wstydziły się przyznać, że
wstydziły rozebrać
z warstwy onieśmielenia,
gdy więziły cię napęczniałe źrenice.
Ledwie mieszczę się w sobie,
ledwie milczę,
usta pląsają po orbicie nieznajomości
skrytych myśli
pod kapeluszem dostojeństwa.
Chcą ukraść choć odłamek,
najlepiej ten
z subtelnym muśnięciem szminki,
nie mojej.
Za twarzą bez koloru barwnych kilkadziesiąt
błahostek splątanych w multum gordyjskich węzłów.
Ile to tępych ostrzy porywało się na przecięcie,
a ja palce mam zręczne,
giętkie jak cierpliwość,
schowana pod twoim parasolem
cukrowa lalka
unikam kropel
pochmurnej niepogody.
Trzymam się blisko,
sięgam zaledwie do połowy,
więc żyję w podskokach,
dzieciństwem znów się staję,
chowając pierwszą zmarszczkę
za rumianym entuzjazmem.
Zostało mi zaledwie
lub aż
nakrycie wyśnionej głowy.
Do cylindra wkładam rękę
w nadziei, że wyjmę
kosmyk wspomnienia,
dowód na urzeczywistnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz