwiek jej nie
oszpecały. Ubrana była w prostą, zwiewną sukienkę w barwach brązowej i
kremowej. Na nogach zaś miała wysokie, czarne buciory.
A wszystko to
zarejestrowałem w ciągu tych zaledwie dwóch sekund, w których nasze spojrzenia
się spotykały. Nie były one jednak przelotne, przypadkowe. Wyglądało, jakby
dziewczyna wiedziała, na kogo patrzy. Ale nie mogła wiedzieć. Nigdy w życiu
mnie nie widziała.
Odwróciła się i zniknęła
za zakrętem. Dosłownie! Kiedy obejrzałem się i spojrzałem w tamtym kierunku,
nie było po niej śladu…
·
Śniła mi się. Wyglądała
dokładnie tak, jak ją zapamiętałem. Wchodziła do tajemniczej zielarni, jednak
wcześniej spojrzała na mnie i dała do zrozumienia, że mam wejść razem z nią.
Nie potrafiłem się powstrzymać, coś mnie tam przyciągało. Już miałem wejść, już
prawie trzymałem klamkę…
Budzik. 5.30 rano…
Wciąż miałem przed oczami
obraz dziewczyny. Nie pozwalał mi się skupić, akurat przed egzaminem!
Pouczyć się nie dam rady,
zjeść nie zdążę. Za to doskonale pamiętam ten kolor oczu…
Chociaż, w sumie po co mi
ten egzamin? I tak nie zdam, nic nie umiem. Matka w pracy…
A zielarnia otwarta od
6.00.
Ubrałem się w
błyskawicznym tempie, żeby jeszcze zdążyć na autobus. Wsiadłem w ostatniej
chwili, chociaż ledwo się zmieściłem. Ludzie ze szczególnym upodobaniem jeżdżą
o tej porze…
Stanąłem gdzieś z boku,
żeby było więcej miejsca. I oto co znów ujrzałem…
Siedziała zaraz naprzeciw
mnie, wpatrzona uważnie w starą książkę. Jednak, prawie w tej samej chwili,
podniosła wzrok, jak gdyby wiedziała, że ją zauważyłem. Spojrzała na mnie.
Patrzyliśmy tak przez chwilę. Nie wiedziałem, czy się uśmiechnąć, czy odwrócić
wzrok…
Czekałem. Ona także. Wyglądało,
że ma w tym jakiś interes.
W tym momencie jednak
odwróciła się w stronę okna. Autobus stanął na przystanku. Tłumy ludzi zaczęły
wysiadać, nie wiedziałem, gdzie mam się podziać. Musiałem więc wyjść razem z
nimi.
Gdy tak stałem i czekałem,
aż „tabun” się rozejdzie, rozglądałem się za dziewczyną. Zniknęła. Zupełnie
tak, jak zeszłym razem.
Tak się zapatrzyłem, że
nie wsiadłem z powrotem i autobus odjechał…
Normalnie to bym się
wkurzył, ale nie śpieszyło mi się nigdzie. Do szkoły nie zamierzałem iść. Co z
tego, że ostatni rok liceum... Szczerze mówiąc, nie ma to dla mnie szczególnego
znaczenia.
Tylko gdzie się podziała
dziewczyna???
·
Zapewne wczoraj
dowiedziałbym się o tym, gdyby nie matematyk, który akurat o tej porze musiał
iść do szkoły. Nie udało mi się wymknąć.
- Gaspar, a ty dokąd????
Nie powinieneś już być na lekcjach?
- Eeeee, bo ja właśnie…
- Właśnie, właśnie…
Pozwól, że porozmawiamy w szkole z panem dyrektorem.
Jeszcze tego brakowało! Że
też belfer każdego do dyrektora prowadzi…
Wykład, telefon do matki, pretensje,
szlaban, i tak dalej… Przecież już jestem dorosły!
Nie powstrzymało mnie to
jednak przed tym, żeby odwiedzić zielarnię jutro…
·
Wyglądało na to, że się
uda.
Wysiadłem z autobusu w
miejscu pierwszego spotkania z dziewczyną. Czyli zaraz przy zielarni.
Rozejrzałem się, czy na
pewno nie widzi mnie nikt znajomy.
Wolnym, niepewnym krokiem
wchodziłem po schodach, aż w końcu stanąłem przed dębowymi drzwiami. Wziąłem głęboki
oddech, poprawiłem włosy. Już miałem wejść, już sięgałem po klamkę…
Aż tu drzwi otworzył ktoś
inny. Od razu wiedziałem, kto.
Znów spojrzała mi prosto w
oczy, jednak widziałem w nich wielkie zdziwienie, przestrach nawet. Trwało to
krótką chwilę.
- Przyszedłeś… - zabrzmiał
chrypliwy, ale ładny głos. Zupełnie nie pasował do tak delikatnej istoty.
Nie powiedziała nic
więcej. Wyglądało, że próbowała ukryć swoją reakcję, swoje zaskoczenie. Gdy
mnie mijała, dotknęła mojej dłoni. Tak, jakby chciała ją chwycić. Miała chłodną
rękę.
Obejrzałem się, ale
widziałem ją tylko przez chwilę, zanim weszła w zakręt. Pewnie znów tajemniczo
zniknęła, jak wcześniej.
Stałem tak jeszcze chwilę,
rozmyślając o tym, co się przed chwilą stało. Dopiero gdy wróciłem do
rzeczywistości, przycisnąłem klamkę i wszedłem do środka…
·
Wyglądało to nieziemsko!
Na wprost znajdowała się
długa na całe pomieszczenie lada. Pośrodku stała tradycyjna waga i odważniki.
Zdziwiło mnie jednak to, że widniał na nich nieznany mi skrót „zg”. Zastanowiłbym
się nad tym dłużej, gdyby mojej uwagi nie zwracały dziwniejsze zjawiska.
Po obu stronach lady stały
akwaria najróżniejszych kształtów. W każdym żyło co innego: w jednym z nich,
napełnionym wodą, pływały węże morskie – patrzyły na mnie, jakby spodziewały
się mojego przyjścia.
O innych obiektach wspomnę
za chwilę, póki co powiem o innych rzeczach.
Przy ścianie stały ogromne
regały sięgające do samego sufitu. W górnej części były różnego rodzaju fiolki
z jakimiś napojami; w dolnej zaś znajdowały się same książki. Wszystkie nazwy
zapisane były w jakimś dziwnym, niezrozumianym dla mnie języku.
Ściany pokrywała boazeria,
wszystkie meble wykonane były z drewna.
Wracam do tego, co było na
tej ladzie: z lewej strony, obok węży morskich, stał niewielki kociołek, z
którego pryskała jakaś czerwona ciecz. Obok stały jeszcze dwa identyczne, tyle
że w jednym była niebieska, a w drugim żółta. Wszystko to pryskało na blat
lady, jednak nie zostawał żaden ślad. Dziwne...
Po prawej stronie, obok
akwarium, stała klatka, podobna do takiej, jak dla ptaków. A w niej siedziało
coś, czego nie byłem w stanie nawet określić...
Małe, włochate stworzonko
z dość dużymi oczami i nosem jak ziemniak. Nie miał rąk ani ust, a przynajmniej
nie było ich widać wśród gęstych włosów. Za to chude jak patyki nogi były
wyraźnie widoczne.
Gdy tak zamyśliłem się nad
tym wszystkim, nie zauważyłem, że z zaplecza wyszła jakaś osoba.
- Witam serdecznie!!!!
Ten okrzyk był tak głośny,
że prawie się przewróciłem z przerażenia!
- W czym mogę służyć,
młody człowieku?
Moim oczom ukazał się
niski, brzuchaty mężczyzna. Na oko miał około sześćdziesięciu lat. Miał długą,
zsiwiałą brodę sięgającą prawie do pasa i bokobrody, na głowie zaś ledwie
widoczne resztki dawnej, jak mniemam, gęstej czupryny. Nosił też okrągłe
okulary.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
Z wrażenia zaniemówiłem na dłuższą chwilę. Wreszcie odpowiedziałem:
- Eeee, nie szukam niczego
konkretnego. Przyszedłem z ciekawości…
- Do mojego sklepu nie
wchodzi się bez powodu. Skoro tu jesteś, to musiałeś mieć jakąś szczególną potrzebę…
- Ale, naprawdę, nie
chciałem… - próbowałem się tłumaczyć.
- Aaaa, teraz rozumiem!
Jesteś nowy…
- Nie rozumiem.
- Bo widzisz, nie każdy
może tutaj wejść. Zwykli ludzie widzą zupełnie inne miejsce, do którego nie
wchodzą. Ale ty tutaj jesteś, witam cię więc bardzo serdecznie!
Znów zaniemówiłem.
Kompletnie nie wiedziałem, o co facetowi chodzi.
- Widzę, że nie za bardzo
rozumiesz. Nie przejmuj się, każdy początkujący tak ma!
- Przepraszam, ale pan
mnie chyba z kimś myli. Ja po prostu widziałem kogoś, jak tutaj wchodzi, i z
ciekawości przyszedłem…
- Widziałeś kogoś?
Niemożliwe! A kto to był, jeśli wolno mi spytać?
- Młoda dziewczyna,
długie, czarne włosy…
- Aaaaa, no jasne, Neris!
Że też ona nie uważa na to, co robi!
- A kim ona jest, jeśli
wolno mi spytać? – specjalnie zastosowałem ten sam zwrot, żeby zabrzmiał
kulturalnie.
- Neris? Ależ to moja
córka! Szwęda się po mieście, nawet nie wie, że ją widzą…
- Ale ona też mnie
widziała, i to nie raz!
- Naprawdę? No to muszę z
nią porozmawiać… - wyglądał na zaniepokojonego.
- Ale dlaczego? To coś
złego? – nie rozumiałem całej tej sytuacji.
- Dowiesz się w swoim
czasie, chłopcze. Właśnie, byłbym zapomniał, pozwól, że się przedstawię –
nazywam się Buko Falton.
- Miło mi, Gaspar Duch –
podałem mu rękę.
I tak zaczęła się moja
znajomość z profesorem Faltonem. I z jego nieprzeciętną córką, Neris, o której
jeszcze tak niewiele wiedziałem…
·
- Gaspar, możemy
porozmawiać?
Zdziwiły mnie „odwiedziny”
matki w moim pokoju. Zwykle tu nie zagląda…
- Posłuchaj, rozumiem, że
jesteś w trudnym wieku, ale…
- Mamo, proszę, nie rób mi
wykładów, to niczego nie zmieni.
- Ale zrozum, że robię
wszystko dla twojego dobra. Chcę ci zapewnić jak najlepszą przyszłość…
- I dlatego chcesz, żebym
szedł na medycynę?! Po co ci to? To jest moja przyszłość i sam zdecyduję, co
będę robić! Raz cię posłuchałem i więcej tego nie zrobię! Nic dobrego z tego
nie wyszło… - byłem coraz bardziej poirytowany.
Oczywiście liceum było jej
pomysłem i ja nie miałem w tej sprawie za wiele do powiedzenia. Fatalnie mi
idzie, zupełnie nie radzę sobie z niczym.
- Nie podnoś głosu,
proszę. Uwierz, że tata także chciałby dla ciebie jak najlepiej…
- Tata?! Błagam cię, nie
mów mi o nim. Tata jakoś nie został lekarzem, a przynajmniej przyczynił się do
czegoś lepszego. Wolałbym zginąć jak on, niż chodzić w kitlu!
- Nie mów tak, proszę cię…
- miała łzy w oczach.
Zakryła twarz dłońmi.
Płakała.
Nastała długa chwila
ciszy. Wreszcie powiedziałem:
- Wybacz, ale przez to chyba
wreszcie zrozumiałaś.
Podałem jej chusteczkę.
Wzięła ją i bez słowa wyszła z pokoju.
A mój ojciec? Nie znałem
go, zginął w Afganistanie, jak urodziła się moja siostra, Idris. Miałem wtedy
dwa lata. Raz, całkiem niedawno, przez przypadek dowiedziałem się, że prawdopodobnie
pośrednią przyczyną śmierci było ukąszenie przez pająka…
·
Zapomniałem wcześniej
wspomnieć, jak właściwie potoczyła się wizyta w zielarni. A dowiedziałem się
wiele...
Profesor Falton zaczął od
tego, że zaproponował mi herbatę. Przyznałem, że z chęcią wypiję, jednak nie
spodziewałem się zupełnie tego, w jaki sposób będzie ona przygotowana.
Najpierw zadał mi dość
nietypowe pytanie:
- Jakiego koloru herbatkę
sobie życzysz?
- A czy to ma jakieś
znaczenie? – spytałem zdziwiony.
- Głupie pytanie! Jesteś
trochę zmieszany, powinieneś koniecznie wypić najmocniejszą...
- Ale o czym pan w ogóle
mówi???
Profesor zamyślił się na
chwilę.
- Widzisz te kociołki, co
stoją na ladzie? No, właśnie, w każdym jest inny napój. Z trzech podstawowych,
czerwonego, żółtego i niebieskiego, zrobisz każdy wywar. Czy też, jak to ładnie
nazywamy, herbatkę.
- A co w związku z tym
moim, jak to pan określił, „zmieszaniem”?
- Ano to, że w zależności
od tego, jaki masz nastrój, pijesz sobie odpowiednią herbatkę. Nie uczyli was
tego w szkołach???
- Eee... nie, proszę pana,
w zwykłych szkołach takich rzeczy się nie spotyka... – odparłem.
- Rzeczywiście, Neris nie
wspominała nigdy nic... Tylko o jakiejś kawie, czy coś takiego...
Zastanowiłem się chwilę.
- Czyli chce pan
powiedzieć, że taki napój jest lepszy niż kawa?
- A tam, lepszy, przede
wszystkim zdrowszy! Jak Neris opowiadała mi raz, co w tym waszym świństwie
jest, to aż mi się niedobrze zrobiło.
Dziwiły mnie jego słowa.
Czułem się, jakby za drzwiami tego pomieszczenia istniała zupełnie inna
rzeczywistość. W której przeciętni ludzie pijają kawę, zamiast kolorowych
herbatek.
- To co? Robimy mocną?
- Skoro tak pan uważa... –
szczerze, miałem obawy co do tego, jednak coś sprawiało, że miałem całkowite
zaufanie do profesora.
Obserwowałem całą
procedurę. Pan Falton wyciągnął z jakiejś szafki trzy małe chochelki, zupełnie
takie, jak do sosu. Następnie zajrzał do półki ściennej, skąd wyjął
najzwyklejszy w świecie kubek. Choć właściwie, w tym momencie normalność tutaj
była co najmniej dziwna...
Wziął pierwszą chochlę i
nabrał nią trochę czerwonego płynu i wlał do kubka. Tak samo postąpił przy
pozostałych dwóch kociołkach. Następnie sięgnął do wysokiej szafki i wyjął
słoiczek, w którym przechowywane były jakieś zioła. Na etykiecie dość dużymi
literami napisane było odręcznie: HERBATA.
Wyjął z pierwszej szuflady
przy ladzie łyżeczkę, nabrał odrobinę ziół i wsypał do stworzonej już
mieszaniny. Następnie wymieszał; przyjemny zapach rozprzestrzeniał się po całym
pomieszczeniu.
- Proszę bardzo, pij na
zdrowie! – powiedział, zadowolony ze swego dzieła.
- Dziękuję. – odparłem i
napiłem się trochę. Smakowało wyśmienicie!
Od kiedy tu przyszedłem,
dręczyła mnie jedna myśl:
- Jak to jest, że w tych
kotłach napoje cały czas są ciepłe? Nie podgrzewał pan nic...
- Nie musiałem, bo
kociołki stoją na ciepłych palnikach. Zdecydowałem się na podłączenie do
wnętrza ziemi...
-Że co??? – krzyknąłem i z
wrażenia mało co nie wylałem herbaty.
- Jak to co, tam w środku
jest ciepła lawa, nieprawdaż? – zapytał, jak gdyby było to coś najzupełniej
normalnego.
- No tak, ale jak pan...
- Nie powiesz mi chyba, że
nie spotkałeś się z czymś takim? – przerwał mi.
- Eee, raczej nie za
bardzo...
- Ach, wy ludzie! Dziury w
ziemi nie umiecie zrobić... – znów nie dał mi dokończyć.
- Ale jak pan to...
- Widzę, że jeszcze się
musisz wiele nauczyć, chłopcze. – odparł zrezygnowany, jednak dodał z radością:
- Cóż, wszystko przed
nami! Jeszcze przyswoisz to i owo, możesz być spokojny...
Mimo, jak się okazało,
skutecznej herbatki, coraz bardziej wydawało mi się to wszystko niezrozumiałe i
nieprawdopodobne.
- Wie pan, późno już,
chyba będę musiał powoli wracać do domu...
- Oj, do domu to ty za
szybko nie wrócisz. – puścił do mnie oko.
Coraz mniej podobało mi
się to wszystko. Chyba profesor zauważył moje zdegustowanie, bo uśmiechnął się
do mnie i powiedział:
- Na razie nie musisz się
niczym martwić. Wkrótce wszystkiego się dowiesz, cierpliwości. Nastaw się
pozytywnie i będzie dobrze...
Chciał chyba jeszcze coś
powiedzieć, ale przerwał mu zgrzyt otwieranych drzwi i stukot ciężkich butów.
- O, witaj, córcia, w samą
porę przyszłaś...
W tej chwili totalnie mnie
zamurowało. Odwróciłem się odważnie i spojrzałem na nią... Zobaczyłem w jej oczach
nie mniejsze zdziwienie, choć przecież widziała mnie, jak tu wchodzę.
Przygotowałem się na to,
że jeszcze niejedna rzecz mnie dziś zaskoczy...
·
- Tatusiu, co on tutaj
jeszcze robi? – spytała chłodnym głosem.
- Jak to co, miał przyjść,
to przyszedł. – zdziwiła go reakcja córki.
Zrobiła nadąsaną minę i
wyszła na zaplecze. Przechodząc nawet na mnie nie spojrzała, jakbym był
powietrzem.
- Nie przejmuj się nią, ma
gorsze dni. – uśmiechnął się profesor.
- Rozumiem... Na to też ma
pan herbatkę?
- Ależ tak, tak! Bądź tak
dobry, chłopcze, i przygotuj. Weź z tej szafki po lewej kubek. O, może być ten!
W półce obok są chochelki...
- Ale profesor przecież
wyjmował już...
- Podstawowa zasada: nigdy
nie używaj dwa razy tej samej chochli. Zawsze musisz wziąć nową, dla
bezpieczeństwa.
- W porządku, w porządku.
– odparłem posłusznie i wyjąłem dwie, według poleceń pana Faltona.
- Świetnie, teraz słuchaj
mnie uważnie. Musisz zrobić wszystko dokładnie tak, jak ci powiem.
Jesteś gotowy?
- Eeee, chyba tak...
- Świetnie! Najpierw
posłuchaj, potem rób, jasne? Nabierz chochelkę czerwonego napoju, tyle mniej
więcej ile ja wcześniej nabierałem. Odczekasz chwilę, a następnie zaczerpniesz
kilka kropel z niebieskiego. Powoli będziesz wlewał to do czerwonego napoju.
Jak zrobisz to dobrze, powinien ci wyjść odcień fioletowy. Jak już to
zrobisz...
- Tatusiu, mogę cię prosić
na chwilę? – przerwał mu drżący, ale wciąż chłodny, dziewczęcy głos.
- Oczywiście, skarbie, już
tam idę. – wstał i udał się na zaplecze.
Zostałem z tym sam. Nie
zastanawiając się zabrałem się do roboty. Procedura wydawała mi się banalnie
prosta, nie było więc mowy o pomyłkach.
Wyjąłem z szafki pierwszą
z brzegu chochlę. Niezdecydowanym krokiem podszedłem do kociołka z czerwonym
napojem. Próbowałem nabrać odrobinę, jednak ręką zbyt mi się trzęsła.
Już miałem wlać napój do
chochli, gdy nagle włochaty stwór nerwowo podskoczył w klatce. Tak się
wystraszyłem, że upuściłem chochlę na ziemię.
Strach ogarnął mnie na
myśl, co taka dziwna ciecz może spowodować. Szybko jednak uspokoiłem się,
widząc, że nawet nie próbuje wsiąkać w dywan.
Stworek nie przestawał
szaleńczo podskakiwać. Obawiałem się, że klatka spadnie na ziemię, chwyciłem
więc za uchwyt i otwarłem małe drzwiczki.
Włochacz wyskoczył na
ziemię i wręcz z dziką zawziętością zlizał ciecz z dywanu. Właściwie to nie
wiem, jakim cudem to zrobił, skoro najprawdopodobniej nie miał ust. Widziałem
tylko, jak pochylił się nad plamą.
Gdy skończył, podniósł
kudłatą głowę i spojrzał na mnie wielkimi oczami. Zupełnie jak mały
szczeniaczek albo kotek. Rozglądał się wokoło i węszył coś swoim ogromnym
nosem.
Wtedy nagle usłyszałem,
jakby gdzieś w głowie, dziwny głos:
- Chcę więcej...
Teraz przestraszyłem się
już zupełnie! Chyba herbatka wywołała u mnie mały zawrót głowy.
- Na co czekasz...? Daj mi
więcej...
Rozglądałem się, czy to
nie ktoś obok mówi do mnie. Jednak wyraźnie słyszałem głos pochodzący z wnętrza
mojego umysłu.
- Fobby, a ty czemu nie w
klatce?! – tym razem był to już wrzask kobiety.
- Nie krzycz, Neris,
przecież wiesz, że on nie słyszy. – profesor również wyszedł zza zaplecza.
Dziewczyna wciąż wyglądała
na poirytowaną. Tymczasem pan Falton spojrzał groźnym spojrzeniem na włochacza.
Ten spuścił głowę w dół, po czym skoczył z ziemi na dość wysoką jak na niego
ladę i posłusznie wszedł do klatki.
Stałem i przyglądałem się
temu z otwartą gębą. Skierowałem wzrok na profesora...
- Właśnie poznałeś
Fobby’ego. Jedyny żyjący osobnik z gatunku Włochatych Stworków.
·
- Musisz wiedzieć, drogi
chłopcze, że Stworki od zawsze należały do rzadkości. Żyły gdzieś w lasach,
nikt dokładnie nie wiedział, gdzie. Poruszały się po cichu, nie wydawały
żadnych dźwięków. Właśnie przekonałeś się o tym, Gasparze, że Włochacze
porozumiewają się tylko i wyłącznie myślami. Nie mają uszu, rąk zresztą też
nie.
- Po co w takim razie
żyją? – spytałem zdziwiony.
- To tak, jak gdybyś
pytał, po co istnieją koty czy psy. A wierz mi, wbrew pozorom, Stworki to
najbardziej urocze stworzenia, jakie kiedykolwiek widziałem.
Spojrzałem wątpliwie w
stronę klatki. Włochacz kręcił się w kółko, po czym ułożył się przy brzegu
klatki i zasypiał. Zupełnie jak pies!
- Dałeś mu znak, że się
boisz. Przy nim musisz idealnie panować nad swoimi myślami. Nic się przed nim
nie ukryje. Ale jest najbardziej zaufaną istotą – nikomu nie wyjawi nawet
najgłębszych tajemnic. Wszystko zachowuje dla siebie.
- I do czego się mu ta
wiedza przydaje? – spytałem zaintrygowany.
- Istnieje pewna teoria na
ten temat, ale tak naprawdę właściwie nikt nie wie. To jest w nich najbardziej
fascynujące!
Stworek poruszył się,
otworzył oczy i przyjrzał się dokładnie Gasparowi.
- Chyba cię polubił. –
zaśmiał się profesor.
Popatrzyłem na niego, a
następnie zwróciłem wzrok w kierunku dziewczyny. Twarz jej już trochę
złagodniała. Uśmiechnąłem się do niej szelmowsko. Zauważyłem, że nie mogła się
powstrzymać, aby go nie odwzajemnić. Z reguły dziewczyny lubią, gdy się do nich
uśmiecham...
·
- Co jeszcze może mi pan
powiedzieć o Stworku? – szczerze, zaczęło mnie to bardzo interesować.
- No cóż, to, co
najważniejsze, już wiesz. Jest jeszcze coś, co, niestety, doprowadziło właśnie
do wymierania tego gatunku. Włochacze mogą żyć jedynie przez rok.
- Tylko przez rok??? –
zdziwiłem się.
- Taka ich natura, też nad
tym ubolewam...
- Ile czasu żyje Fobby?
- Jakieś dziewięć
miesięcy. Nie pozostało mu już wiele z życia...
Zasmuciło mnie to wielce.
Okazuje się, że czasem jednak potrafię być wrażliwy.
- No nic, nie będziemy się
nad tym rozczulać, żeby mu przykro nie było. Nie zapominaj, że on wszystko
słyszy.
Spojrzałem na niego z
litością. Mały i włochaty, znów zwinął się w kłębek i spał. Muszę to powiedzieć
– był przeuroczy!
- Jak zauważyłeś, lubi
wszelkiego rodzaju przysmaki, w szczególności ze solą. Nie powinien jednak
spożywać jej zbyt dużo, może to skrócić jego życie. Innymi rzeczami zaś karmimy
go bez skrupułów. A lubi chyba wszystko, co tylko zmieści się w jego „paszczy”,
jak ja to nazywam.
- Czyli ma jednak usta?
- Wiesz, trudno to ustami
nazwać, mały otwór schowany pod stertą włosów.
- Rozumiem. Na pewno musi
go pan często kąpać... – przyjrzałem się jego błyszczącym, czystym włosom.
- Wbrew pozorom, nie jest
to aż tak często konieczne. Jemu wystarczy deszcz i, od czasu do czasu,
odrobina mydła.
Zauważyłem, że Fobby
wpatruje się w nas z uwagą. Spróbowałem przekazać mu informację myślami:
- Umiesz zrobić fikołka?
Stworek bez wahania
podskoczył i wykonał piękny przewrót w powietrzu.
- Zobaczysz, jeszcze nie
raz cię zaskoczy. – uśmiechnął się pan Falton.
·
Gdy tak siedzieliśmy i
rozmawialiśmy, zupełnie straciłem poczucie czasu. Wyjąłem z kieszeni komórkę.
Zdziwił mnie wygaszony wyświetlacz i brak reakcji po naciskaniu jakiegokolwiek
przycisku.
- O tym możesz już
zapomnieć, póki co! – profesor wciąż był w wyśmienitym humorze.
- W tej strefie nie
działają te wasze telefoniki. – ciągle się uśmiechał, choć mi w tym momencie
kompletnie do śmiechu nie było.
- W takim razie będę już
musiał powoli wracać, mama będzie miała pretensje... – próbowałem się wykręcać.
Rzeczywiście, pewnie już od dawna do mnie wydzwania.
- Teresa? Co tam u niej
słychać?
- Skąd pan zna moją
matkę??? – ten fakt jeszcze pogrążył mój niepokój.
- Wiesz, bardziej znałem
twojego ojca, Xawiera. Wspaniały człowiek, zawsze w niego wierzyłem...
W tym momencie moja mina
wyrażała więcej niż tysiąc słów. Tak, potrzebowałem wyjaśnień. I to wielu
wyjaśnień...
Radość profesora
momentalnie ustąpiła smutkowi. Założyłbym się, że łza zakręciła się w jego oku.
Szybko jednak otarł oczy ręką.
- Wiedziałem, że skądś cię
znam. Te rysy twarzy, ten błysk w oku. Ciemne włosy... Wydawało mi się to
dziwne, żeby któryś inny chłopak wszedł do zielarni w tym właśnie momencie. To
musiałeś być ty. Że też trafiło na ciebie, synu Elthariona...
Teraz przeraziłem się nie
na żarty. Nie zdążyłem jednak zareagować, gdyż do rozmowy wkroczyła Neris:
- Tatusiu, za dużo, za
dużo! Chcesz, żeby uciekł?! To jego w końcu wybraliście! Daj spokój na razie z
Eltharionem, chcesz mu zupełnie w głowie pomieszać?!
Zaskoczył mnie ten wybuch
złości. Zupełnie nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi, jednak
wywnioskowałem, że dziewczyna, w pewien sposób, staje w mojej obronie...
- Jeśli ktoś ma go tutaj
kierować i stawiać do pionu, to mogę to być tylko ja. – dokończyła zdecydowanie
swoją wypowiedź, jednak chyba szybko pożałowała tych ostatnich słów, bo
spuściła głowę w dół, a na jej policzku pojawił się lekki rumieniec.
Zapadła grobowa cisza. Nie
przestawałem wpatrywać się w nią. Czekałem na jej kolejną reakcję. Nie
zauważyłem nawet, kiedy profesor wyszedł na zaplecze. Po chwili wrócił, znów cały rozpromieniony.
- Czyli się zgadzasz? –
zadał pytanie, skierowane chyba do Neris.
Dziewczyna uniosła głowę.
Trudno określić, o czym myślała, gdyż jej mina nie wyrażała zupełnie nic,
oprócz powagi. Milczała przez chwilę, zdawało się, że głęboko nad czymś myśli.
- A mam jakiś wybór? –
spytała wreszcie.
- A wybrałabyś kogoś
innego? – odparł profesor i uśmiechnął się do mnie zagadkowo.
- Chłopcze, czas, żebyś
dowiedział się o pewnych istotnych rzeczach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz