sobota, 7 czerwca 2014

Wyspa

Kolejny ciepły poranek na wyspie Libera. Właściwie, jak każdy inny. Tutaj wszystkie wyglądają tak samo.

Za oknem słychać już powitalny hejnał. W założeniu ma motywować obywateli do pozytywnego rozpoczęcia dnia, a tak naprawdę tylko wzbudza w ludziach jeszcze większą irytację. Rozbrzmiewa co godzinę, między piątą a dwunastą. Na tyle głośno, że nikt nie ma szans się nie obudzić.
Obojętne, sobota, czy nie sobota. Zwykle o siódmej już jestem na nogach, nie potrafię znieść nawet trzykrotnego zerwania ze snu.
Dzień wolny od szkoły tak naprawdę w ogóle nie jest dniem wolnym. Tutaj dzieci nie czekają na weekend. Wszelkie wasze skojarzenia z tym słowem nie odnoszą się pod żadnym względem do tego, jak to wygląda na Liberze.
Praca, tutaj liczy się praca. Od najmłodszych lat. Jesteśmy samowystarczalni. Wszystko to, w co natura obdarzyła naszą wyspę, należy do nas. Ale tylko to. Z nikim się nie dzielimy i od nikogo nie dostajemy.

Podobno nie ma już innych. Zgodnie z tym, czego uczą nas w szkołach i co wpajają nam władze, wszystkie lądy zatonęły, tylko Libera nie padła ofiarą licznych wojen i katastrof. Powinniśmy czuć się wyjątkowi, wybrani przez los, jedyni ocaleni. Pięćset tysięcy mieszkańców. Pięćset tysięcy bohaterów.
Nie ma już świata, jest tylko ocean i jedna jedyna wyspa. Czy w to wierzę? Oficjalnie – nie mam wyboru.

Jednym z założeń systemu jest dążenie do coraz większego przyrostu naturalnego. Z tego względu aż roi się od samotnych matek z co najmniej sześciorgiem dzieci. Dlaczego samotnych? Ojcowie, poza naturalnym udziałem w rozmnażaniu, nie mają za wiele wspólnego ze swoją rodziną. Ich zadaniem jest służba państwu – chodzi głównie o wyprawy morskie, których celem są poszukiwania i badania, oraz, przede wszystkim, zdobywanie pokarmu. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że wielu z nich nie powraca z tych podróży, z nieznanych nikomu powodów. Istnieją podejrzenia, że giną w czasie sztormów lub po prostu znajdują coś, co uniemożliwia im powrót.
Do tej służby zatrudniani są nawet trzynastoletni chłopcy - nie słyszałam jednak, aby osoba w tym wieku kiedykolwiek przepadła.

Mówi się o licznych niebezpieczeństwach, które czekają w wodnych odmętach. Potwór? Trąba morska? Wszystko wydaje mi się absurdem.
Zwykły obywatel nie ma dostępu takich informacji. Mężczyźni i chłopcy zdolni do pracy odchodzą z domu rodzinnego i właściwie nigdy do niego nie wracają. Nietrudno więc domyślić się, że ulice przepełnione są kobietami i dziewczętami.
Część z nich trudni się handlem – co zdobędą to sprzedają. Wbrew pozorom, Libera nie jest na tyle mała, żeby zgłębić wszystkie jej tajemnice. Większość stanowi ziemia zamieszkała; istnieje jednak puszcza, do której mają odwagę i, co ważniejsze, obowiązek wchodzić tylko pracujący mężczyźni. Mówi się jednak, że niejednej kobiecie udało się tam dostać, jednak, podobnie jak w przypadku uczestników wypraw morskich, żadnej z nich już nikt nigdy nie zobaczył.

Ubieram na siebie długie spodnie i zwiewną kurtkę. Na szczęście nie ma upału; niedopuszczalne jest noszenie odkrytych ramion i spodni przed kolano, gdyż uznano to za nieodpowiedni wizerunek w miejscu publicznym. Na nogach mam lekkie obuwie. Biorę ze sobą torbę i identyfikator.
Ten niepozorny kartonik, przypominający najzwyklejszy dowód osobisty, tak naprawdę jest jedyną indywidualną własnością każdego z nas, bez której, krótko mówiąc, jesteśmy nikim. Nie posiadając go nie mamy możliwości dokonywania jakiegokolwiek zakupu, czy załatwienia jakiejkolwiek sprawy w mieście, nie wspominając już o tym, że służba miejska lubi sobie od czasu do czasu wylegitymować jakiegoś niepozornego przechodnia. Gdyby okazało się, że dana osoba nie posiada przy sobie identyfikatora, zostaje natychmiast wywieziona w nieznane nikomu miejsce.

Biorąc to wszystko pod uwagę, nikomu raczej nie zdarza się zapomnieć zabrać go ze sobą. Zwłaszcza, że pierwszą rzeczą, która następuje codziennie, jest tak zwany marsz po posiłek – każdy z nas stawia się w punkcie odbioru, w którym otrzymuje przydział porcji na cały dzień. Od piątej do ósmej, kto przyjdzie minutę za późno, traci okazję i zostaje wyproszony. Ileż to razy dzieliłam się z takimi osobami swoim posiłkiem. Z najzwyklejszej litości. Większość ludzi ma na tyle dobre serce, żeby w takich sytuacjach okazać współczucie, jednak wszyscy wiemy, że zbędną żywność najlepiej można spożytkować przez handel.


Skąd mamy pieniądze? Otóż każdego roku, w święto państwowe, władze okazują jako taką hojność i obdarzają każdego obywatela niewielką kwotą – najchętniej nic by nam nie dawali, jednak wówczas nie byłoby czym obracać w handlu. Nikt nie pyta, skąd je mają – dobry obywatel to cichy obywatel. Chyba, że komuś życie się nie podoba. O czym ja mówię, nikomu się nie podoba!
Jak co dzień, otrzymuję dwa bochenki chleba, jakiś owoc, dziś akurat jabłko, jajko i kęs sera. Resztę produktów można nabyć w sklepach państwowych, oczywiście za odpowiednia sumę pieniędzy, którą niekoniecznie wszyscy dysponują. Szczęśliwe kobiety, którym udaje się dostać tam pracę – poza symboliczną wypłatą przysługuje im dodatkowa porcja, składająca się choćby z mięsa czy nabiału, czasem nawet cukru i soli. Kierowane współczuciem, dzielą się jedzeniem z najbiedniejszymi.     

A ileż razy zdarza się, że w czasie pracy znikają niepozorne porcje żywności. Czy to przy zbiorach na polach uprawnych, czy przy zrywaniu owoców. Dlatego wciąż żyjemy, chociaż życie to zupełnie pozbawione jest sensu. Codzienna walka o przetrwanie.

Akurat trafiam na zamieszanie w czasie marszu. Kilkuletnia dziewczynka płacze, bo z jej jabłka wyszła dość okazała dżdżownica. Na szczęście na dzieciach nie stosuje się okrucieństwa, po prostu służba bezpieczeństwa przegania ją.
Gdzie jest jej matka? Pewnie od rana pracuje przy zbiorach. Nikogo nie obchodzi odpowiedzialność za małolatów, dlatego też szybko usamodzielniają się i błądzą, gdzie popadnie. Pracę zaczynają w wieku 6 lat – najczęściej jest to zbieranie owoców z małych sadów albo przynoszenie jajek z kurników.
Zwykłe dni o tyle różnią się od weekendów, że chodzimy do szkoły, uczymy się do południa, a praca zajmuje nam zaledwie 2 godziny w ciągu dnia. O ile naukę rozpoczynamy o ósmej, o tyle w sobotę od 6 jesteśmy w gotowości i pracujemy do wieczora. Dzieci zazwyczaj mają więcej przerw, często też kończą już po południu.

Skuteczna praca rzeczywiście umożliwia nam samowystarczalność. Jednak wszelkie jej efekty i korzyści  stanowią własność państwową i to władze decydują o tym, komu ile czego przysługuje.

Nikt nigdy nie widział naszego przywódcy – mamy do czynienia jedynie z jego przedstawicielami, on sam zaś nie uważa za stosowne pokazywać się publicznie.

Jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju placówki, to posiadamy służbę zdrowia, wprawdzie dostępną dla każdego, jednak w przypadku poważniejszych chorób czy dolegliwości bez zapłaty pomoc nie zostaje udzielona; szkoły podstawowe i wyższe, wspomniane już sklepy z żywnością czy artykułami codziennego użytku; nie znamy za to obiektów kultury – nikogo na to nie stać, ani nikt nie jest zatrudniony w tego typu branży, ponieważ każda para rąk do pracy fizycznej się liczy. Nie ma też na to czasu – jedynie niedziela jest swego rodzaju uroczystym dniem wolnym od pracy, w którym każdy ma obowiązek w odświętnym stroju brać udział w paradzie na cześć naszego przywódcy, który to „uratował pozostały na świecie lud przed upadkiem”. Maszerujemy ulicami miasteczka i śpiewamy pieśni patriotyczne. Szkoda tylko, że nikt tego patriotyzmu nie czuje.

Ale nie ma gdzie uciec. Niewielki ląd, a z każdej strony woda. Nikt nawet nie próbuje.

Odbieram przydział i udaję się w stronę masarni. Tak, akurat mnie przypadła praca właśnie przy obróbce mięsa i ryb. Paskudna rzecz, ale można do tego przywyknąć. O tyle jest ciekawie, że mamy bezpośredni kontakt z mężczyznami, którzy wypływają na morze. Czasem zdarzy się jakiś sympatyczny pan, który przystanie na kilka chwil i opowie, jak to jest poza wyspą. Właściwie tylko woda i to, co się pod nią znajduje – rafy koralowe, świat zwierząt i roślin. Rzeczywiście zdarzają się liczne burze i sztormy, jednak nie to jest powodem zaginięć. Słyszałam od kilku osób, że część marynarzy, bo tak ich można nazwać, po połowach wraca na wyspę, pozostali zaś płyną gdzieś dalej. 
Większość już dawno obaliła teorię o braku innych lądów na świecie, jednak nie mówią o tym, aby nie stracić najlepszej możliwej posady. Nie są skłonni do poświęceń, gdy akurat im wiedzie się bardzo dobrze.

Jak nietrudno się domyślić, wszelkie pogłoski przekazuję kolejnym ludziom ze swojego otoczenia. Nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że właśnie to jest największą tajemnicą państwową. Dziwi mnie to, iż podejrzewali, że obywatele nigdy się o niczym nie dowiedzą.
Cóż jednak z tego, skoro nikt nie wie, gdzie ten ląd mógłby się znajdować, ani, tym bardziej, jak można się tam dostać. I czy właśnie tam istnieje jakiś lepszy świat?

Kolejny raz zastanawiam się nad tym, pomagając przy wyładowaniu ryb ze statku. Wizja nowego lądu z dnia na dzień coraz bardziej nie daje mi spokoju. Najdziwniejsze jest to, że znajomi, czy to z pracy, czy ze szkoły, za grosz nie podzielają moich myśli. Dla nich życie jest skończone – zaczyna się i kończy na wyspie. Śmieszą ich moje wyobrażenia pozbawione sensu i cień nadziei, który gdzieś we mnie się tli.

Żyję z matką. Właściwie to widzimy się tylko wieczorami, gdyż ona pracuje przy zwierzętach w gospodarstwie. Wtedy opowiadam jej o tym, co widziałam, czego nowego się dowiedziałam. Nie jest już młoda, a w dodatku dręczą ją liczne dolegliwości, podobnie jak inne starsze kobiety. Dajemy sobie jednak radę na tyle, że czasem starczy pieniędzy na drobne leki. Nie jemy zbyt dużo, toteż zyskujemy za to jakiś grosz. W sklepach istnieje możliwość bezpośredniej wymiany żywności na gotówkę, pod warunkiem, że jest ona w idealnym stanie, takim, w jakim ją otrzymaliśmy.

Zaraz po skończeniu pracy udaję się do sklepu właśnie w tym celu.
Trafiam na panią Lindę, dobrą znajomą, u której zawsze mogę wynegocjować korzystniejszą cenę. Cieszę się, że udało jej się dostać pracę właśnie tutaj – wprawdzie ma na utrzymaniu tylko czworo dzieci, jednak mam z nim na tyle bliską więź emocjonalną, że tym bardziej nie potrafiłabym znieść tego, że chodzą niedożywione.
- Masz jakieś nowe wieści? – zagaduje.
- Właściwie nic, czego byśmy nie wiedzieli. Kolejna grupa panów zaginęła gdzieś na morzu…
- Wciąż nie daje ci to spokoju? Ucieczka? – przerywa mi.
- Bo to tylko mi?
- Nie znam nikogo, kto wierzyłby w to bardziej.

Zrobiło mi się trochę żal pani Lindy – jest chyba jedyną osobą, obok matki, która jest w stanie mnie zrozumieć. W takim układzie powinno mi być również żal samej siebie – a póki co, nie jest.
- Sama wiara nie pozwoli mi niczego osiągnąć. – odpowiadam z powagą.
- Stanowi za to pierwszy krok. Jest jeszcze nadzieja, której tobie także nie brakuje.
- Pani również wierzy…
- Owszem. Wierzę w twój potencjał. – uśmiecha się.

Ile bym dała za to, żeby takie rozmowy miały jakikolwiek sens. Żeby były podstawą do podjęcia działania. Ale, szczere i dobre wprawdzie, motywacje pani Lindy nie wystarczą. Czasem mam nawet wątpliwości, czy nie są to puste słowa, które mają mnie wyłącznie pocieszać.

Nauczyłam się być niezależną. Oprócz przekazywania informacji, staram się jak najmniej wspominać o swoich wizjach ucieczki; właściwie to sporadycznie mówię o tym właśnie mamie lub pani Lindzie, innym wolę się nie narażać. Zauważam jednak, że nawet one zdają się poddawać to wszystko w wątpliwość, a sam temat zaczyna je powoli nudzić.

Lubię rozmyślać o tym  w samotności. Codzienne spacery i co najmniej godzinne posiedzenia na pobliskim wzgórzu stały się moim rytuałem. Zwłaszcza, że mam stąd najlepszy widok na ocean od północy i puszczę od południa. Światło gwiazd i latarni morskiej dodają temu wszystkiemu specyficzny klimat; w sam raz, żeby w takiej atmosferze filozofować.
Zarówno puszcza, jak i ocean rozciągają się daleko za horyzont; czasem zastanawiam się, czy one mają gdzieś swój koniec. A jeśli, to co znajduje się dalej? Nieodkryty ląd? Próżnia? Niekończące się wodne odmęty? Nie wspominając już o tym, co takiego kryje w sobie sama puszcza.

Aby zachować bezpieczeństwo, oddzielono ją płotem od reszty wyspy. Jedyna brama, która służy pracującym mężczyznom, na co dzień pozostaje oczywiście zamknięta. Nie słyszałam jednak, aby ktokolwiek zabronił tam podejść…

Płot jak płot – słupy poowijane drutem pod napięciem. A za tym widać tylko drzewa, wysokie, skupione blisko siebie tworzą jak gdyby spójną całość, w której nie ma miejsca na nic innego. A jednak, las odwiedzają ludzie, niejednokrotnie. Nie zawsze wracają.
Przechodzę kilka kroków wzdłuż ogrodzenia. Wieczorny chłód zaczyna dawać się we znaki. Wsadzam ręce do kieszeni kurtki; w jednej z nich znajduję kęs sera, nienadający się do zwrotu. A wszystko przez jednego z czworonożnych pupilów, który przybłąkał się rano gdzieś z miasta i nie zmarnował sekundy, w której zostawiłam swój posiłek na stoliku w pracy bez nadzoru. Udało mu się rozgryźć tylko opakowanie, co jednak z góry przekreślało możliwość wymiany.
Nie pozostało mi nic innego, jak posilić się tym skromnym prowiantem.
Nagle słyszę szelest w gałęziach drzew za ogrodzeniem. Moim oczom ukazuje się wiewiórka; nieco inna niż takie, które zwykle widuję – większa, o barwie bardziej brunatnej niż tradycyjnie rudej. Obserwuję, jak wchodzi na najwyższą gałąź i bez skrępowania przeskakuje na drugą stronę płotu, na drzewo rosnące po naszej stronie. Następnie schodzi na ziemię i nieśmiałym krokiem zbliża się do mnie. Jak widać głód przewyższa lęk przed człowiekiem; cała ta sytuacja przyprawia mnie jednak, mimo wszystko, o niemałe zdziwienie. Odrywam kawałek sera i rzucam w jej kierunku – nie waha się ani przez moment. Od kiedy to wiewiórki jedzą ser?!

Po wspólnym posiłku moja nowa towarzyszka ponownie wspina się na drzewo, a już po chwili znajduje się po drugiej stronie i znika w ciemnościach puszczy. Przyglądam się uważnie gałęziom – wydają się grube i wytrzymałe. Jedyne, czego mi teraz trzeba, to chęć ryzyka – a ta, w połączeniu z ciekawością, nie da rady mnie powstrzymać. A wspinać się potrafię.
Poszło nawet lepiej, niż przypuszczałam, nie licząc zadrapanych rąk i dziury w spodniach. Mam już przed sobą ową gałąź, drogę do innego świata. Przesuwam się powoli, we właściwym kierunku; nie ma powodu do obaw. Znalazłszy się na skraju bezpiecznej granicy sięgam ręką w stronę odgałęzienia drugiego drzewa. Po chwili czuję, że trzymam ją w dłoni. Teraz wystarczy jeden sprawny ruch…
Odłam okazuje się zbyt chudy i cienki; nie byłabym w stanie na nim usiedzieć. Ześlizguję się i zwisam na odległość dosłownie kilku centymetrów nad płotem.
Nie zapowiada się, żeby gałąź zbyt długo mogła mnie podtrzymać. Jest kwestią kilku sekund, zanim zaczyna się odłamywać, aż w końcu spada wraz ze mną na ziemię.
Czuję tylko draśnięcie na ramieniu i prąd przeszywający moje ciało…

·        

Zamknięte oczy; powoli powraca mi świadomość.. Czuję zapach krwi, a także ból na ramieniu i w nogach… Słyszę czyiś krzyk; krzyk bólu. Otwieram oczy.
Nad sobą mam czyste, bezchmurne niebo. Spoglądam obok i dostrzegam płot – nie zmieniłam swojego położenia, bez względu na to, jak długo leżałam. Próbuję się podnieść, jednak utrudnia mi to głęboki ból. Przypominam sobie fakty – spadłam z gałęzi, poraziłam się prądem i, najprawdopodobniej, połamałam sobie nogi. Podwijam nogawkę – z rany na łydce sączy się jeszcze krew. Czołgam się do pobliskiego drzewa, opieram się o nie i wstaję. Chyba jednak nie jest tak źle, dam radę iść.
Znów słyszę krzyk. Zapominam o ranie; rozglądam się i nasłuchuję. Z trudem przechodzę kilka metrów do miejsca, z którego widzę bramę. Dostrzegam grupę osób, najprawdopodobniej mężczyzn, toteż chowam się za najbliższym drzewem i obserwuję.
Ciągną za sobą kogoś. Jestem jednak zbyt daleko, żeby zobaczyć twarz. Sądząc po głosie i sylwetce wnioskuję, że to chłopak. Mężczyźni poganiają go, krzyczą i biją jakimś kijem; widać, że ledwo idzie. A ja nie jestem w stanie nic zrobić.
Postanawiam, że będę ich śledzić ze stałej odległości; oznacza to, że dostąpię tego zaszczytu i wejdę do puszczy. W tej chwili jednak bardziej martwi mnie los chłopaka.
Trudno idzie się niewytyczoną drogą, pośród gęsto zarośniętych drzew i krzaków; o tyle jest to plus, że zawsze mam się o co podeprzeć. Jako, że nie mogę pozwolić sobie na postój, w trakcie marszu udaje mi się znaleźć większy liść i prowizorycznie opatrzeć nim nogę; przynajmniej, żeby zahamować krwotok.

Idziemy tak już dobre pół godziny. Panowie ani na moment nie przerywają swoich brutalnych czynności. A ja wciąż nie mogę nic zrobić…
Żołądek przypomina mi o moim przydziale jedzenia. Co najmniej jeden przepadł nieodebrany, bo nie jestem pewna, jak długo leżałam nieprzytomna. Nie zapowiada się, żeby puszcza była zaopatrzona w jakieś owoce, czy jadalne rośliny. Nie spotkałam nawet żadnego zwierzęcia.
Coraz mniej tchu; nie przerywam jednak marszu. Nieprzerwane krzyki, na zmianę chłopaka i mężczyzn, oraz odgłosy bicia są dla mnie jak nóż wbity w serce. Nie znam młodzieńca, co nie stanowi przeszkody, żeby za wszelka cenę chcieć ocalić go z opresji.
Gdy zmęczenie fizyczne zaczyna przewyższać mój wewnętrzny upór, docieramy na miejsce. Okazuje się, że jakieś półtorej godziny sprawnego marszu wystarczy, żeby wydostać się z lasu. Zapiera mi dech na myśl o tym, co za sekundę zobaczę po tamtej stronie.
Ból w prawej łydce zaczyna narastać. Liść przykleił się do rany; zrezygnuję więc ze ściągania go razem z zakrzepłą krwią.
Coraz wyraźniej widzę światło przebijające się przez drzewa…
Wychodzę na powierzchnię.
Otwieram szerzej oczy…

Tak, śmieję się. Śmieję się z was wszystkich, którzy jak tchórze siedzieliście z nosem tylko w swoich sprawach.
I nie chcieliście uwierzyć…

Nie chcieliście mnie słuchać, gdy próbowałam pobudzić w was nadzieję.
Że jest coś więcej…

·        

Tu kończy się Libera. Tu trafiają ci wszyscy, wywożeni z miasta; ci wszyscy, którzy uciekli i nie wrócili. Tu zostawią chłopaka.
Boję się o mamę; boję się o panią Lindę i jej dzieci. Narażam je, ale wiem, że nie mogę już wrócić. Przynajmniej nie dziś, nie jutro, nie w najbliższym czasie.

Następny statek odpływa za 10 minut… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz