Profesor zaprosił mnie
gestem ręki za zaplecze. Przepuściłem przodem Neris, na co odpowiedziała
ciepłym uśmiechem. Pierwszy raz uśmiechnęła się do mnie w ten sposób. Jak dotąd
nie pasowało to do jej chłodnego charakteru. A może po prostu do końca jej nie poznałem?
Nie może, lecz na pewno. W
ogóle jej nie znam.
Za zapleczem, oprócz
sterty rozmaitych ubrań, papierów, książek, mebli i nie wiadomo czego jeszcze,
stał niewielki stół z czterema krzesłami.
Usiedliśmy wspólnie i
przez moment panowała zupełna cisza. Wreszcie odezwał się pan Falton, widać
było jednak, że się miota:
- A więc... tak... jak sam
już zdążyłeś się domyślić, nie przyszedłeś tutaj bez powodu...
Jakby się zastanowić, ten
wstęp zupełnie pozbawiony był sensu. Zamiast jednak zbyt się zastanawiać,
trochę mu pomogłem:
- Nie musi pan owijać w
bawełnę. Jestem przygotowany na wszystko, co z pana ust usłyszę.
Zabrzmiało to, zgodnie z
zamierzeniem, poważnie i zdecydowanie, bez krzty strachu. Jednak przed samym
sobą nie potrafiłem ukryć lęku i niepokoju.
Po chwili ciszy profesor
kontynuował. A właściwie zabrzmiało to, jakby chciał podsumować coś, czego
wciąż mi nie wyjaśnił:
- Zostałeś wybrany. Dasz
sobie radę albo zginiesz.
Wytrzeszczyłem na niego
oczy z nieukrywanym już strachem. Zdołałem jednak wykrztusić:
- Nie miałem na myśli
takiego owijania w bawełnę...
Spojrzałem kątem oka na
Neris. Widać było, że z trudem powstrzymuje wybuch złości.
Nie wytrzymała.
- Możesz w końcu przestać
się nad nim pastwić?! Co chcesz przez to osiągnąć?! Już widzę, jak ten plan się
powiedzie! Z takim podejściem możemy sobie darować! Odeślijmy go do domu i
będzie po sprawie!
I znów zapanowała grobowa
cisza. Czułem się dość dziwnie – siedzę z dwojgiem ludźmi, którzy kłócą się o
mnie. A ja zupełnie nie jestem zorientowany w temacie!
Spojrzałem na profesora.
Lekki uśmiech gościł na jego twarzy.
Neris kontynuowała:
- Śmieszy cię to?! Świetnie,
mnie też chcesz wykończyć! Nie wiem, po co to wszystko...
Pan Falton z trudem
powstrzymywał śmiech. Podczas, gdy Neris robiła się coraz bardziej czerwona. A
ja siedziałem jak idiota i w ciszy się wszystkiemu przysłuchiwałem.
- Masz coś jeszcze do
powiedzenia? – spytał rozbawiony profesor.
- Nie, skończyłam. Ale nie
zamierzam patrzeć, jak się na nim wyżywasz!
Starzec zaśmiał się
serdecznie, odwrócił wzrok w moją stronę.
- Wybacz to wszystko, ale
musiałem wyprosić troskę o ciebie.
Zastanowiłem się przez
chwilę nad znaczeniem tych słów, porównałem je do dialogu, który przed chwilą
miał miejsce. Spojrzałem na Neris. Znów te rumieńce na twarzy i głowa
spuszczona w dół.
- Nienawidzę cię. –
mruknęła, a profesor ponownie się zaśmiał.
·
- Powinienem wiedzieć, kim
jest Eltharion? – postanowiłem zapytać.
Nie uzyskałem odpowiedzi.
Profesor wstał i wyszedł z zaplecza do sklepu. Przez tą dłuższą chwilę, kiedy
go nie było, siedziałem, co oczywiste, sam z Neris. Wciąż miała głowę
spuszczoną w dół. Jednak, gdy poczuła mój wzrok na sobie, podniosła oczy. W tej
chwili były one błękitne, jak niebo.
- Spokojnie, zaraz
wszystkiego się dowiesz. – odparła poważnie.
- Nie czekałem na
odpowiedź. – uśmiechnąłem się.
Nie odwzajemniła go
jednak. Spuściła ponownie wzrok.
Po chwili wrócił pan
Falton. Trzymał w ręku grubą, zakurzoną księgę. Przypomniało mi się, że chyba
właśnie ona najbardziej rzuciła mi się w oczy, gdy wszedłem do zielarni.
Widniały na niej napisy w nieznanym mi języku.
Tym bardziej zdziwiłem
się, gdy po otwarciu ujrzałem tekst napisany najzwyczajniej w języku
angielskim.
Miałem przed sobą księgę
legend i wierzeń czarodziejów. Cokolwiek by to nie było.
- Co oznaczają te znaki na
okładce? – postanowiłem zapytać.
- Tak szczerze, to nic.
Mają sprawiać wrażenie obcojęzycznej książki. Żeby przypadkiem nie trafiła do
jakiejś zwykłej księgarni.
Dziwne wytłumaczenie.
Znając ludzi, już dawno mieliby coś tak nadzwyczajnego w swoich rękach.
- Uwierz mi albo nie, na
zwykłych ludzi nie działa to przyciągająco.
Zastanowiłem się przez
chwilę, czy ma to jakieś ukryte, głębsze znaczenie. Czy też po prostu jest
jakie jest.
- Powiem ci chłopcze, jak
to wygląda z punktu widzenia czarodziejów. Wierzą oni we wszystko, co w tej
księdze jest, jednak nie trzeba być nad wyraz bystrym, żeby poddać to w
wątpliwość.
Czarodzieje??? Czy on ma
mnie za wariata???
W tym momencie usłyszałem
trzaskanie klatki. Zapomniałem, że jest ktoś, kto wie więcej, niż chciałoby się
uzewnętrznić...
- Pomyślałeś coś nie tak,
chłopcze? – spytał profesor.
I co mu miałem
odpowiedzieć?! Że od początku mam to wszystko za szaleństwo?! Chociaż, z
drugiej strony, z tym stworkiem to nie ma żartów...
Znów usłyszeliśmy
trzaskanie. Nie miałem więc wyboru.
- A skąd się wzięli ci
czarodzieje? – na szczęście, zabrzmiało to grzecznie.
- Zawsze byli. Przecież to
też są ludzie, nieprawdaż?
·
- Zacznijmy od początku.
Przypominam, że to tylko wierzenia czarodziejów…
- Czyli nie ma tam prawdy?
– pytam.
- Nikt tego nie wie. To
tylko kwestia wiary…
Zastanowiłem się nad tym
krótką chwilę.
- Pan w to wierzy? W to,
co zawiera ta księga?
Profesor milczał. Widać
było, że ma problem z udzieleniem odpowiedzi.
- Może lepiej sam ocenisz,
czy pewne zgodności są tylko zbiegiem okoliczności.
I znów dłuższy moment
niezręcznej ciszy. W końcu profesor przewrócił pierwsze strony, natrafiając na
rozdział pierwszy – „Stworzenie świata”.
- Nie będę ci tego
wszystkiego czytał, bo zanudziłbyś się na śmierć. Pozwól tylko, że będę pomagał
sobie tym tekstem. Rozumiesz, pamięć już nie ta, co kiedyś…
- Oczywiście, proszę się nie krępować.
Przejdźmy do rzeczy.
Pan Falton wziął głęboki
oddech i rozpoczął następującą opowieść. Zupełnie jak z mitologii, jednak, ku mojemu przerażeniu, o wiele
bardziej wiarygodną…
·
- Jak nietrudno się
domyślić, na początku była pustka – w tej księdze określana jest nawet jako
postać, czyli matka wszystkiego, co kiedykolwiek powstało. Jednak dla mnie to
akurat wymyślono chyba na siłę, bo jakoś śladu po niej nie widać, czy to na
papierze, czy w życiu. Nieistotne; z niej to, jakimś dziwnym trafem, miały
wyłonić się trzy istoty: Falthara – czyli Słońce, Eltharion – czyli Księżyc,
oraz, najważniejsza, Gharis – matka Ziemia. Trudno nazwać ich rodzeństwem,
bowiem od nich pochodzi wszystko, co istnieje na świecie; chociaż, kto wie, co tak
naprawdę ich łączyło.
- Mówi się, że z Gharis
narodziły się wszelkie żywe istoty. Po pierwsze – wychodzi na to, że same się
pojawiły, nie ma bowiem wzmianki o „ojcu” wszystkich stworzeń; po drugie - nasuwa
się pytanie, jaką rolę w takim razie
spełniło pozostałych dwoje „pierwszych”.
- No więc właśnie – ze
związku Gharis i Elthariona miało narodzić się troje dzieci – Zentris, czyli
powietrze, Zentharion, czyli woda, oraz Zellis – kobieta niepodobna do swoich
braci, łudząco przypominająca człowieka. Wzbudziło to podejrzenia Gharis, choć
przecież to ona jest matką wszystkich ludzi. Jednak dziewczynę wyróżniało coś
jeszcze – miała wyjątkowo jasne włosy i odmienną urodę, w przeciwieństwie do przeciętnego
człowieka o ciemnej karnacji, narodzonego z matki Ziemi. Prawda szybko wyszła
na jaw – w sprawę wmieszała się Falthara, prawdziwa rodzicielka Zellis. Gniew
Gharis przekraczał wszelkie granice – zamierzała jak najszybciej pozbyć się
obcego dziecka. Jednak ku błaganiom Elthariona, który obdarzył swoją jedyną
córkę szczególnym uczuciem, matka Ziemia okazała łaskę – nie zabiła Zellis,
jednak nakazała oddać ją w ręce ludzi, gdyż, jak twierdziła, nie była ona godna specjalnego traktowania. Od
tamtej chwili kochający rodzice nie spuszczają oka z ukochanej córki oraz jej
potomków – w dzień czuwa nad nimi matka, czyli Słońce, zaś w nocy ojciec, czyli
Księżyc.
Profesor przerwał na
moment, aby zaczerpnąć tchu. Przyznam szczerze, że opowieść mnie ujęła, z
niecierpliwością czekałem więc, aż będzie ją kontynuował.
- Zentris i Zentharion
również mieli żyć na Ziemi, jednak, jako ulubieńcy swej matki, otrzymali do
wykonania zadanie wyższej wagi. Jako woda i powietrze musieli służyć ludziom,
żeby ci nie pomarli. Z początku dumni z powierzonego im celu, po czasie poczuli
się znieważeni i wykorzystani. Zamierzali zemścić się na swej matce; połączyli
swe siły, tworząc Wilgotność, która okazała się być źródłem życia, czyli
nieśmiertelności. Mówiono, że ma postać ogromnego drzewa, zwanego później
Drzewem Życia, o wyjątkowo grubej, białej korze i delikatnych liściach.
- Wbrew opinii matki, kochali
swoją przyrodnią siostrę, postanowili więc pokazać jej dokonane dzieło. Ulegając
jej prośbie, zgodzili się również, aby wszyscy ludzie ujrzeli niezwykłe drzewo,
które to miało uchronić ich od cierpienia i śmierci. Nie uszło to jednak uwadze
matki – jej gniew, skierowany niegdyś na córkę Falthary, nie równał się temu,
który odczuła w tym momencie. Zgodnie z treścią księgi, wzięła do rąk najostrzejszy
miecz i wbiła go głęboko w korę; z drzewa zaczęły wyciekać strumienie gęstej
żywicy, która miała być symbolem prawdziwego cierpienia i przelewu krwi, który
wkrótce nastąpi wśród ludzi. Mówiono również, że to ona konkretnie jest źródłem
nieśmiertelności, jednak żadna istota nigdy nie zostanie do niej dopuszczona. Z
drzewa opadło również wiele listków, z których to wyrosły wokół najpiękniejsze
kwiaty i krzewy, niespotykane na Ziemi.
Zdesperowana dusza Gharis
postanowiła osiąść na stałe wewnątrz Drzewa Życia, otoczonego rzeką żywicy, i
dopuszczać do niego tylko nielicznych i zasłużonych; pozostali zaś mieli być
wiecznie pokrzywdzeni, czyli przebywać po śmierci po zewnętrznej stronie rzeki
i tylko widzieć owo najpiękniejsze miejsce, nie mogąc do niego wejść. Zaś Falthara
i Eltharion, zatroskani losem ludzi, chcieli temu zapobiec, byli jednak zbyt
daleko, zgodnie z nakazem Gharis.
- Wielu później próbowało
szukać tego miejsca, jednak na próżno. Zentris i Zentharion, mimo poniesionej
klęski, pokładali nadzieję w czymś, co mieli jeszcze w zanadrzu, o czym matka
nie miała pojęcia. Byli w posiadaniu jednego listka, zerwanego wcześniej z
drzewa. Nie mówiąc nic nikomu, znaleźli pewne miejsce na Ziemi i tam głęboko go
zakopali. Nikt nie wie, gdzie mógłby on być, i czy w ogóle jest szansa, żeby
kiedykolwiek go odnaleźć.
Profesor znów musiał
przerwać, gdyż Fobby wyraźnie domagał się jedzenia. W chwili wytchnienia
próbowałem ułożyć sobie to wszystko w głowie. Przynajmniej do tego momentu
brzmiało to jak kolejny mit czy legenda. Nie było w tym nic, co mógłbym uznać
za wiarygodne.
Przypomniałem sobie
określenie „synu Elthariona”, którym nazwał mnie pan Falton. Że niby ja jestem
synem Księżyca? I kogo, Słońca też? Nawet nie jestem blondynem!
Zresztą nad czym ja się
zastanawiam, wszystko to jakieś bzdury.
Spojrzałem na Neris – nie
wiem, co tak naprawdę wyrażała jej mina. Obojętność? Przygnębienie? Zamyślenie?
Na pewno nie był to wyraz entuzjazmu, który miałby mnie jakkolwiek utwierdzić w
przekonaniu, że ta historia jest prawdziwa. Jej wzrok tylko na ułamek sekundy
zwrócił się ku mnie – wyraźnie unikała mojego widoku.
Siedzieliśmy w milczeniu,
dopóki nie wrócił do nas pan Falton.
- I jak, chłopcze? Mam
mówić dalej, czy to wystarczy na
dzisiaj?
- Nie mam nic przeciwko
dalszej opowieści. – szczerze, mimo niedorzeczności tego wszystkiego, byłem
niezmiernie ciekaw, co jeszcze usłyszę od profesora.
- Nawiązując jeszcze do
Zentrisa i Zenthariona – stali się oni wśród ludzi, a w szczególności
czarodziejów, symbolem oczyszczenia i dążenia do wolności. Tak naprawdę nikt
nie pogrzebał nadziei na to, że trójka rodzeństwa odnajdzie z powrotem Drzewo
Życia i odzyska utraconą nieśmiertelność. Jako, że bracia są tylko wodą i
powietrzem, miała tego dokonać Zellis, która związała się z ludźmi, a jej
potomkowie wciąż żyją. I tu dochodzimy do sedna sprawy…
Przełknąłem głośno ślinę;
próbowałem udawać, że przyjmuję to wszystko z niewzruszonym spokojem. Profesor
przewrócił kolejną już stronę w księdze i wskazał mi kolejny rozdział
zatytułowany „Drzewa genealogiczne”.
- Teraz się skup, żebyś za wszystkim nadążył,
jak trzeba. Na początku masz to, o czym ci mówiłem – Gharis, Elthariona i
Faltharę oraz ich dzieci – ludzi, Zentrisa i Zelthariona oraz Zellis. Jak
widzisz, tylko ostatnia gałąź się rozwija, gdyż ludzie nie są tu istotni, a
bracia nie mieli swoich potomków. Zellis związała się z człowiekiem, z czego
narodziło się wiele kolejnych pokoleń ludzkich. Wyróżniało ich jednak coś i nie
chodzi tu o kolor włosów, bo nikt po córce Falthary nie miał ich tak jasnych,
również nie odziedziczono tak wyjątkowej urody. Inność polegała na czymś
niewidocznym, co miało objawić się dopiero w dalekiej przyszłości. Mówiono, że
narodzi się ktoś łudząco podobny do Zellis, kto będzie ostatnim z rodu;
odnajdzie niezwykłe drzewo i przywróci wieczne życie.
- Spójrz na kolejne
odgałęzienia – jest ich wiele, jednak zaznaczono linię, w której ma przechodzić
ten główny gen. Jak zauważyłeś, zachodzi tutaj wiele nieścisłości; wynikają
one, najprawdopodobniej, po prostu z braku wiedzy. Jednak chciałbym, żebyś
popatrzył na imiona ostatnich osób w całej tej plątaninie gałęzi.
- Luna i Liranna –
odczytałem na głos.
- Brzmi znajomo, prawda?
Oczywiście, że znajomo!
Pytanie tylko, skąd moja prababcia znalazła się w jakiejś księdze
czarodziejów?!
Liranna – coś mi to mówi…
- Znałem kiedyś
dziewczynkę o tym imieniu. – przypomniałem sobie.
- Doprawdy? Neris, załóż
te swoje okulary…
Dziewczyna zrobiła trochę
nadąsaną minę, jednak zrobiła to, o co poprosił ją ojciec. Spojrzałem jej
prosto w oczy – zielone, żabie, ładne oczy za szybkami okularów…
- Wciąż nie wierzę, że
mnie jeszcze nie poznałeś.
Przez chwilę przyglądałem
się jej i zacząłem układać sobie wszystko w głowie. Zanim jednak oprzytomniałem
z wrażenia, a moje myśli nie przeniosły się jeszcze do dalekiej przeszłości,
zdobyłem się tylko na krótką odpowiedź:
- Ja również w to nie
wierzę.
·
- Neris Liranna Falton.
Takie jest twoje pełne imię? – pytam po otrząśnięciu się.
- Można tak powiedzieć.
Matka nazwała mnie Neris, jednak tatuś chciał, żebym wśród ludzi była nazywana
inaczej – wymyślił więc Lirannę.
- Naprawdę nie mogę
uwierzyć, że cię nie skojarzyłem. – było mi coraz bardziej głupio z tego
powodu.
- Dobra, dobra, już się
tak nie rozczulaj. Nie oczekiwałam tego od ciebie. – odparła chłodno.
Źle się czułem z tym, że
na każdym kroku się jej naprzykrzałem. Sam fakt, że w ogóle musiała się ze mną
ponownie spotkać, zdawał się być dla niej ciężarem. Za czasów szkolnych
wprawdzie nieszczególnie zależało mi na utrzymywaniu z nią jakichkolwiek
relacji, jednak teraz wiele się zmieniło. Przede wszystkim wygląd…
- Tatusiu, możesz kontynuować.
– powiedziała tym samym, chłodnym tonem. Aż ciarki przeszły po plecach.
Jednak zanim profesor
kontynuował, zasięgnął do szuflady w szafce stojącej obok i wyjął z niej trzy
długie, grube, drewniane fajki.
- Tato, wiesz, że ja nie
palę. – w jej głosie słychać było jeszcze większe zniechęcenie.
- Ty nie palisz? Pierwsze
słyszę! Czyli, że saszetki z zielem same znikają? – dobry humor chyba nigdy go
nie opuszczał.
- Proszę cię, nie
rozmawiajmy o tym teraz. – jej nastrój również się nie zmieniał.
- Dobrze, dobrze. Gaspar,
ty mi chyba nie odmówisz, prawda?
Nie wiedziałem co mu
odpowiedzieć.
- Jeśli wolno mi zapytać –
co to za ziele?
- Spokojnie, chłopcze, nie
ma się co obawiać. Nie uzależnia i nie szkodzi. A smakuje wyśmienicie!
- Cóż… Z chęcią spróbuję.
– odparłem niepewnie.
Sam sposób przyrządzenia
nie wzbudzał zaskoczenia. Profesor wziął do ręki jeden długi listek, następnie
skruszył go w dłoni, a uzyskany proszek wsypał do fajki. Gdy to samo uczynił z
drugą, wyszedł z zaplecza i za moment wrócił z odpaloną zapałką. Po chwili w
całym pomieszczeniu unosił się przyjemny dym, o zapachu łudząco przypominającym
miętę.
- Muszę ci się pochwalić,
jestem znany z wyrobu najlepszych fajek. – uśmiech wciąż nie schodził z jego
ust. Odwzajemniłem go.
- Jak sam widziałeś,
nastąpiła pewna prawidłowość. Liranna to prababcia Neris. Można by wysnuć
wniosek, że obie kobiety były ze sobą blisko spokrewnione, choć w tych
gałęziach trudno się zorientować. Jednak, mimo wszystko, ich imiona występują
na jednym drzewie.
Neris moją krewną? Jakoś
nie odpowiadało to mojemu obrazowi rzeczywistości. Wprawdzie byłoby to dość
dalekie pokrewieństwo…
- Zgodnie z teorią, którą
wysnuli czarodzieje, gen przechodzi tylko w linii żeńskiej; ostatnią zaś osobą
z rodu ma być chłopiec.
- Co pan chce przez to
powiedzieć? – nabierałem niepewności.
- Cóż, wszelkie
podejrzenia padają na ciebie.
Nie wiem, czy to przez tą
fajkę, czy kolorową herbatkę, ale zaczynałem wierzyć w te wszystkie brednie.
Uspokoiły mnie jednak
słowa profesora:
- Wszystko by się
zgadzało, gdyby nie jedna, chyba najbardziej istotna, nieścisłość…
- W czym rzecz?
- Ty nie jesteś blondynem.
Szczerze zachciało mi się
śmiać. Zgodnie z tym wszystkim, nie mogłem zostać „panem życia i śmierci”, bo
miałem ciemne włosy. „Co za pech”, ironizowałem w myślach.
- Mimo to czarodzieje
jednak uparli się, żebym koniecznie cię odnalazł, a że jesteś znajomym Neris,
nie było z tym najmniejszego problemu.
- Na czym to moje zadanie
miałoby polegać? – zapytałem, już całkiem poważnie.
- Ujmując krótko – chcemy,
żebyś odnalazł Drzewo Życia.
No jasne, wybiorę się w
daleką, urzekającą podróż, a drzewo samo wyjdzie mi na spotkanie, chociaż nie
jestem blondynem. Co oni mi wrzucili do tej fajki?!
- Spokojnie, to jest tylko
cel, do którego powinieneś dotrzeć. Bardziej jednak zależy nam na informacjach,
które będziesz w stanie dla nas zdobyć.
Uff, już mi lepiej. Nie
jestem jednak taki cudowny, jak mi się wydawało…
- Jak i gdzie mam je
zdobyć?
- Powoli, nie ma się co
spieszyć. Widzę jednak, że jesteś w pełni gotowości. – w tej chwili ten uśmiech
tylko bardziej mnie zirytował. Chyba zacząłem rozumieć nastrój Neris.
- Problem polega na tym,
że wskażę wam tylko jedno miejsce, które musicie odwiedzić, gdyż tylko o nim
posiadam wiedzę. Świat jest na tyle rozległy, że skrywa większość swoich
tajemnic, nawet przed czarodziejami. Tam
dowiecie się, co robić dalej.
- A więc gdzie mamy się
udać? – ucieszyłem się na myśl, że nie będę sam.
- Do lasu elfów. Tylko
one, jako istoty inne niż ludzie, dały nam się poznać.
Niedowierzałem.
- Chce pan mi wmówić, że
elfy istnieją?! I jeszcze coś poza nimi?!
- To tylko kwestia wiary…
- uśmiechnął się zagadkowo.
Nie odpowiedziałem.
- No, a teraz wracaj do
domu. Chyba nie chcesz, żeby matka znów miała przez ciebie kłopoty! – poklepał
mnie po plecach.
- I tak już pewnie ma… -
odburknąłem.
- No, głowa do góry, ważne
zadanie przed tobą! O szczegółach dowiesz się później od Neris. Przyjdź tutaj
jutro o tej samej porze. I pamiętaj – ani słowa nikomu. Bo wezmą cię za
wariata. – humor wciąż mu dopisywał.
- Jeszcze jedno – nie
bierz nic ze sobą. Zapewniam cię, przed wyjazdem i tak wszystko by ci odebrano.
- A czym będziemy
podróżować?
- O tym przekonasz się
jutro. – puścił do mnie oko.
- No, miało nie być
owijania w bawełnę. Do zobaczenia, chłopcze!
·
Po powrocie do domu miała
miejsce przytoczona przeze mnie wcześniej rozmowa z matką. Więcej się do siebie
nie odezwaliśmy.
Ciekawe ilu z tych rzeczy,
o których się dowiedziałem, jest świadoma. Wprawdzie profesor, jak sam
powiedział, bardziej znał ojca, co nie zmienia faktu, że pamiętał też jego
żonę.
Pan Falton twierdził, że
ten wyjątkowy gen przechodzi w linii żeńskiej. Wychodziłoby więc na to, że jego
nosicielką była córka Luny, czyli babcia Roxanne, która to zmarła niestety kilka
lat temu. Ta zaś z kolei miała trzech synów, z czego jeden z nich to mój
ojciec, Xawier. Gdzie więc zapodział się gen? Zaniknął? Może to tata miał być
tym ostatnim z rodu? Chyba jednak nie, skoro ja i Idris przyszliśmy na świat…
Jest jeszcze moja siostra!
Prawie zupełnie zapomniałem o jej istnieniu, od czasu, kiedy zaczęła chodzić do
liceum w innym mieście. Przecież ona jest blondynką!
Czy Neris i profesor
wzięli to pod uwagę? Nie wiem i chyba wolałbym nie mieszać Idris w to wszystko.
Na mnie już za późno…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz