wtorek, 26 sierpnia 2014

Gaspar; "Rozdział 2 - To tylko kwestia wiary..."

Profesor zaprosił mnie gestem ręki za zaplecze. Przepuściłem przodem Neris, na co odpowiedziała ciepłym uśmiechem. Pierwszy raz uśmiechnęła się do mnie w ten sposób. Jak dotąd nie pasowało to do jej chłodnego charakteru. A może po prostu do końca jej nie poznałem?
Nie może, lecz na pewno. W ogóle jej nie znam.

Za zapleczem, oprócz sterty rozmaitych ubrań, papierów, książek, mebli i nie wiadomo czego jeszcze, stał niewielki stół z czterema krzesłami.
Usiedliśmy wspólnie i przez moment panowała zupełna cisza. Wreszcie odezwał się pan Falton, widać było jednak, że się miota:
- A więc... tak... jak sam już zdążyłeś się domyślić, nie przyszedłeś tutaj bez powodu...
Jakby się zastanowić, ten wstęp zupełnie pozbawiony był sensu. Zamiast jednak zbyt się zastanawiać, trochę mu pomogłem:
- Nie musi pan owijać w bawełnę. Jestem przygotowany na wszystko, co z pana ust usłyszę.
Zabrzmiało to, zgodnie z zamierzeniem, poważnie i zdecydowanie, bez krzty strachu. Jednak przed samym sobą nie potrafiłem ukryć lęku i niepokoju.
Po chwili ciszy profesor kontynuował. A właściwie zabrzmiało to, jakby chciał podsumować coś, czego wciąż mi nie wyjaśnił:
- Zostałeś wybrany. Dasz sobie radę albo zginiesz.
Wytrzeszczyłem na niego oczy z nieukrywanym już strachem. Zdołałem jednak wykrztusić:
- Nie miałem na myśli takiego owijania w bawełnę...
Spojrzałem kątem oka na Neris. Widać było, że z trudem powstrzymuje wybuch złości.

Nie wytrzymała.
- Możesz w końcu przestać się nad nim pastwić?! Co chcesz przez to osiągnąć?! Już widzę, jak ten plan się powiedzie! Z takim podejściem możemy sobie darować! Odeślijmy go do domu i będzie po sprawie!
I znów zapanowała grobowa cisza. Czułem się dość dziwnie – siedzę z dwojgiem ludźmi, którzy kłócą się o mnie. A ja zupełnie nie jestem zorientowany w temacie!
Spojrzałem na profesora. Lekki uśmiech gościł na jego twarzy.
Neris kontynuowała:
- Śmieszy cię to?! Świetnie, mnie też chcesz wykończyć! Nie wiem, po co to wszystko...
Pan Falton z trudem powstrzymywał śmiech. Podczas, gdy Neris robiła się coraz bardziej czerwona. A ja siedziałem jak idiota i w ciszy się wszystkiemu przysłuchiwałem.
- Masz coś jeszcze do powiedzenia? – spytał rozbawiony profesor.
- Nie, skończyłam. Ale nie zamierzam patrzeć, jak się na nim wyżywasz!
Starzec zaśmiał się serdecznie, odwrócił wzrok w moją stronę.
- Wybacz to wszystko, ale musiałem wyprosić troskę o ciebie.
Zastanowiłem się przez chwilę nad znaczeniem tych słów, porównałem je do dialogu, który przed chwilą miał miejsce. Spojrzałem na Neris. Znów te rumieńce na twarzy i głowa spuszczona w dół.
- Nienawidzę cię. – mruknęła, a profesor ponownie się zaśmiał.

·          

- Powinienem wiedzieć, kim jest Eltharion? – postanowiłem zapytać.
Nie uzyskałem odpowiedzi. Profesor wstał i wyszedł z zaplecza do sklepu. Przez tą dłuższą chwilę, kiedy go nie było, siedziałem, co oczywiste, sam z Neris. Wciąż miała głowę spuszczoną w dół. Jednak, gdy poczuła mój wzrok na sobie, podniosła oczy. W tej chwili były one błękitne, jak niebo.
- Spokojnie, zaraz wszystkiego się dowiesz. – odparła poważnie.
- Nie czekałem na odpowiedź. – uśmiechnąłem się.
Nie odwzajemniła go jednak. Spuściła ponownie wzrok.

Po chwili wrócił pan Falton. Trzymał w ręku grubą, zakurzoną księgę. Przypomniało mi się, że chyba właśnie ona najbardziej rzuciła mi się w oczy, gdy wszedłem do zielarni. Widniały na niej napisy w nieznanym mi języku.
Tym bardziej zdziwiłem się, gdy po otwarciu ujrzałem tekst napisany najzwyczajniej w języku angielskim.
Miałem przed sobą księgę legend i wierzeń czarodziejów. Cokolwiek by to nie było.
- Co oznaczają te znaki na okładce? – postanowiłem zapytać.
- Tak szczerze, to nic. Mają sprawiać wrażenie obcojęzycznej książki. Żeby przypadkiem nie trafiła do jakiejś zwykłej księgarni.
Dziwne wytłumaczenie. Znając ludzi, już dawno mieliby coś tak nadzwyczajnego w swoich rękach.
- Uwierz mi albo nie, na zwykłych ludzi nie działa to przyciągająco.
Zastanowiłem się przez chwilę, czy ma to jakieś ukryte, głębsze znaczenie. Czy też po prostu jest jakie jest.
- Powiem ci chłopcze, jak to wygląda z punktu widzenia czarodziejów. Wierzą oni we wszystko, co w tej księdze jest, jednak nie trzeba być nad wyraz bystrym, żeby poddać to w wątpliwość.
Czarodzieje??? Czy on ma mnie za wariata???
W tym momencie usłyszałem trzaskanie klatki. Zapomniałem, że jest ktoś, kto wie więcej, niż chciałoby się uzewnętrznić...
- Pomyślałeś coś nie tak, chłopcze? – spytał profesor.

I co mu miałem odpowiedzieć?! Że od początku mam to wszystko za szaleństwo?! Chociaż, z drugiej strony, z tym stworkiem to nie ma żartów...
Znów usłyszeliśmy trzaskanie. Nie miałem więc wyboru.
- A skąd się wzięli ci czarodzieje? – na szczęście, zabrzmiało to grzecznie.
- Zawsze byli. Przecież to też są ludzie, nieprawdaż?

·          

- Zacznijmy od początku. Przypominam, że to tylko wierzenia czarodziejów…
- Czyli nie ma tam prawdy? – pytam.
- Nikt tego nie wie. To tylko kwestia wiary…

Zastanowiłem się nad tym krótką chwilę.
- Pan w to wierzy? W to, co zawiera ta księga?

Profesor milczał. Widać było, że ma problem z udzieleniem odpowiedzi.
- Może lepiej sam ocenisz, czy pewne zgodności są tylko zbiegiem okoliczności.
I znów dłuższy moment niezręcznej ciszy. W końcu profesor przewrócił pierwsze strony, natrafiając na rozdział pierwszy – „Stworzenie świata”.
- Nie będę ci tego wszystkiego czytał, bo zanudziłbyś się na śmierć. Pozwól tylko, że będę pomagał sobie tym tekstem. Rozumiesz, pamięć już nie ta, co kiedyś…
-  Oczywiście, proszę się nie krępować. Przejdźmy do rzeczy.
Pan Falton wziął głęboki oddech i rozpoczął następującą opowieść. Zupełnie jak z mitologii,  jednak, ku mojemu przerażeniu, o wiele bardziej wiarygodną…

·          

- Jak nietrudno się domyślić, na początku była pustka – w tej księdze określana jest nawet jako postać, czyli matka wszystkiego, co kiedykolwiek powstało. Jednak dla mnie to akurat wymyślono chyba na siłę, bo jakoś śladu po niej nie widać, czy to na papierze, czy w życiu. Nieistotne; z niej to, jakimś dziwnym trafem, miały wyłonić się trzy istoty: Falthara – czyli Słońce, Eltharion – czyli Księżyc, oraz, najważniejsza, Gharis – matka Ziemia. Trudno nazwać ich rodzeństwem, bowiem od nich pochodzi wszystko, co istnieje na świecie; chociaż, kto wie, co tak naprawdę ich łączyło.
- Mówi się, że z Gharis narodziły się wszelkie żywe istoty. Po pierwsze – wychodzi na to, że same się pojawiły, nie ma bowiem wzmianki o „ojcu” wszystkich stworzeń; po drugie - nasuwa się pytanie,  jaką rolę w takim razie spełniło pozostałych dwoje „pierwszych”.
- No więc właśnie – ze związku Gharis i Elthariona miało narodzić się troje dzieci – Zentris, czyli powietrze, Zentharion, czyli woda, oraz Zellis – kobieta niepodobna do swoich braci, łudząco przypominająca człowieka. Wzbudziło to podejrzenia Gharis, choć przecież to ona jest matką wszystkich ludzi. Jednak dziewczynę wyróżniało coś jeszcze – miała wyjątkowo jasne włosy i odmienną urodę, w przeciwieństwie do przeciętnego człowieka o ciemnej karnacji, narodzonego z matki Ziemi. Prawda szybko wyszła na jaw – w sprawę wmieszała się Falthara, prawdziwa rodzicielka Zellis. Gniew Gharis przekraczał wszelkie granice – zamierzała jak najszybciej pozbyć się obcego dziecka. Jednak ku błaganiom Elthariona, który obdarzył swoją jedyną córkę szczególnym uczuciem, matka Ziemia okazała łaskę – nie zabiła Zellis, jednak nakazała oddać ją w ręce ludzi, gdyż, jak twierdziła,  nie była ona godna specjalnego traktowania. Od tamtej chwili kochający rodzice nie spuszczają oka z ukochanej córki oraz jej potomków – w dzień czuwa nad nimi matka, czyli Słońce, zaś w nocy ojciec, czyli Księżyc.

Profesor przerwał na moment, aby zaczerpnąć tchu. Przyznam szczerze, że opowieść mnie ujęła, z niecierpliwością czekałem więc, aż będzie ją kontynuował.

- Zentris i Zentharion również mieli żyć na Ziemi, jednak, jako ulubieńcy swej matki, otrzymali do wykonania zadanie wyższej wagi. Jako woda i powietrze musieli służyć ludziom, żeby ci nie pomarli. Z początku dumni z powierzonego im celu, po czasie poczuli się znieważeni i wykorzystani. Zamierzali zemścić się na swej matce; połączyli swe siły, tworząc Wilgotność, która okazała się być źródłem życia, czyli nieśmiertelności. Mówiono, że ma postać ogromnego drzewa, zwanego później Drzewem Życia, o wyjątkowo grubej, białej korze i delikatnych liściach.
- Wbrew opinii matki, kochali swoją przyrodnią siostrę, postanowili więc pokazać jej dokonane dzieło. Ulegając jej prośbie, zgodzili się również, aby wszyscy ludzie ujrzeli niezwykłe drzewo, które to miało uchronić ich od cierpienia i śmierci. Nie uszło to jednak uwadze matki – jej gniew, skierowany niegdyś na córkę Falthary, nie równał się temu, który odczuła w tym momencie. Zgodnie z treścią księgi, wzięła do rąk najostrzejszy miecz i wbiła go głęboko w korę; z drzewa zaczęły wyciekać strumienie gęstej żywicy, która miała być symbolem prawdziwego cierpienia i przelewu krwi, który wkrótce nastąpi wśród ludzi. Mówiono również, że to ona konkretnie jest źródłem nieśmiertelności, jednak żadna istota nigdy nie zostanie do niej dopuszczona. Z drzewa opadło również wiele listków, z których to wyrosły wokół najpiękniejsze kwiaty i krzewy, niespotykane na Ziemi. 
Zdesperowana dusza Gharis postanowiła osiąść na stałe wewnątrz Drzewa Życia, otoczonego rzeką żywicy, i dopuszczać do niego tylko nielicznych i zasłużonych; pozostali zaś mieli być wiecznie pokrzywdzeni, czyli przebywać po śmierci po zewnętrznej stronie rzeki i tylko widzieć owo najpiękniejsze miejsce, nie mogąc do niego wejść. Zaś Falthara i Eltharion, zatroskani losem ludzi, chcieli temu zapobiec, byli jednak zbyt daleko, zgodnie z nakazem Gharis.
- Wielu później próbowało szukać tego miejsca, jednak na próżno. Zentris i Zentharion, mimo poniesionej klęski, pokładali nadzieję w czymś, co mieli jeszcze w zanadrzu, o czym matka nie miała pojęcia. Byli w posiadaniu jednego listka, zerwanego wcześniej z drzewa. Nie mówiąc nic nikomu, znaleźli pewne miejsce na Ziemi i tam głęboko go zakopali. Nikt nie wie, gdzie mógłby on być, i czy w ogóle jest szansa, żeby kiedykolwiek go odnaleźć.

Profesor znów musiał przerwać, gdyż Fobby wyraźnie domagał się jedzenia. W chwili wytchnienia próbowałem ułożyć sobie to wszystko w głowie. Przynajmniej do tego momentu brzmiało to jak kolejny mit czy legenda. Nie było w tym nic, co mógłbym uznać za wiarygodne.
Przypomniałem sobie określenie „synu Elthariona”, którym nazwał mnie pan Falton. Że niby ja jestem synem Księżyca? I kogo, Słońca też? Nawet nie jestem blondynem!
Zresztą nad czym ja się zastanawiam, wszystko to jakieś bzdury.
Spojrzałem na Neris – nie wiem, co tak naprawdę wyrażała jej mina. Obojętność? Przygnębienie? Zamyślenie? Na pewno nie był to wyraz entuzjazmu, który miałby mnie jakkolwiek utwierdzić w przekonaniu, że ta historia jest prawdziwa. Jej wzrok tylko na ułamek sekundy zwrócił się ku mnie – wyraźnie unikała mojego widoku.
Siedzieliśmy w milczeniu, dopóki nie wrócił do nas pan Falton.
- I jak, chłopcze? Mam mówić  dalej, czy to wystarczy na dzisiaj?
- Nie mam nic przeciwko dalszej opowieści. – szczerze, mimo niedorzeczności tego wszystkiego, byłem niezmiernie ciekaw, co jeszcze usłyszę od profesora.

- Nawiązując jeszcze do Zentrisa i Zenthariona – stali się oni wśród ludzi, a w szczególności czarodziejów, symbolem oczyszczenia i dążenia do wolności. Tak naprawdę nikt nie pogrzebał nadziei na to, że trójka rodzeństwa odnajdzie z powrotem Drzewo Życia i odzyska utraconą nieśmiertelność. Jako, że bracia są tylko wodą i powietrzem, miała tego dokonać Zellis, która związała się z ludźmi, a jej potomkowie wciąż żyją. I tu dochodzimy do sedna sprawy…

Przełknąłem głośno ślinę; próbowałem udawać, że przyjmuję to wszystko z niewzruszonym spokojem. Profesor przewrócił kolejną już stronę w księdze i wskazał mi kolejny rozdział zatytułowany „Drzewa genealogiczne”.

-  Teraz się skup, żebyś za wszystkim nadążył, jak trzeba. Na początku masz to, o czym ci mówiłem – Gharis, Elthariona i Faltharę oraz ich dzieci – ludzi, Zentrisa i Zelthariona oraz Zellis. Jak widzisz, tylko ostatnia gałąź się rozwija, gdyż ludzie nie są tu istotni, a bracia nie mieli swoich potomków. Zellis związała się z człowiekiem, z czego narodziło się wiele kolejnych pokoleń ludzkich. Wyróżniało ich jednak coś i nie chodzi tu o kolor włosów, bo nikt po córce Falthary nie miał ich tak jasnych, również nie odziedziczono tak wyjątkowej urody. Inność polegała na czymś niewidocznym, co miało objawić się dopiero w dalekiej przyszłości. Mówiono, że narodzi się ktoś łudząco podobny do Zellis, kto będzie ostatnim z rodu; odnajdzie niezwykłe drzewo i przywróci wieczne życie.
- Spójrz na kolejne odgałęzienia – jest ich wiele, jednak zaznaczono linię, w której ma przechodzić ten główny gen. Jak zauważyłeś, zachodzi tutaj wiele nieścisłości; wynikają one, najprawdopodobniej, po prostu z braku wiedzy. Jednak chciałbym, żebyś popatrzył na imiona ostatnich osób w całej tej plątaninie gałęzi.
- Luna i Liranna – odczytałem na głos.
- Brzmi znajomo, prawda?

Oczywiście, że znajomo! Pytanie tylko, skąd moja prababcia znalazła się w jakiejś księdze czarodziejów?!
Liranna – coś mi to mówi…

- Znałem kiedyś dziewczynkę o tym imieniu. – przypomniałem sobie.
- Doprawdy? Neris, załóż te swoje okulary…

Dziewczyna zrobiła trochę nadąsaną minę, jednak zrobiła to, o co poprosił ją ojciec. Spojrzałem jej prosto w oczy – zielone, żabie, ładne oczy za szybkami okularów…

- Wciąż nie wierzę, że mnie jeszcze nie poznałeś.

Przez chwilę przyglądałem się jej i zacząłem układać sobie wszystko w głowie. Zanim jednak oprzytomniałem z wrażenia, a moje myśli nie przeniosły się jeszcze do dalekiej przeszłości, zdobyłem się tylko na  krótką odpowiedź:

- Ja również w to nie wierzę.

·          

- Neris Liranna Falton. Takie jest twoje pełne imię? – pytam po otrząśnięciu się.
- Można tak powiedzieć. Matka nazwała mnie Neris, jednak tatuś chciał, żebym wśród ludzi była nazywana inaczej – wymyślił więc Lirannę.
- Naprawdę nie mogę uwierzyć, że cię nie skojarzyłem. – było mi coraz bardziej głupio z tego powodu.
- Dobra, dobra, już się tak nie rozczulaj. Nie oczekiwałam tego od ciebie. – odparła chłodno.

Źle się czułem z tym, że na każdym kroku się jej naprzykrzałem. Sam fakt, że w ogóle musiała się ze mną ponownie spotkać, zdawał się być dla niej ciężarem. Za czasów szkolnych wprawdzie nieszczególnie zależało mi na utrzymywaniu z nią jakichkolwiek relacji, jednak teraz wiele się zmieniło. Przede wszystkim wygląd…
- Tatusiu, możesz kontynuować. – powiedziała tym samym, chłodnym tonem. Aż ciarki przeszły po plecach.

Jednak zanim profesor kontynuował, zasięgnął do szuflady w szafce stojącej obok i wyjął z niej trzy długie, grube, drewniane fajki.
- Tato, wiesz, że ja nie palę. – w jej głosie słychać było jeszcze większe zniechęcenie.
- Ty nie palisz? Pierwsze słyszę! Czyli, że saszetki z zielem same znikają? – dobry humor chyba nigdy go nie opuszczał.
- Proszę cię, nie rozmawiajmy o tym teraz. – jej nastrój również się nie zmieniał.
- Dobrze, dobrze. Gaspar, ty mi chyba nie odmówisz, prawda?
Nie wiedziałem co mu odpowiedzieć.
- Jeśli wolno mi zapytać – co to za ziele?
- Spokojnie, chłopcze, nie ma się co obawiać. Nie uzależnia i nie szkodzi. A smakuje wyśmienicie!
- Cóż… Z chęcią spróbuję. – odparłem niepewnie.

Sam sposób przyrządzenia nie wzbudzał zaskoczenia. Profesor wziął do ręki jeden długi listek, następnie skruszył go w dłoni, a uzyskany proszek wsypał do fajki. Gdy to samo uczynił z drugą, wyszedł z zaplecza i za moment wrócił z odpaloną zapałką. Po chwili w całym pomieszczeniu unosił się przyjemny dym, o zapachu łudząco przypominającym miętę.

- Muszę ci się pochwalić, jestem znany z wyrobu najlepszych fajek. – uśmiech wciąż nie schodził z jego ust. Odwzajemniłem go.
- Jak sam widziałeś, nastąpiła pewna prawidłowość. Liranna to prababcia Neris. Można by wysnuć wniosek, że obie kobiety były ze sobą blisko spokrewnione, choć w tych gałęziach trudno się zorientować. Jednak, mimo wszystko, ich imiona występują na jednym drzewie.

Neris moją krewną? Jakoś nie odpowiadało to mojemu obrazowi rzeczywistości. Wprawdzie byłoby to dość dalekie pokrewieństwo…

- Zgodnie z teorią, którą wysnuli czarodzieje, gen przechodzi tylko w linii żeńskiej; ostatnią zaś osobą z rodu ma być chłopiec.
- Co pan chce przez to powiedzieć? – nabierałem niepewności.
- Cóż, wszelkie podejrzenia padają na ciebie.

Nie wiem, czy to przez tą fajkę, czy kolorową herbatkę, ale zaczynałem wierzyć w te wszystkie brednie.
Uspokoiły mnie jednak słowa profesora:

- Wszystko by się zgadzało, gdyby nie jedna, chyba najbardziej istotna, nieścisłość…
- W czym rzecz?
- Ty nie jesteś blondynem.

Szczerze zachciało mi się śmiać. Zgodnie z tym wszystkim, nie mogłem zostać „panem życia i śmierci”, bo miałem ciemne włosy. „Co za pech”, ironizowałem w myślach.

- Mimo to czarodzieje jednak uparli się, żebym koniecznie cię odnalazł, a że jesteś znajomym Neris, nie było z tym najmniejszego problemu.
- Na czym to moje zadanie miałoby polegać? – zapytałem, już całkiem poważnie.
- Ujmując krótko – chcemy, żebyś odnalazł Drzewo Życia.

No jasne, wybiorę się w daleką, urzekającą podróż, a drzewo samo wyjdzie mi na spotkanie, chociaż nie jestem blondynem. Co oni mi wrzucili do tej fajki?!

- Spokojnie, to jest tylko cel, do którego powinieneś dotrzeć. Bardziej jednak zależy nam na informacjach, które będziesz w stanie dla nas zdobyć.

Uff, już mi lepiej. Nie jestem jednak taki cudowny, jak mi się wydawało…

- Jak i gdzie mam je zdobyć?
- Powoli, nie ma się co spieszyć. Widzę jednak, że jesteś w pełni gotowości. – w tej chwili ten uśmiech tylko bardziej mnie zirytował. Chyba zacząłem rozumieć nastrój Neris.
- Problem polega na tym, że wskażę wam tylko jedno miejsce, które musicie odwiedzić, gdyż tylko o nim posiadam wiedzę. Świat jest na tyle rozległy, że skrywa większość swoich tajemnic, nawet przed  czarodziejami. Tam dowiecie się, co robić dalej.
- A więc gdzie mamy się udać? – ucieszyłem się na myśl, że nie będę sam.
- Do lasu elfów. Tylko one, jako istoty inne niż ludzie, dały nam się poznać.
Niedowierzałem.
- Chce pan mi wmówić, że elfy istnieją?! I jeszcze coś poza nimi?!
- To tylko kwestia wiary… - uśmiechnął się zagadkowo.
Nie odpowiedziałem.

- No, a teraz wracaj do domu. Chyba nie chcesz, żeby matka znów miała przez ciebie kłopoty! – poklepał mnie po plecach.
- I tak już pewnie ma… - odburknąłem.
- No, głowa do góry, ważne zadanie przed tobą! O szczegółach dowiesz się później od Neris. Przyjdź tutaj jutro o tej samej porze. I pamiętaj – ani słowa nikomu. Bo wezmą cię za wariata. – humor wciąż mu dopisywał.
- Jeszcze jedno – nie bierz nic ze sobą. Zapewniam cię, przed wyjazdem i tak wszystko by ci odebrano.
- A czym będziemy podróżować?
- O tym przekonasz się jutro. – puścił do mnie oko.

- No, miało nie być owijania w bawełnę. Do zobaczenia, chłopcze!

·          

Po powrocie do domu miała miejsce przytoczona przeze mnie wcześniej rozmowa z matką. Więcej się do siebie nie odezwaliśmy.
Ciekawe ilu z tych rzeczy, o których się dowiedziałem, jest świadoma. Wprawdzie profesor, jak sam powiedział, bardziej znał ojca, co nie zmienia faktu, że pamiętał też jego żonę.

Pan Falton twierdził, że ten wyjątkowy gen przechodzi w linii żeńskiej. Wychodziłoby więc na to, że jego nosicielką była córka Luny, czyli babcia Roxanne, która to zmarła niestety kilka lat temu. Ta zaś z kolei miała trzech synów, z czego jeden z nich to mój ojciec, Xawier. Gdzie więc zapodział się gen? Zaniknął? Może to tata miał być tym ostatnim z rodu? Chyba jednak nie, skoro ja i Idris przyszliśmy na świat…
Jest jeszcze moja siostra! Prawie zupełnie zapomniałem o jej istnieniu, od czasu, kiedy zaczęła chodzić do liceum w innym mieście. Przecież ona jest blondynką!
Czy Neris i profesor wzięli to pod uwagę? Nie wiem i chyba wolałbym nie mieszać Idris w to wszystko.

Na mnie już za późno…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz