wtorek, 26 sierpnia 2014

Gaspar; "Rozdział 1 - Spotkanie"

Zdarzyło się to dziś po południu.
Wychodziłem właśnie ze sklepu muzycznego. Tak, właśnie tak to było, zamierzałem kupić sobie gitarę. A dlaczego? W tej chwili to nieistotne, kiedy indziej opowiem. Ale ważne, że w ogóle udałem się w te okolice, akurat w ten dzień, o tej porze.
Przechodziłem kolejną  uliczką przy centrum miasta; pogoda całkiem ładna, południe – co oznacza, oczywiście, tłumy ludzi załatwiających najbardziej normalne z normalnych spraw ludzkich. A ja byłem jednym z nich. Po prostu szedłem kupić sobie gitarę.
Jedna grupa ludzi stoi przy małym straganiku z… owocami? Nawet nie wiem i, szczerze mówiąc, obchodzi mnie to tyle, co nic. Coś zagoniony ostatnio jestem. Zapracowany…
Ale to i tak na razie nieistotne. Akurat zwróciłem uwagę, bo tłumy starszych pań kłócących się o ostatniego ziemniaka utrudniały mi przejście. A wrzeszczały przy tym, jak opętane!
No trudno, nie będę się tu rozczulał. Ten dzień miał wyglądać jak każdy inny, miałem po prostu wejść do sklepu, kupić co trzeba i wyjść. Ale…
I nad tym „ale” przyszło mi rozmyślać.
Moje miasteczko właściwie nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród tego typu miasteczek. Stragan, sklep, przystanek autobusowy… nic szczególnego.
Jest jednak jeden obiekt, który, mimo wszystko, zawsze zwraca moją uwagę. A jest to, mianowicie, zielarnia. A dokładniej „Zielarnia profesora Faltona”. Jak zwał, tak zwał, ale miejsce to wzbudza we mnie dość dziwne przeczucia. Niby z pozoru nic nadzwyczajnego, dębowy front, złote litery na szyldzie, drzwi chyba też dębowe…
Co było wewnątrz, nie trudno zgadnąć. Zielarnia to przecież coś jak apteka…
A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że ilekroć bym tamtędy nie przechodził, a zdarza się to prawie codziennie, nie zauważyłbym, by ktokolwiek wchodził lub wychodził stamtąd.
Sam fakt, że człowiek tak zapracowany i niepoukładany, jak ja, zwraca na to uwagę i zastanawia się nad tym, daje do myślenia.
Do czego zmierzam? Ach, tak, mianowicie do tego, że dzisiaj było zupełnie odwrotnie.
Szedłem w kierunku przystanku autobusowego, znajdującego się zaraz naprzeciwko tajemniczego miejsca. Niestety, bez gitary, fundusze ograniczają…
Co ujrzałem? Otóż, właśnie…
Wyszła z budynku, delikatnie stąpając po schodach przed drzwiami. Spojrzała prosto na mnie.
Pierwsze ujrzałem oczy. Wydawało mi się, że były one we wszystkich możliwych kolorach: w środku czarne z zielonym i brązowym, dalej zaś wchodzące w błękit. Długie, czarne, kręcone włosy, trochę rozczochrane, jakby w ogóle nieczesane, aczkolwiek jej nie oszpecały. Ubrana była w prostą, zwiewną sukienkę w barwach brązowej i kremowej. Na nogach zaś miała wysokie, czarne buciory.
A wszystko to zarejestrowałem w ciągu tych zaledwie dwóch sekund, w których nasze spojrzenia się spotykały. Nie były one jednak przelotne, przypadkowe. Wyglądało, jakby dziewczyna wiedziała, na kogo patrzy. Ale nie mogła wiedzieć. Nigdy w życiu mnie nie widziała.
Odwróciła się i zniknęła za zakrętem. Dosłownie! Kiedy obejrzałem się i spojrzałem w tamtym kierunku, nie było po niej śladu…

·          

Śniła mi się. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętałem. Wchodziła do tajemniczej zielarni, jednak wcześniej spojrzała na mnie i dała do zrozumienia, że mam wejść razem z nią. Nie potrafiłem się powstrzymać, coś mnie tam przyciągało. Już miałem wejść, już prawie trzymałem klamkę…
Budzik. 5.30 rano…

Wciąż miałem przed oczami obraz dziewczyny. Nie pozwalał mi się skupić, akurat przed egzaminem!
Pouczyć się nie dam rady, zjeść nie zdążę. Za to doskonale pamiętam ten kolor oczu…

Chociaż, w sumie po co mi ten egzamin? I tak nie zdam, nic nie umiem. Matka w pracy…
A zielarnia otwarta od 6.00.
Ubrałem się w błyskawicznym tempie, żeby jeszcze zdążyć na autobus. Wsiadłem w ostatniej chwili, chociaż ledwo się zmieściłem. Ludzie ze szczególnym upodobaniem jeżdżą o tej porze…
Stanąłem gdzieś z boku, żeby było więcej miejsca. I oto co znów ujrzałem…
Siedziała zaraz naprzeciw mnie, wpatrzona uważnie w starą książkę. Jednak, prawie w tej samej chwili, podniosła wzrok, jak gdyby wiedziała, że ją zauważyłem. Spojrzała na mnie. Patrzyliśmy tak przez chwilę. Nie wiedziałem, czy się uśmiechnąć, czy odwrócić wzrok…
Czekałem. Ona także. Wyglądało, że ma w tym jakiś interes.
W tym momencie jednak odwróciła się w stronę okna. Autobus stanął na przystanku. Tłumy ludzi zaczęły wysiadać, nie wiedziałem, gdzie mam się podziać. Musiałem więc wyjść razem z nimi.
Gdy tak stałem i czekałem, aż „tabun” się rozejdzie, rozglądałem się za dziewczyną. Zniknęła. Zupełnie tak, jak zeszłym razem.
Tak się zapatrzyłem, że nie wsiadłem z powrotem i autobus odjechał…
Normalnie to bym się wkurzył, ale nie śpieszyło mi się nigdzie. Do szkoły nie zamierzałem iść. Co z tego, że ostatni rok liceum... Szczerze mówiąc, nie ma to dla mnie szczególnego znaczenia.

Tylko gdzie się podziała dziewczyna???

·          

Zapewne wczoraj dowiedziałbym się o tym, gdyby nie matematyk, który akurat o tej porze musiał iść do szkoły. Nie udało mi się wymknąć.
- Gaspar, a ty dokąd???? Nie powinieneś już być na lekcjach?
- Eeeee, bo ja właśnie…
- Właśnie, właśnie… Pozwól, że porozmawiamy w szkole z panem dyrektorem.
Jeszcze tego brakowało! Że też belfer każdego do dyrektora prowadzi…

Wykład, telefon do matki, pretensje, szlaban, i tak dalej… Przecież już jestem dorosły!

Nie powstrzymało mnie to jednak przed tym, żeby odwiedzić zielarnię jutro…

·          

Wyglądało na to, że się uda.
Wysiadłem z autobusu w miejscu pierwszego spotkania z dziewczyną. Czyli zaraz przy zielarni.
Rozejrzałem się, czy na pewno nie widzi mnie nikt znajomy.
Wolnym, niepewnym krokiem wchodziłem po schodach, aż w końcu stanąłem przed dębowymi drzwiami. Wziąłem głęboki oddech, poprawiłem włosy. Już miałem wejść, już sięgałem po klamkę…
Aż tu drzwi otworzył ktoś inny. Od razu wiedziałem, kto.
Znów spojrzała mi prosto w oczy, jednak widziałem w nich wielkie zdziwienie, przestrach nawet. Trwało to krótką chwilę.
- Przyszedłeś… - zabrzmiał chrypliwy, ale ładny głos. Zupełnie nie pasował do tak delikatnej istoty.
Nie powiedziała nic więcej. Wyglądało, że próbowała ukryć swoją reakcję, swoje zaskoczenie. Gdy mnie mijała, dotknęła mojej dłoni. Tak, jakby chciała ją chwycić. Miała chłodną rękę.
Obejrzałem się, ale widziałem ją tylko przez chwilę, zanim weszła w zakręt. Pewnie znów tajemniczo zniknęła, jak wcześniej.

Stałem tak jeszcze chwilę, rozmyślając o tym, co się przed chwilą stało. Dopiero gdy wróciłem do rzeczywistości, przycisnąłem klamkę i wszedłem do środka…

·          

Wyglądało to nieziemsko!
Na wprost znajdowała się długa na całe pomieszczenie lada. Pośrodku stała tradycyjna waga i odważniki. Zdziwiło mnie jednak to, że widniał na nich nieznany mi skrót „zg”. Zastanowiłbym się nad tym dłużej, gdyby mojej uwagi nie zwracały dziwniejsze zjawiska.
Po obu stronach lady stały akwaria najróżniejszych kształtów. W każdym żyło co innego: w jednym z nich, napełnionym wodą, pływały węże morskie – patrzyły na mnie, jakby spodziewały się mojego przyjścia.
O innych obiektach wspomnę za chwilę, póki co powiem o innych rzeczach.
Przy ścianie stały ogromne regały sięgające do samego sufitu. W górnej części były różnego rodzaju fiolki z jakimiś napojami; w dolnej zaś znajdowały się same książki. Wszystkie nazwy zapisane były w jakimś dziwnym, niezrozumianym dla mnie języku.
Ściany pokrywała boazeria, wszystkie meble wykonane były z drewna.
Wracam do tego, co było na tej ladzie: z lewej strony, obok węży morskich, stał niewielki kociołek, z którego pryskała jakaś czerwona ciecz. Obok stały jeszcze dwa identyczne, tyle że w jednym była niebieska, a w drugim żółta. Wszystko to pryskało na blat lady, jednak nie zostawał żaden ślad. Dziwne...
Po prawej stronie, obok akwarium, stała klatka, podobna do takiej, jak dla ptaków. A w niej siedziało coś, czego nie byłem w stanie nawet określić...
Małe, włochate stworzonko z dość dużymi oczami i nosem jak ziemniak. Nie miał rąk ani ust, a przynajmniej nie było ich widać wśród gęstych włosów. Za to chude jak patyki nogi były wyraźnie widoczne.
Gdy tak zamyśliłem się nad tym wszystkim, nie zauważyłem, że z zaplecza wyszła jakaś osoba.
- Witam serdecznie!!!!
Ten okrzyk był tak głośny, że prawie się przewróciłem z przerażenia!
- W czym mogę służyć, młody człowieku?
Moim oczom ukazał się niski, brzuchaty mężczyzna. Na oko miał około sześćdziesięciu lat. Miał długą, zsiwiałą brodę sięgającą prawie do pasa i bokobrody, na głowie zaś ledwie widoczne resztki dawnej, jak mniemam, gęstej czupryny. Nosił też okrągłe okulary.

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Z wrażenia zaniemówiłem na dłuższą chwilę. Wreszcie odpowiedziałem:
- Eeee, nie szukam niczego konkretnego. Przyszedłem z ciekawości…
- Do mojego sklepu nie wchodzi się bez powodu. Skoro tu jesteś, to musiałeś mieć jakąś szczególną potrzebę…
- Ale, naprawdę, nie chciałem… - próbowałem się tłumaczyć.
- Aaaa, teraz rozumiem! Jesteś nowy…
- Nie rozumiem.
- Bo widzisz, nie każdy może tutaj wejść. Zwykli ludzie widzą zupełnie inne miejsce, do którego nie wchodzą. Ale ty tutaj jesteś, witam cię więc bardzo serdecznie!
Znów zaniemówiłem. Kompletnie nie wiedziałem, o co facetowi chodzi.
- Widzę, że nie za bardzo rozumiesz. Nie przejmuj się, każdy początkujący tak ma!
- Przepraszam, ale pan mnie chyba z kimś myli. Ja po prostu widziałem kogoś, jak tutaj wchodzi, i z ciekawości przyszedłem…
- Widziałeś kogoś? Niemożliwe! A kto to był, jeśli wolno mi spytać?
- Młoda dziewczyna, długie, czarne włosy…
- Aaaaa, no jasne, Neris! Że też ona nie uważa na to, co robi!
- A kim ona jest, jeśli wolno mi spytać? – specjalnie zastosowałem ten sam zwrot, żeby zabrzmiał kulturalnie.
- Neris? Ależ to moja córka! Szwęda się po mieście, nawet nie wie, że ją widzą…
- Ale ona też mnie widziała, i to nie raz!
- Naprawdę? No to muszę z nią porozmawiać… - wyglądał na zaniepokojonego.
- Ale dlaczego? To coś złego? – nie rozumiałem całej tej sytuacji.
- Dowiesz się w swoim czasie, chłopcze. Właśnie, byłbym zapomniał, pozwól, że się przedstawię – nazywam się Buko Falton.
- Miło mi, Gaspar Duch – podałem mu rękę.

I tak zaczęła się moja znajomość z profesorem Faltonem. I z jego nieprzeciętną córką, Neris, o której jeszcze tak niewiele wiedziałem…

·          

- Gaspar, możemy porozmawiać?
Zdziwiły mnie „odwiedziny” matki w moim pokoju. Zwykle tu nie zagląda…
- Posłuchaj, rozumiem, że jesteś w trudnym wieku, ale…
- Mamo, proszę, nie rób mi wykładów, to niczego nie zmieni.
- Ale zrozum, że robię wszystko dla twojego dobra. Chcę ci zapewnić jak najlepszą przyszłość…
- I dlatego chcesz, żebym szedł na medycynę?! Po co ci to? To jest moja przyszłość i sam zdecyduję, co będę robić! Raz cię posłuchałem i więcej tego nie zrobię! Nic dobrego z tego nie wyszło… - byłem coraz bardziej poirytowany.
Oczywiście liceum było jej pomysłem i ja nie miałem w tej sprawie za wiele do powiedzenia. Fatalnie mi idzie, zupełnie nie radzę sobie z niczym.
- Nie podnoś głosu, proszę. Uwierz, że tata także chciałby dla ciebie jak najlepiej…
- Tata?! Błagam cię, nie mów mi o nim. Tata jakoś nie został lekarzem, a przynajmniej przyczynił się do czegoś lepszego. Wolałbym zginąć jak on, niż chodzić w kitlu!
- Nie mów tak, proszę cię… - miała łzy w oczach.
Zakryła twarz dłońmi. Płakała.
Nastała długa chwila ciszy. Wreszcie powiedziałem:
- Wybacz, ale przez to chyba wreszcie zrozumiałaś.
Podałem jej chusteczkę. Wzięła ją i bez słowa wyszła z pokoju.

A mój ojciec? Nie znałem go, zginął w Afganistanie, jak urodziła się moja siostra, Idris. Miałem wtedy dwa lata. Raz, całkiem niedawno, przez przypadek dowiedziałem się, że prawdopodobnie pośrednią przyczyną śmierci było ukąszenie przez pająka…

·          

Zapomniałem wcześniej wspomnieć, jak właściwie potoczyła się wizyta w zielarni. A dowiedziałem się wiele...
Profesor Falton zaczął od tego, że zaproponował mi herbatę. Przyznałem, że z chęcią wypiję, jednak nie spodziewałem się zupełnie tego, w jaki sposób będzie ona przygotowana.

Najpierw zadał mi dość nietypowe pytanie:
- Jakiego koloru herbatkę sobie życzysz?
- A czy to ma jakieś znaczenie? – spytałem zdziwiony.
- Głupie pytanie! Jesteś trochę zmieszany, powinieneś koniecznie wypić najmocniejszą...
- Ale o czym pan w ogóle mówi???
Profesor zamyślił się na chwilę.
- Widzisz te kociołki, co stoją na ladzie? No, właśnie, w każdym jest inny napój. Z trzech podstawowych, czerwonego, żółtego i niebieskiego, zrobisz każdy wywar. Czy też, jak to ładnie nazywamy, herbatkę.
- A co w związku z tym moim, jak to pan określił, „zmieszaniem”?
- Ano to, że w zależności od tego, jaki masz nastrój, pijesz sobie odpowiednią herbatkę. Nie uczyli was tego w szkołach???
- Eee... nie, proszę pana, w zwykłych szkołach takich rzeczy się nie spotyka... – odparłem.
- Rzeczywiście, Neris nie wspominała nigdy nic... Tylko o jakiejś kawie, czy coś takiego...
Zastanowiłem się chwilę.
- Czyli chce pan powiedzieć, że taki napój jest lepszy niż kawa?
- A tam, lepszy, przede wszystkim zdrowszy! Jak Neris opowiadała mi raz, co w tym waszym świństwie jest, to aż mi się niedobrze zrobiło.
Dziwiły mnie jego słowa. Czułem się, jakby za drzwiami tego pomieszczenia istniała zupełnie inna rzeczywistość. W której przeciętni ludzie pijają kawę, zamiast kolorowych herbatek.
- To co? Robimy mocną?
- Skoro tak pan uważa... – szczerze, miałem obawy co do tego, jednak coś sprawiało, że miałem całkowite zaufanie do profesora.
Obserwowałem całą procedurę. Pan Falton wyciągnął z jakiejś szafki trzy małe chochelki, zupełnie takie, jak do sosu. Następnie zajrzał do półki ściennej, skąd wyjął najzwyklejszy w świecie kubek. Choć właściwie, w tym momencie normalność tutaj była co najmniej dziwna...

Wziął pierwszą chochlę i nabrał nią trochę czerwonego płynu i wlał do kubka. Tak samo postąpił przy pozostałych dwóch kociołkach. Następnie sięgnął do wysokiej szafki i wyjął słoiczek, w którym przechowywane były jakieś zioła. Na etykiecie dość dużymi literami napisane było odręcznie: HERBATA.
Wyjął z pierwszej szuflady przy ladzie łyżeczkę, nabrał odrobinę ziół i wsypał do stworzonej już mieszaniny. Następnie wymieszał; przyjemny zapach rozprzestrzeniał się po całym pomieszczeniu.
- Proszę bardzo, pij na zdrowie! – powiedział, zadowolony ze swego dzieła.
- Dziękuję. – odparłem i napiłem się trochę. Smakowało wyśmienicie!

Od kiedy tu przyszedłem, dręczyła mnie jedna myśl:
- Jak to jest, że w tych kotłach napoje cały czas są ciepłe? Nie podgrzewał pan nic...
- Nie musiałem, bo kociołki stoją na ciepłych palnikach. Zdecydowałem się na podłączenie do wnętrza ziemi...
-Że co??? – krzyknąłem i z wrażenia mało co nie wylałem herbaty.
- Jak to co, tam w środku jest ciepła lawa, nieprawdaż? – zapytał, jak gdyby było to coś najzupełniej normalnego.
- No tak, ale jak pan...
- Nie powiesz mi chyba, że nie spotkałeś się z czymś takim? – przerwał mi.
- Eee, raczej nie za bardzo...
- Ach, wy ludzie! Dziury w ziemi nie umiecie zrobić... – znów nie dał mi dokończyć.
- Ale jak pan to...
- Widzę, że jeszcze się musisz wiele nauczyć, chłopcze. – odparł zrezygnowany, jednak dodał z radością:
- Cóż, wszystko przed nami! Jeszcze przyswoisz to i owo, możesz być spokojny...

Mimo, jak się okazało, skutecznej herbatki, coraz bardziej wydawało mi się to wszystko niezrozumiałe i nieprawdopodobne.

- Wie pan, późno już, chyba będę musiał powoli wracać do domu...
- Oj, do domu to ty za szybko nie wrócisz. – puścił do mnie oko.

Coraz mniej podobało mi się to wszystko. Chyba profesor zauważył moje zdegustowanie, bo uśmiechnął się do mnie i powiedział:
- Na razie nie musisz się niczym martwić. Wkrótce wszystkiego się dowiesz, cierpliwości. Nastaw się pozytywnie i będzie dobrze...
Chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale przerwał mu zgrzyt otwieranych drzwi i stukot ciężkich butów.
- O, witaj, córcia, w samą porę przyszłaś...
W tej chwili totalnie mnie zamurowało. Odwróciłem się odważnie i spojrzałem na nią... Zobaczyłem w jej oczach nie mniejsze zdziwienie, choć przecież widziała mnie, jak tu wchodzę.
Przygotowałem się na to, że jeszcze niejedna rzecz mnie dziś zaskoczy...

·          


- Tatusiu, co on tutaj jeszcze robi? – spytała chłodnym głosem.
- Jak to co, miał przyjść, to przyszedł. – zdziwiła go reakcja córki.
Zrobiła nadąsaną minę i wyszła na zaplecze. Przechodząc nawet na mnie nie spojrzała, jakbym był powietrzem.
- Nie przejmuj się nią, ma gorsze dni. – uśmiechnął się profesor.
- Rozumiem... Na to też ma pan herbatkę?
- Ależ tak, tak! Bądź tak dobry, chłopcze, i przygotuj. Weź z tej szafki po lewej kubek. O, może być ten! W półce obok są chochelki...
- Ale profesor przecież wyjmował już...
- Podstawowa zasada: nigdy nie używaj dwa razy tej samej chochli. Zawsze musisz wziąć nową, dla bezpieczeństwa.
- W porządku, w porządku. – odparłem posłusznie i wyjąłem dwie, według poleceń pana Faltona.
- Świetnie, teraz słuchaj mnie uważnie. Musisz zrobić wszystko dokładnie tak, jak ci powiem.
Jesteś gotowy?
- Eeee, chyba tak...
- Świetnie! Najpierw posłuchaj, potem rób, jasne? Nabierz chochelkę czerwonego napoju, tyle mniej więcej ile ja wcześniej nabierałem. Odczekasz chwilę, a następnie zaczerpniesz kilka kropel z niebieskiego. Powoli będziesz wlewał to do czerwonego napoju. Jak zrobisz to dobrze, powinien ci wyjść odcień fioletowy. Jak już to zrobisz...
- Tatusiu, mogę cię prosić na chwilę? – przerwał mu drżący, ale wciąż chłodny, dziewczęcy głos.
- Oczywiście, skarbie, już tam idę. – wstał i udał się na zaplecze.
Zostałem z tym sam. Nie zastanawiając się zabrałem się do roboty. Procedura wydawała mi się banalnie prosta, nie było więc mowy o pomyłkach.

Wyjąłem z szafki pierwszą z brzegu chochlę. Niezdecydowanym krokiem podszedłem do kociołka z czerwonym napojem. Próbowałem nabrać odrobinę, jednak ręką zbyt mi się trzęsła.
Już miałem wlać napój do chochli, gdy nagle włochaty stwór nerwowo podskoczył w klatce. Tak się wystraszyłem, że upuściłem chochlę na ziemię.
Strach ogarnął mnie na myśl, co taka dziwna ciecz może spowodować. Szybko jednak uspokoiłem się, widząc, że nawet nie próbuje wsiąkać w dywan.
Stworek nie przestawał szaleńczo podskakiwać. Obawiałem się, że klatka spadnie na ziemię, chwyciłem więc za uchwyt i otwarłem małe drzwiczki.
Włochacz wyskoczył na ziemię i wręcz z dziką zawziętością zlizał ciecz z dywanu. Właściwie to nie wiem, jakim cudem to zrobił, skoro najprawdopodobniej nie miał ust. Widziałem tylko, jak pochylił się nad plamą.
Gdy skończył, podniósł kudłatą głowę i spojrzał na mnie wielkimi oczami. Zupełnie jak mały szczeniaczek albo kotek. Rozglądał się wokoło i węszył coś swoim ogromnym nosem.

Wtedy nagle usłyszałem, jakby gdzieś w głowie, dziwny głos:
- Chcę więcej...
Teraz przestraszyłem się już zupełnie! Chyba herbatka wywołała u mnie mały zawrót głowy.
- Na co czekasz...? Daj mi więcej...
Rozglądałem się, czy to nie ktoś obok mówi do mnie. Jednak wyraźnie słyszałem głos pochodzący z wnętrza mojego umysłu.
- Fobby, a ty czemu nie w klatce?! – tym razem był to już wrzask kobiety.
- Nie krzycz, Neris, przecież wiesz, że on nie słyszy. – profesor również wyszedł zza zaplecza.
Dziewczyna wciąż wyglądała na poirytowaną. Tymczasem pan Falton spojrzał groźnym spojrzeniem na włochacza. Ten spuścił głowę w dół, po czym skoczył z ziemi na dość wysoką jak na niego ladę i posłusznie wszedł do klatki.
Stałem i przyglądałem się temu z otwartą gębą. Skierowałem wzrok na profesora...
- Właśnie poznałeś Fobby’ego. Jedyny żyjący osobnik z gatunku Włochatych Stworków.

·          

- Musisz wiedzieć, drogi chłopcze, że Stworki od zawsze należały do rzadkości. Żyły gdzieś w lasach, nikt dokładnie nie wiedział, gdzie. Poruszały się po cichu, nie wydawały żadnych dźwięków. Właśnie przekonałeś się o tym, Gasparze, że Włochacze porozumiewają się tylko i wyłącznie myślami. Nie mają uszu, rąk zresztą też nie.
- Po co w takim razie żyją? – spytałem zdziwiony.
- To tak, jak gdybyś pytał, po co istnieją koty czy psy. A wierz mi, wbrew pozorom, Stworki to najbardziej urocze stworzenia, jakie kiedykolwiek widziałem.
Spojrzałem wątpliwie w stronę klatki. Włochacz kręcił się w kółko, po czym ułożył się przy brzegu klatki i zasypiał. Zupełnie jak pies!
- Dałeś mu znak, że się boisz. Przy nim musisz idealnie panować nad swoimi myślami. Nic się przed nim nie ukryje. Ale jest najbardziej zaufaną istotą – nikomu nie wyjawi nawet najgłębszych tajemnic. Wszystko zachowuje dla siebie.
- I do czego się mu ta wiedza przydaje? – spytałem zaintrygowany.
- Istnieje pewna teoria na ten temat, ale tak naprawdę właściwie nikt nie wie. To jest w nich najbardziej fascynujące!
Stworek poruszył się, otworzył oczy i przyjrzał się dokładnie Gasparowi.
- Chyba cię polubił. – zaśmiał się profesor.
Popatrzyłem na niego, a następnie zwróciłem wzrok w kierunku dziewczyny. Twarz jej już trochę złagodniała. Uśmiechnąłem się do niej szelmowsko. Zauważyłem, że nie mogła się powstrzymać, aby go nie odwzajemnić. Z reguły dziewczyny lubią, gdy się do nich uśmiecham...

·          

- Co jeszcze może mi pan powiedzieć o Stworku? – szczerze, zaczęło mnie to bardzo interesować.
- No cóż, to, co najważniejsze, już wiesz. Jest jeszcze coś, co, niestety, doprowadziło właśnie do wymierania tego gatunku. Włochacze mogą żyć jedynie przez rok.
- Tylko przez rok??? – zdziwiłem się.
- Taka ich natura, też nad tym ubolewam...
- Ile czasu żyje Fobby?
- Jakieś dziewięć miesięcy. Nie pozostało mu już wiele z życia...
Zasmuciło mnie to wielce. Okazuje się, że czasem jednak potrafię być wrażliwy.
- No nic, nie będziemy się nad tym rozczulać, żeby mu przykro nie było. Nie zapominaj, że on wszystko słyszy.
Spojrzałem na niego z litością. Mały i włochaty, znów zwinął się w kłębek i spał. Muszę to powiedzieć – był przeuroczy!
- Jak zauważyłeś, lubi wszelkiego rodzaju przysmaki, w szczególności ze solą. Nie powinien jednak spożywać jej zbyt dużo, może to skrócić jego życie. Innymi rzeczami zaś karmimy go bez skrupułów. A lubi chyba wszystko, co tylko zmieści się w jego „paszczy”, jak ja to nazywam.
- Czyli ma jednak usta?
- Wiesz, trudno to ustami nazwać, mały otwór schowany pod stertą włosów.
- Rozumiem. Na pewno musi go pan często kąpać... – przyjrzałem się jego błyszczącym, czystym włosom.
- Wbrew pozorom, nie jest to aż tak często konieczne. Jemu wystarczy deszcz i, od czasu do czasu, odrobina mydła.
Zauważyłem, że Fobby wpatruje się w nas z uwagą. Spróbowałem przekazać mu informację myślami:
- Umiesz zrobić fikołka?
Stworek bez wahania podskoczył i wykonał piękny przewrót w powietrzu.
- Zobaczysz, jeszcze nie raz cię zaskoczy. – uśmiechnął się pan Falton.

·          

Gdy tak siedzieliśmy i rozmawialiśmy, zupełnie straciłem poczucie czasu. Wyjąłem z kieszeni komórkę. Zdziwił mnie wygaszony wyświetlacz i brak reakcji po naciskaniu jakiegokolwiek przycisku.
- O tym możesz już zapomnieć, póki co! – profesor wciąż był w wyśmienitym humorze.
- W tej strefie nie działają te wasze telefoniki. – ciągle się uśmiechał, choć mi w tym momencie kompletnie do śmiechu nie było.
- W takim razie będę już musiał powoli wracać, mama będzie miała pretensje... – próbowałem się wykręcać. Rzeczywiście, pewnie już od dawna do mnie wydzwania.
- Teresa? Co tam u niej słychać?
- Skąd pan zna moją matkę??? – ten fakt jeszcze pogrążył mój niepokój.
- Wiesz, bardziej znałem twojego ojca, Xawiera. Wspaniały człowiek, zawsze w niego wierzyłem...
W tym momencie moja mina wyrażała więcej niż tysiąc słów. Tak, potrzebowałem wyjaśnień. I to wielu wyjaśnień...
Radość profesora momentalnie ustąpiła smutkowi. Założyłbym się, że łza zakręciła się w jego oku. Szybko jednak otarł oczy ręką.
- Wiedziałem, że skądś cię znam. Te rysy twarzy, ten błysk w oku. Ciemne włosy... Wydawało mi się to dziwne, żeby któryś inny chłopak wszedł do zielarni w tym właśnie momencie. To musiałeś być ty. Że też trafiło na ciebie, synu Elthariona...
Teraz przeraziłem się nie na żarty. Nie zdążyłem jednak zareagować, gdyż do rozmowy wkroczyła Neris:
- Tatusiu, za dużo, za dużo! Chcesz, żeby uciekł?! To jego w końcu wybraliście! Daj spokój na razie z Eltharionem, chcesz mu zupełnie w głowie pomieszać?!
Zaskoczył mnie ten wybuch złości. Zupełnie nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi, jednak wywnioskowałem, że dziewczyna, w pewien sposób, staje w mojej obronie...
- Jeśli ktoś ma go tutaj kierować i stawiać do pionu, to mogę to być tylko ja. – dokończyła zdecydowanie swoją wypowiedź, jednak chyba szybko pożałowała tych ostatnich słów, bo spuściła głowę w dół, a na jej policzku pojawił się lekki rumieniec.
Zapadła grobowa cisza. Nie przestawałem wpatrywać się w nią. Czekałem na jej kolejną reakcję. Nie zauważyłem nawet, kiedy profesor wyszedł na zaplecze. Po chwili wrócił, znów cały rozpromieniony.
- Czyli się zgadzasz? – zadał pytanie, skierowane chyba do Neris.
Dziewczyna uniosła głowę. Trudno określić, o czym myślała, gdyż jej mina nie wyrażała zupełnie nic, oprócz powagi. Milczała przez chwilę, zdawało się, że głęboko nad czymś myśli.
- A mam jakiś wybór? – spytała wreszcie.
- A wybrałabyś kogoś innego? – odparł profesor i uśmiechnął się do mnie zagadkowo.

- Chłopcze, czas, żebyś dowiedział się o pewnych istotnych rzeczach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz