Gdy obejrzałem się za
siebie, żeby jeszcze raz pożegnać Dinna, dostrzegłem wprawdzie drzewa, jednak
nie był to już Las elfów, a najzwyklejszy las w świecie ludzi. Nie miałem
pewności, czy jeszcze kiedykolwiek wrócę do tamtej krainy.
Szedłem wąską ścieżką wytyczoną
między drzewami; gdzieś w górze słychać było ptasi śpiew. Fobby spacerował tuż
przy mojej nodze, co chwilę zerkając na mnie wzrokiem sugerującym radość. Ot,
taki jego specyficzny uśmiech, bez ust.
Zgodnie z tym, co mówił mi
Dinn, dotarliśmy do rozległego placu, na którym stał skromny, stary, drewniany
budynek z napisem „Gospoda”; nic
więcej, żadnej oryginalnej nazwy, czy nazwiska w tytule. Pozostałą część placu
zajmowało kilka wozów zaprzężonych w konie, które to właśnie przerwały jedzenie
trawy i podniosły głowy w naszym
kierunku. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę – w przeciwieństwie do
pozostałych, brązowo – czekoladowych, na całym ciele miał kruczoczarną sierść,
z wyjątkiem całkowicie białej łatki wokół prawego oka. Był przepiękny!
Udałem się w stronę
wejścia. Minąłem właśnie grupę nieogolonych panów w średnim wieku, którzy
najwyraźniej wyszli zapalić papierosa. Przyglądali mi się niedyskretnie, jak
gdyby pierwszy raz w życiu widzieli nastolatka.
Powitał mnie gwar rozmów
zagłuszany częściowo przez kapelę grającą coś, co w założeniu miało przypominać
bluesa, jednak daleko jej było do profesjonalizmu. Przechodząc koło
poszczególnych stolików, klienci, z reguły nieróżniący się zbytnio od tych
sprzed drzwi, przerywali dyskusje i spoglądali na mnie z ukosa. Krótko mówiąc –
nastolatek kompletnie nie pasował do tego miejsca. Dlatego też nikt nie
spodziewałby się wizyty kogoś takiego, jak ja.
Podszedłem do lady, zza
której gruby barman serwował kolejno mężczyznom kufle z piwem. Spojrzał na mnie
podejrzliwym wzrokiem.
- Co podać? – zapytał
znużonym głosem.
- Chciałbym rozmawiać z
gospodarzem, Staszkiem Marchewką.
- Jest bardzo zajęty, nie
ma czasu na rozmowy. – odparł oschle.
- Ale to bardzo ważna
sprawa. Mam na imię Gaspar, przysłał mnie tu Dinnarth z Lasu elfów.
Szybko zorientowałem się,
jaką totalną głupotę popełniłem. Któryś z klientów stojących przy ladzie wypluł
cały łyk piwa, gdy usłyszał, co powiedziałem. Barman szarpnął mnie gwałtownie i
pociągnął na bok.
- Zwariowałeś?! Szkoda, że
głośniej tego nie powiedziałeś! – ironizował. Był naprawdę wściekły. Kilku
ludzi zaczęło nam się dziwnie przyglądać.
- I co tu robi ten
futrzak?! Nie wolno wpuszczać tu zwierząt! Wyprowadź go na pole!
Popchnął mnie w kierunku
drzwi. Na pytający wzrok ludzi odpowiedział z kpiną: „Wariat”, i machnął ręką .
Wyszedłem na zewnątrz i
nakazałem Fobby’emu czekać w jednym
miejscu. Nie umknąłem uwadze pijaczków.
- Hej, młody, masz ognia?
– zapytał jeden z nich, pokazując nieodpalonego papierosa.
- Wybaczcie, ale nie mam.
– odparłem krótko. Chyba zabrzmiało to zbyt kulturalnie, sądząc po głupkowatych
uśmieszkach mężczyzn.
Później dopiero
zorientowałem się, że niezbyt bezpiecznie było zostawiać tam stworka samego z
tymi typami…
Podszedłem z powrotem do
lady. Tym razem wszyscy spoglądali na mnie z kpiącym wyrazem twarzy. Barman
idealnie wybrnął z sytuacji, zacierając wszelkie podejrzenia.
- Co ty tu jeszcze
robisz?! Odstraszasz mi klientów! – wydarł się na mnie, po czym pociągnął za
rękaw za zaplecze, wołając jeszcze: „Żebyś mi nie próbował wchodzić głównym
wejściem!”
Gdy już byliśmy poza
zasięgiem wzroku, szybko wytłumaczył mi, co i jak:
- Wejdziesz teraz tymi
schodami na samą górę. Jak dojdziesz do drzwi, zapukasz siedem razy; w
odstępach co dwa, a na końcu jeden. – wskazał spiralne, drewniane stopnie
prowadzące na piętro.
- Później zaś wyjdziesz
tylnymi drzwiami. Absolutnie nie wchodź więcej do baru. – nakazał.
- Nie wiem, jak panu
dziękować. – znów próbowałem być grzeczny, jednak barman szybko wyszedł, nawet
nie oglądając się za siebie.
Chyba powinienem być
bardziej stanowczy.
Idąc krętymi schodami pod
górę, potwornie zakręciło mi się w głowie; toteż na szczycie musiałem
przystanąć na chwilę. Za moment podszedłem do jedynych drzwi, stojących zaraz
naprzeciwko. Odgłos grającej w barze kapeli był już, całe szczęście, prawie w
ogóle niesłyszalny. Dlatego do moich uszu dobiegły teraz delikatne dźwięki
strun gitarowych, dochodzące z pomieszczenia. Zmotywowany tym faktem, zapukałem
pewnie, zgodnie z instrukcją.
Muzyka ucichła. Usłyszałem
jak ktoś podnosi się z miejsca i przekręca klucz w drzwiach, po czym wraca i
znów zaczyna grać. Zawahałem się przez chwilę, jednak pomyślałem, że powinienem
po prostu otworzyć i wejść do środka.
Moim oczom ukazał się
wysoki, nienaturalnie chudy, brodaty mężczyzna w średnim wieku; długie, ciemne
włosy sięgały mu do ramion, zaś oczy zdawały się wyrażać głębokie zmęczenie. Nigdy
nie domyśliłbym się, że ów Staszek Marchewka to gospodarz tej knajpy.
Siedział sobie, jak gdyby
nigdy nic, i brzdąkał struny gitary.
Dopiero wówczas, kiedy jego
utwór dobiegł końca, odłożył instrument na bok , zdjął z głowy kapelusz i
spojrzał na mnie sympatycznie.
- Dobrze cię widzieć,
Gaspar. Był tu profesor Falton, wszystko już wiem. – uśmiechnął się.
- Widział się pan z
profesorem??? Wszystko w porządku? – przejąłem się.
- Niezupełnie. Inni
czarodzieje dowiedzieli się o tobie i chcą cię
jak najszybciej odnaleźć , jednak Buko trochę ich zwiódł i naprowadził
cię do wejścia do Lasu elfów, co, jak się przekonałeś, było ogromnie ryzykowne.
Całe szczęście, że natrafiłeś na Dinnartha. Zapalisz? – zapytał i wyjął z
cygarnicy dwa papierosy. Skorzystałem z propozycji.
- Co zrobią ze mną
czarodzieje, kiedy już mnie znajdą? – zapytałem.
- Znając ich, będą chcieli
przeprowadzić masę badań na tobie. Jednak nikt nie ma pewności co do twojego
bezpieczeństwa pod ich nadzorem.
- Rozumiem, że mam za
wszelką cenę nie dać się im złapać? – chciałem się upewnić.
- Najlepiej mieć z nimi
jak najmniej do czynienia. Ne bez powodu wszyscy uznają ich za wariatów. –
podsumował i wypuścił z papierosa wirujący dym – swoją drogą, ciekawy efekt.
Zastanowiłem się przez
dłuższą chwilę.
- Z tego, co mi wiadomo,
to profesor Falton również jest czarodziejem. Dlaczego więc mi pomaga?
Wypuścił kolejny „piruet”
z dymu.
- Od każdej reguły znajdą
się wyjątki. Co nie zmienia faktu, że wszyscy oni są w ten sam sposób dziwni. –
uśmiechnął się szeroko.
- Gdzie on teraz jest? –
zmartwiłem się.
- Spokojnie, jemu krzywda
się nie stanie. Przynajmniej dopóki czarodzieje nie dowiedzą się, że ci pomaga.
- A jego córka? Jest
bezpieczna? – przypomniałem sobie o Neris.
- Niedługo się z nią
zobaczysz, cierpliwości. – puścił do mnie oko.
- Więc dokąd mam teraz
iść? Na pewno obojgu nic nie zagraża? – coraz bardziej się stresowałem. Nawet
nie zauważyłem, że zdążyłem wypalić całego papierosa.
- Przede wszystkim musisz
się stąd wydostać. A konkretnie, znaleźć kolejny punkt magiczny.
Udasz się do podziemia.
Nie odpowiadałem, w
oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia. Nie ukrywam, jego słowa wzbudziły we mnie
odrobinę niepokoju.
- Umiesz grać? – wskazał
swój instrument stojący obok.
- Co nieco, nie należy się
zbyt wiele po tym spodziewać… - wydukałem, zdziwiony nagłą zmianą tematu.
- Powinno wystarczyć.
Weźmiesz ze sobą moją gitarę; zapewniam cię, może się przydać. – znów się
uśmiechnął.
- Nie ma czasu na
wyjaśnienia; myślę, że będziesz wiedział, co należy zrobić. – dodał, zanim
zdążyłem o cokolwiek zapytać.
- No, już pora na ciebie!
Nie powinieneś zbyt długo przebywać w jednym miejscu.
Wetknął mi do rąk schowany
w futerale instrument i, dosłownie, wypchnął za drzwi.
- Powodzenia, młody!
Szukaj wskazówek i nie zwlekaj. Do zobaczenia!
Zdawało mi się, że jest
odrobinę podenerwowany. Chwilę później zorientowałem się, dlaczego.
Z dołu gospody usłyszałem
wzburzone głosy:
- Skoro wszyscy twierdzą,
że tutaj był, to znaczy, że był!
- No, barmanku, gdzie go
posłałeś?! A może chowasz go na zapleczu?!
- Gdzie gospodarz?! Jego
też diabli wzięli?!
- Panowie, proszę zachować
spokój… - teraz poznałem lękliwy głos
barmana.
Czarodzieje. Dotarli aż
tutaj.
Zbiegłem po schodach, a
następnie udałem się w stronę tylnego wyjścia. Musiałem obejść gospodę dookoła,
gdyż jedyna ścieżka odbiegała od przodu.
Przestraszyłem się jednak,
kiedy przed frontowym wejściem nie dostrzegłem Stworka. Nie było tam również
grupy mężczyzn. Za to z lokalu dobiegały odgłosy bójki, w którą zaangażowali
się chyba wszyscy klienci, wraz z muzykantami, sądząc po dźwiękach niszczonych
instrumentów. Miałem idealną okazję, żeby uciec, ale nie mogłem zostawić
Fobby’ego. Ba, Marchewka również był w niebezpieczeństwie, jednak zbyt dużo bym
ryzykował, wracając po niego.
W tym momencie usłyszałem
w głowie znajomy głos:
- Czarny koń… czarny koń…
Odwróciłem się w stronę
wozów zaprzężonych w rumaki. Przy Kruczoczarnym dostrzegłem Stworka, który
bezskutecznie próbował uwolnić go z uprzęży – nie miał przecież rąk. Podbiegłem
w jego stronę, zarzuciłem futerał na dwa ramiona. Nie zastanawiając się,
odwiązałem zwierzę, wziąłem Fobby’ego na ręce i wsiadłem na rumaka, który następnie
galopem udał się w stronę ścieżki.
Czułem tym większą ulgę,
im dalej znajdowaliśmy się od gospody...
·
Droga przez las ciągła się
bez końca. Bałem się robić postój, w obawie, że znajdą mnie czarodzieje.
Musiałem jednak zaryzykować, gdy Kruczoczarny był na granicy sił.
Zatrzymaliśmy się nad
stawem, aby zgasić pragnienie. Podczas, gdy koń pasł się obok, postanowiłem
przyjrzeć się uważniej podarunkowi od Marchewki.
Wyglądała, jak nowa.
Przejechałem palcem po strunach, podstroiłem dwie z nich.
Przypomniałem sobie nagle,
że zabrałem ze sobą kostkę, którą niegdyś podarował mi ojciec. Wyjąłem ją z
kieszeni i zacząłem grać przypadkową melodię.
Moje myśli skupiły się
tylko na tym; muzyka była czymś, co pozwalało mi zapomnieć o całym świecie.
Dźwięki rozchodziły się w głąb lasu…
Dopiero po dłuższej chwili
zorientowałem się, że słyszę czyiś śpiew:
Na moją świętą głowę,
Podleciał w moją stronę
Ptak,
Który swym śpiewnym głosem
Rozbudził cały świat.
Błąka się, szuka gdzieś w oddali
Czeka, aż dasz mu znak.
Podleciał w moją stronę
Ptak,
Który swym śpiewnym głosem
Rozbudził cały świat.
Błąka się, szuka gdzieś w oddali
Czeka, aż dasz mu znak.
Przerwałem na chwilę grę; jednak w tym samym momencie ucichnął również tajemniczy
głos. Jak można się było spodziewać, gdy ponownie zacząłem, usłyszałem dalszą
część piosenki – słowa, jak gdyby dopasowane do mojej melodii:
Przynosi z bukietów
róże
Wieje chłodny wiatr,
Martwa cisza chłonie
Ów różany sad.
Wieje chłodny wiatr,
Martwa cisza chłonie
Ów różany sad.
Z przyjemnością wsłuchiwałem się w ten piękny, dziewczęcy głos.
Niesiony nadzieją, że jego właścicielka się ukaże, grałem dalej.
Leci, pośród drzewa
Spada róży kwiat.
Nie zdążę go uchwycić
Czuję w sercu brak.
Spada róży kwiat.
Nie zdążę go uchwycić
Czuję w sercu brak.
Nie myliłem się. Moim
oczom ukazała się kilkuletnia dziewczynka z koszykiem w ręku. W długie, ciemne
włosy wpięty miała listek z różą.
Jednak, ku mojemu
zaskoczeniu, gdy mnie dostrzegła, zaczęła uciekać w głąb lasu.
- Zaczekaj, nie bój się! –
wołałem na próżno.
Wsiadłem szybko na konia i
udałem się jej śladem. Powinienem szybko ją dogonić, tymczasem zniknęła bez
śladu.
Dostrzegłem za to ślady
małych stóp na ścieżce.
Zanim jednak podjąłem
marsz, usłyszałem za sobą Fobby’ego, który próbował mnie dogonić, wlokąc za
sobą gitarę. Musiałem wrócić się po futerał i mu pomóc. Miałem nadzieję, że w
tym czasie dziewczynka nie ucieknie zbyt daleko.
Ślady naprowadziły nas do
drzewa o białej korze, jedynej chyba brzozy w tym lesie. A konkretnie, do
wydrążonej w jej pniu dziupli. Pozostawiłem Kruczoczarnego i gitarę; wraz z
Fobbym wszedłem do środka.
Naszym oczom ukazały się
schody – kręte schody zdające się nie mieć końca.
Byliśmy coraz wyżej nad
ziemią; nie wydawało mi się wcześniej, żeby drzewo było aż tak wysokie. Po
dłuższym czasie dostrzegłem rozwidlenie, a nad nim chmury…
Dopiero, gdy dotarłem na
sam szczyt, zorientowałem się, że odnalazłem drugi punkt magiczny. Jednak nie
ten, który wskazał mi Marchewka…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz