Zżabiałych stawów szyderczy rechot,
na bagnistej łące drewniana świątynia,
w gęstym powietrzu rozpuszczona cicha modlitwa
o przetrwanie,
o kęs miłości zapity łykiem drobnej powinności,
posiłek godzien pielgrzyma
niosącego wieści z zewnątrz
o życiu poza życiem,
ciałach poza ciałem
okrutnie odrębnych
niedoprecyzowanych bytów
niechętnych symbiozie
odłamków odrębnych całości.
Prowincjonalność boli mniej,
tylko wżera się w skórę mała wesz,
przyjaciel bezdomnych
bez duszy nad głową
chorowitych marzycieli,
skrzętnie zakopujących pod ziemią wszelakie zdobycze.
Ucieczkę w nowy świat
podlewają oczną konewką
licząc, że zakwitnie
owoc karmiący do syta.
Boli mniej,
odpycha magnetycznie
sielska monotonia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz