wtorek, 26 sierpnia 2014

Gaspar; "Rozdział 4 - Kruczoczarny"

Gdy obejrzałem się za siebie, żeby jeszcze raz pożegnać Dinna, dostrzegłem wprawdzie drzewa, jednak nie był to już Las elfów, a najzwyklejszy las w świecie ludzi. Nie miałem pewności, czy jeszcze kiedykolwiek wrócę do tamtej krainy.
Szedłem wąską ścieżką wytyczoną między drzewami; gdzieś w górze słychać było ptasi śpiew. Fobby spacerował tuż przy mojej nodze, co chwilę zerkając na mnie wzrokiem sugerującym radość. Ot, taki jego specyficzny uśmiech, bez ust.
Zgodnie z tym, co mówił mi Dinn, dotarliśmy do rozległego placu, na którym stał skromny, stary, drewniany budynek z napisem „Gospoda”;   nic więcej, żadnej oryginalnej nazwy, czy nazwiska w tytule. Pozostałą część placu zajmowało kilka wozów zaprzężonych w konie, które to właśnie przerwały jedzenie trawy i  podniosły głowy w naszym kierunku. Jeden z nich zwrócił moją szczególną uwagę – w przeciwieństwie do pozostałych, brązowo – czekoladowych, na całym ciele miał kruczoczarną sierść, z wyjątkiem całkowicie białej łatki wokół prawego oka. Był przepiękny!

Udałem się w stronę wejścia. Minąłem właśnie grupę nieogolonych panów w średnim wieku, którzy najwyraźniej wyszli zapalić papierosa. Przyglądali mi się niedyskretnie, jak gdyby pierwszy raz w życiu widzieli nastolatka.
Powitał mnie gwar rozmów zagłuszany częściowo przez kapelę grającą coś, co w założeniu miało przypominać bluesa, jednak daleko jej było do profesjonalizmu. Przechodząc koło poszczególnych stolików, klienci, z reguły nieróżniący się zbytnio od tych sprzed drzwi, przerywali dyskusje i spoglądali na mnie z ukosa. Krótko mówiąc – nastolatek kompletnie nie pasował do tego miejsca. Dlatego też nikt nie spodziewałby się wizyty kogoś takiego, jak ja.

Podszedłem do lady, zza której gruby barman serwował kolejno mężczyznom kufle z piwem. Spojrzał na mnie podejrzliwym wzrokiem.
- Co podać? – zapytał znużonym głosem.
- Chciałbym rozmawiać z gospodarzem, Staszkiem Marchewką.
- Jest bardzo zajęty, nie ma czasu na rozmowy. – odparł oschle.
- Ale to bardzo ważna sprawa. Mam na imię Gaspar, przysłał mnie tu Dinnarth z Lasu elfów.

Szybko zorientowałem się, jaką totalną głupotę popełniłem. Któryś z klientów stojących przy ladzie wypluł cały łyk piwa, gdy usłyszał, co powiedziałem. Barman szarpnął mnie gwałtownie i pociągnął na bok.
- Zwariowałeś?! Szkoda, że głośniej tego nie powiedziałeś! – ironizował. Był naprawdę wściekły. Kilku ludzi zaczęło nam się dziwnie przyglądać.
- I co tu robi ten futrzak?! Nie wolno wpuszczać tu zwierząt! Wyprowadź go na pole!
Popchnął mnie w kierunku drzwi. Na pytający wzrok ludzi odpowiedział z kpiną: „Wariat”, i machnął ręką .
Wyszedłem na zewnątrz i nakazałem Fobby’emu  czekać w jednym miejscu. Nie umknąłem uwadze pijaczków.
- Hej, młody, masz ognia? – zapytał jeden z nich, pokazując nieodpalonego papierosa.
- Wybaczcie, ale nie mam. – odparłem krótko. Chyba zabrzmiało to zbyt kulturalnie, sądząc po głupkowatych uśmieszkach mężczyzn.
Później dopiero zorientowałem się, że niezbyt bezpiecznie było zostawiać tam stworka samego z tymi typami…

Podszedłem z powrotem do lady. Tym razem wszyscy spoglądali na mnie z kpiącym wyrazem twarzy. Barman idealnie wybrnął z sytuacji, zacierając wszelkie podejrzenia.
- Co ty tu jeszcze robisz?! Odstraszasz mi klientów! – wydarł się na mnie, po czym pociągnął za rękaw za zaplecze, wołając jeszcze: „Żebyś mi nie próbował wchodzić głównym wejściem!”

Gdy już byliśmy poza zasięgiem wzroku, szybko wytłumaczył mi, co i jak:
- Wejdziesz teraz tymi schodami na samą górę. Jak dojdziesz do drzwi, zapukasz siedem razy; w odstępach co dwa, a na końcu jeden. – wskazał spiralne, drewniane stopnie prowadzące na piętro.
- Później zaś wyjdziesz tylnymi drzwiami. Absolutnie nie wchodź więcej do baru. – nakazał.
- Nie wiem, jak panu dziękować. – znów próbowałem być grzeczny, jednak barman szybko wyszedł, nawet nie oglądając się za siebie.
Chyba powinienem być bardziej stanowczy.

Idąc krętymi schodami pod górę, potwornie zakręciło mi się w głowie; toteż na szczycie musiałem przystanąć na chwilę. Za moment podszedłem do jedynych drzwi, stojących zaraz naprzeciwko. Odgłos grającej w barze kapeli był już, całe szczęście, prawie w ogóle niesłyszalny. Dlatego do moich uszu dobiegły teraz delikatne dźwięki strun gitarowych, dochodzące z pomieszczenia. Zmotywowany tym faktem, zapukałem pewnie, zgodnie z instrukcją.

Muzyka ucichła. Usłyszałem jak ktoś podnosi się z miejsca i przekręca klucz w drzwiach, po czym wraca i znów zaczyna grać. Zawahałem się przez chwilę, jednak pomyślałem, że powinienem po prostu otworzyć i wejść do środka.
Moim oczom ukazał się wysoki, nienaturalnie chudy, brodaty mężczyzna w średnim wieku; długie, ciemne włosy sięgały mu do ramion, zaś oczy zdawały się wyrażać głębokie zmęczenie. Nigdy nie domyśliłbym się, że ów Staszek Marchewka to gospodarz tej knajpy.
Siedział sobie, jak gdyby nigdy nic, i brzdąkał struny gitary.

Dopiero wówczas, kiedy jego utwór dobiegł końca, odłożył instrument na bok , zdjął z głowy kapelusz i spojrzał na mnie sympatycznie.
- Dobrze cię widzieć, Gaspar. Był tu profesor Falton, wszystko już wiem. – uśmiechnął się.
- Widział się pan z profesorem??? Wszystko w porządku? – przejąłem się.
- Niezupełnie. Inni czarodzieje dowiedzieli się o tobie i chcą cię  jak najszybciej odnaleźć , jednak Buko trochę ich zwiódł i naprowadził cię do wejścia do Lasu elfów, co, jak się przekonałeś, było ogromnie ryzykowne. Całe szczęście, że natrafiłeś na Dinnartha. Zapalisz? – zapytał i wyjął z cygarnicy dwa papierosy. Skorzystałem z propozycji.
- Co zrobią ze mną czarodzieje, kiedy już mnie znajdą? – zapytałem.
- Znając ich, będą chcieli przeprowadzić masę badań na tobie. Jednak nikt nie ma pewności co do twojego bezpieczeństwa pod ich nadzorem.
- Rozumiem, że mam za wszelką cenę nie dać się im złapać? – chciałem się upewnić.
- Najlepiej mieć z nimi jak najmniej do czynienia. Ne bez powodu wszyscy uznają ich za wariatów. – podsumował i wypuścił z papierosa wirujący dym – swoją drogą, ciekawy efekt.

Zastanowiłem się przez dłuższą chwilę.
- Z tego, co mi wiadomo, to profesor Falton również jest czarodziejem. Dlaczego więc mi pomaga?
Wypuścił kolejny „piruet” z dymu.
- Od każdej reguły znajdą się wyjątki. Co nie zmienia faktu, że wszyscy oni są w ten sam sposób dziwni. – uśmiechnął się szeroko.
- Gdzie on teraz jest? – zmartwiłem się.
- Spokojnie, jemu krzywda się nie stanie. Przynajmniej dopóki czarodzieje nie dowiedzą się, że ci pomaga.
- A jego córka? Jest bezpieczna? – przypomniałem sobie o Neris.
- Niedługo się z nią zobaczysz, cierpliwości. – puścił do mnie oko.
- Więc dokąd mam teraz iść? Na pewno obojgu nic nie zagraża? – coraz bardziej się stresowałem. Nawet nie zauważyłem, że zdążyłem wypalić całego papierosa.
- Przede wszystkim musisz się stąd wydostać. A konkretnie, znaleźć kolejny punkt magiczny.
Udasz się do podziemia.

Nie odpowiadałem, w oczekiwaniu na dalsze wyjaśnienia. Nie ukrywam, jego słowa wzbudziły we mnie odrobinę niepokoju.

- Umiesz grać? – wskazał swój instrument stojący obok.
- Co nieco, nie należy się zbyt wiele po tym spodziewać… - wydukałem, zdziwiony nagłą zmianą tematu.
- Powinno wystarczyć. Weźmiesz ze sobą moją gitarę; zapewniam cię, może się przydać. – znów się uśmiechnął.
- Nie ma czasu na wyjaśnienia; myślę, że będziesz wiedział, co należy zrobić. – dodał, zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać.
- No, już pora na ciebie! Nie powinieneś zbyt długo przebywać w jednym miejscu.

Wetknął mi do rąk schowany w futerale instrument i, dosłownie, wypchnął za drzwi.
- Powodzenia, młody! Szukaj wskazówek i nie zwlekaj. Do zobaczenia!
Zdawało mi się, że jest odrobinę podenerwowany. Chwilę później zorientowałem się, dlaczego.

Z dołu gospody usłyszałem wzburzone głosy:
- Skoro wszyscy twierdzą, że tutaj był, to znaczy, że był!
- No, barmanku, gdzie go posłałeś?! A może chowasz go na zapleczu?!
- Gdzie gospodarz?! Jego też diabli wzięli?!
- Panowie, proszę zachować spokój…  - teraz poznałem lękliwy głos barmana.

Czarodzieje. Dotarli aż tutaj.
Zbiegłem po schodach, a następnie udałem się w stronę tylnego wyjścia. Musiałem obejść gospodę dookoła, gdyż jedyna ścieżka odbiegała od przodu.
Przestraszyłem się jednak, kiedy przed frontowym wejściem nie dostrzegłem Stworka. Nie było tam również grupy mężczyzn. Za to z lokalu dobiegały odgłosy bójki, w którą zaangażowali się chyba wszyscy klienci, wraz z muzykantami, sądząc po dźwiękach niszczonych instrumentów. Miałem idealną okazję, żeby uciec, ale nie mogłem zostawić Fobby’ego. Ba, Marchewka również był w niebezpieczeństwie, jednak zbyt dużo bym ryzykował, wracając po niego.
W tym momencie usłyszałem w głowie znajomy głos:
- Czarny koń… czarny koń…
Odwróciłem się w stronę wozów zaprzężonych w rumaki. Przy Kruczoczarnym dostrzegłem Stworka, który bezskutecznie próbował uwolnić go z uprzęży – nie miał przecież rąk. Podbiegłem w jego stronę, zarzuciłem futerał na dwa ramiona. Nie zastanawiając się, odwiązałem zwierzę, wziąłem Fobby’ego na ręce i wsiadłem na rumaka, który następnie galopem udał się w stronę ścieżki.

Czułem tym większą ulgę, im dalej znajdowaliśmy się od gospody...

·          

Droga przez las ciągła się bez końca. Bałem się robić postój, w obawie, że znajdą mnie czarodzieje. Musiałem jednak zaryzykować, gdy Kruczoczarny był na granicy sił.

Zatrzymaliśmy się nad stawem, aby zgasić pragnienie. Podczas, gdy koń pasł się obok, postanowiłem przyjrzeć się uważniej podarunkowi od Marchewki.
Wyglądała, jak nowa. Przejechałem palcem po strunach, podstroiłem dwie z nich.

Przypomniałem sobie nagle, że zabrałem ze sobą kostkę, którą niegdyś podarował mi ojciec. Wyjąłem ją z kieszeni i zacząłem grać przypadkową melodię.

Moje myśli skupiły się tylko na tym; muzyka była czymś, co pozwalało mi zapomnieć o całym świecie. Dźwięki rozchodziły się w głąb lasu…
Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że słyszę czyiś śpiew:

Na moją świętą głowę,
Podleciał w moją stronę
Ptak,
Który swym śpiewnym głosem
Rozbudził cały świat.
Błąka się, szuka gdzieś w oddali
Czeka, aż dasz mu znak.

Przerwałem na chwilę grę; jednak  w tym samym momencie ucichnął również tajemniczy głos. Jak można się było spodziewać, gdy ponownie zacząłem, usłyszałem dalszą część piosenki – słowa, jak gdyby dopasowane do mojej melodii:

Przynosi z bukietów róże
Wieje chłodny wiatr,
Martwa cisza chłonie
Ów różany sad.

Z przyjemnością wsłuchiwałem się w ten piękny, dziewczęcy głos. Niesiony nadzieją, że jego właścicielka się ukaże, grałem dalej.

Leci, pośród drzewa
Spada róży kwiat.
Nie zdążę go uchwycić
Czuję w sercu brak.

Nie myliłem się. Moim oczom ukazała się kilkuletnia dziewczynka z koszykiem w ręku. W długie, ciemne włosy wpięty miała listek z różą.

Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, gdy mnie dostrzegła, zaczęła uciekać w głąb lasu.
- Zaczekaj, nie bój się! – wołałem na próżno.
Wsiadłem szybko na konia i udałem się jej śladem. Powinienem szybko ją dogonić, tymczasem zniknęła bez śladu.
Dostrzegłem za to ślady małych stóp na ścieżce.

Zanim jednak podjąłem marsz, usłyszałem za sobą Fobby’ego, który próbował mnie dogonić, wlokąc za sobą gitarę. Musiałem wrócić się po futerał i mu pomóc. Miałem nadzieję, że w tym czasie dziewczynka nie ucieknie zbyt daleko.

Ślady naprowadziły nas do drzewa o białej korze, jedynej chyba brzozy w tym lesie. A konkretnie, do wydrążonej w jej pniu dziupli. Pozostawiłem Kruczoczarnego i gitarę; wraz z Fobbym wszedłem do środka.
Naszym oczom ukazały się schody – kręte schody zdające się nie mieć końca.

Byliśmy coraz wyżej nad ziemią; nie wydawało mi się wcześniej, żeby drzewo było aż tak wysokie. Po dłuższym czasie dostrzegłem rozwidlenie, a nad nim chmury…

Dopiero, gdy dotarłem na sam szczyt, zorientowałem się, że odnalazłem drugi punkt magiczny. Jednak nie ten, który wskazał mi Marchewka…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz